Nie tyle popularyzacja, ile naukowa wizja świata

Moja przygoda z popularyzacją nauki zaczęła się ponad 20 lat temu, kiedy wspólnie z kolegą przygotowywaliśmy zeszyty tworzące pierwszy po 1989 r. obszerny Poczet książąt i królów Polski. No tak, nikt też nie dawał nam za te publikacje punktów, nie wykazywaliśmy ich w naszych oficjalnych bibliografiach. Nikogo w akademii to specjalnie nie interesowało. Kolejne publikacje i aktywności popularnonaukowe stały się częścią mojej normalnej aktywności zawodowej. Nie ma co ukrywać, nie były to działania oparte o etos siłaczki. Po prostu nie było szansy na utrzymanie się z etatu adiunkta, potem adiunkta z habilitacją na jednym z największych uniwersytetów polskich. Wybierając między drugim i trzecim etatem a prowadzeniem badań i próbą ich komercjalizacji, wybrałem tę drugą drogę.

I nikomu tego dziś nie polecę. W przeciwieństwie do wyczerpujących, ale stabilnych materialnie dodatkowych etatów, praca popularyzatorska daje poczucie rozwoju zawodowego, masę satysfakcji z relacji z ludźmi, z realizacji swoich pasji. Ale od około dekady drastycznie maleje zainteresowanie otoczenia współpracą w produkcji profesjonalnych treści popularnonaukowych. Tradycją stało się już retoryczne wygłaszanie przez ludzi akademii: nie uczestniczymy w popularyzacji, bo choć ważna, nie daje nam punktów, nie jest doceniana w ocenach pracowniczych. Dajcie nam punkty, będziemy popularyzować!

No cóż, to tak nie działa. Owszem, przyznanie punktów, wprowadzenie popularyzacji do algorytmu subwencyjnego, jakikolwiek mechanizm wsparcia materialnego w obrębie sektora nauki pobudzi produkcję popularnonaukową. Oczyma duszy widzę dziesiątki stron papieru zalegających na parapetach wydawnictw naukowych, a w wersji tańszej – stron internetowych z treściami 'popularnymi’ i kompletnie nie odbieranymi przez publiczność.  Czy to samo z siebie zwiększy oddziaływanie tych treści na społeczeństwo? Wątpię, a to jest sednem przygotowywania treści popularnonaukowych: dotarcie z rzetelną, najnowszą wiedzą w danym zakresie do możliwie szerokiego grona odbiorców.

Mając ten niewesoły bagaż w głowie z zainteresowaniem przeczytałem artykuł dotyczący specyfiki udziału dziennikarzy w zerwaniu relacji między nauką a otoczeniem społecznym. Teza jest klarowna, choć jej uzasadnienie anegdotyczne: dziennikarze podążają za trendami w mediach, a te faworyzują tezy łatwe, poglądy kontrowersyjne, głosy równoważne (dodajmy – autorytet to słowo dziaderskie :)), zwrot w pieniądzu szybki i w klikalności policzalny. W rezultacie udział nauki w przekazie dziennikarskim stał się bliski zeru, nawet, jeśli wypowiadają się naukowcy. Odbiorcy tracą z oczu specyfikę nauki i przestaje ona być im potrzeba. Zastępują ją opinie popularnych – nawet jeśli przez chwilę – gwiazd mediów społecznościowych. Ich oderwane od realiów, ale pięknie lukrowane emocjami wypowiedzi zastępują racjonalny, weryfikowalny obraz rzeczywistości oferowany przez naukę. Którego przyjęcie wymaga wysiłku.

Nie podzielam optymizmu części wypowiadających się we wspomnianym artykule – na naukę nie ma wielkiego zapotrzebowania. Parafrazując teorię o lukach w świecie uzasadniających istnienie Boga, nasze otoczenie przywykło do tego, że luki w wizji świata wypełnia sobie słodką papką i brak jej związku z rzeczywistością w niczym tu nie przeszkadza. Świat dzieje się wirtualnie, jest mocno ironiczny (w sensie – nie jest stabilnym układem, lecz przemijającą i zmiennokształtną papką ulegającą błyskawicznemu zapomnieniu), a w tej sytuacji nauka w jego zrozumieniu raczej przeszkadza, niż pomaga. W końcu opiera się na wysiłku i przekonaniu, że do prawdy się dochodzi, ale prawdy się nie negocjuje emocjami. Wypowiadający się w artykule uważają, że niezbędna jest edukacja, która przygotuje odbiorców na specyfikę przekazu naukowego, odpowiednio przygotowanego przez dziennikarzy. No cóż, na razie –  nie pomogła.

Ale pomimo wszystkich moich zastrzeżeń, nie upadam na duchu. Wychowałem się na Sondzie Kurka i Kamińskiego, książkach Huizingi i Delumeau. I myślę, że czas zmienić nomenklaturę. Nie ma sensu kłócić się o popularyzację nauki, dopóki nauki mało kto dziś potrzebuje. Potrzebujemy włączyć się, naciskać na dziennikarzy, korzystać z nowych mediów i w nowych formatach ubiegać się o uwagę, by dopominać się o racjonalny ogląd naszego świata. Racjonalna, humanistyczna i ekologiczna (w sensie akcentowania współzależności elementów naszego świata) wizja rzeczywistości to cel naszej działalności. Nic mniej nie powinno nas zadowalać, bo wszystko, co mniej, oznacza koniec życia opartego o szacunek dla poszukiwanie prawdy. A tym samym bliski koniec ludzkości.

Nauki nie trzeba popularyzować. Natomiast trzeba budować obraz świata ze sprawdzalnych treści i wniosków płynących z dobrej jakości nauki. I nie ma na co czekać. Bo za chwilę nie będziemy już nikomu potrzebni poza zbrojeniami i produkcją lepszych odkurzaczy. Z AI i wifi na pokładzie.