Nauka to nie NCN, nie MEiN i nie metrpolitalność/regionalność

Przedwyborcze wakacje oraz dalsze ingerencje Ministra w funkcjonowanie ekosystemu nauki pobudziły w przestrzeni publicznej do nikłej, ale jednak ogólniejszej dyskusji nad funkcjonowaniem środowiska naukowego w Polsce. I bardzo dobrze! Gorzej, że dyskusja ta kręci się zazwyczaj wokół pieniędzy jako najważniejszej wartości wypromowanej przez Ministra dla naszego środowiska. Nieco mniej uwagi, bo temat delikatniejszy, poświęca się narzędziom władzy/kontroli funkcjonowania naszego środowiska. Obu tych tematów dotyczył opublikowany w Gazecie Wyborczej artykuł pod clickbaitowym tytułem 'Czy na Uniwersytecie Opolskim uprawiamy gorszą lub lepszą naukę niż na Warszawskim lub Jagiellońskim?’.

Znajdziemy w nim tradycyjną sugestię, że NCN faworyzuje większe ośrodki i wymaga z tego tytułu zmian (ale jakich?). W połączeniu z ogólnym wskazaniem, że warto dbać o regionalne ośrodki sektora, w domyśle – także odpowiednio przekierowując środki NCN – wygenerowało to falę już mocno tradycyjnych sporów o to, czy instytucja jest zdrowa, chora, a może tylko niedomaga? Tymczasem warto odnotować inne wątki tego artykułu – sugestię, że oczywistą jest płaskopragmatyczna wizja nauki jako kolejnego narzędzia do utwierdzania dominacji i zarządzania społecznościami, a jej związek z poszukiwaniem prawdy jest rodzajem naiwności. A także niejasność w definiowaniu 'uczelni regionalnej’ i jej zadań przeciwstawionych (domyślnie!) bliżej nieokreślonym zadaniom metropolitalnych/centralnych ośrodków.

Artykuł nie budzi mojego entuzjazmu głównie ze względu na szereg uproszczeń i sprzeczności. Podstawową jest zestawienie tytułowego pytania z 'pragmatyczną’ wizją nauki. Jeśli ją zaakceptujemy – to tak, nauka uprawiana w Warszawie jest lepsza niż ta z Opola, bo ustanawia sprawniej standardy 'naukowości’, wyznacza dyskursy/mody w danych dyscyplinach, promuje liderów w światku naukowym w Polsce. Tyle, że nie ma to nic wspólnego z nauką jako bytem, czyli z systemem kreowania i wymiany informacji ukierunkowanych na zbliżenie się do prawdy. I dopiero po zaakceptowaniu tej definicji można stwierdzić, że faktycznie, nauka z Opola jako taka niczym się nie różni od tej z Warszawy czy Oxfordu. Może być lepsza lub gorsza według tych samych standardów. A to, że częściej lepsza będzie w większych i starszych ośrodkach jest  wynikiem złożonych mechanizmów życia społecznego, gospodarczego i… historii. Ale nic nie jest niemożliwe, małe uczelnie mogą stać się miejscem przełomowych odkryć. Bo nauka jest arystokratyczna w sensie celu, ale wciąż demokratyczna w sensie możliwości. No dobrze, do pewnego stopnia, ale o tym niżej.

Dla mnie kluczowe w tym artykule jest jednak poruszenie zadań 'uczelni regionalnej’. Sęk w tym, że cele, jakie Autor wymienił, powinny być chyba przypisane każdej polskiej uczelni:

Po pierwsze, uczelnie regionalne powinny dostarczać dobrą jakościowo wiedzę wszystkim chętnym, ale szczególnie potrzebne jest to studentom z pobliskich miejscowości. (…) Po drugie, uczelnie regionalne kreują zaplecze intelektualne otoczenia lokalnego. Kształcą przyszłe elity, ekspertów, urzędników, przedsiębiorców. To często osoby, które znają miejscowe realia i dobrze rozumieją potrzeby mieszkańców. (…) Po trzecie, ośrodki regionalne, szukając swojego miejsca na naukowej mapie, stawiały często na mniej oczywiste kierunki badań, które z czasem okazywały się znaczące w szerszej skali.

Pierwsze i drugie jest według mnie oczywistym zadaniem każdej uczelni i oczekiwaniem każdego włodarza wielkiego, średniego i małego miasta – gospodarza. A trzecie zadanie jest jedyną szansą polskich uczelni w ogóle. Ze względu na śmiesznie małe nakłady na badania mamy przed sobą dwie drogi – silne związanie się z nauką globalną, współpraca z najlepszymi zespołami badawczymi i proponowanie wspólnie nowych dróg badawczych, albo tworzenie unikalnych, nowatorskich dróg w stosunkowo mało zbadanych zakamarkach świata nauki. Tak, nie stać żadnej uczelni z osobna, ale też samemu PAN na badania na tym poziomie zaangażowania technologicznego i personalnego (w sensie zatrudnienia stałego zespołu najlepszych specjalistów na poziomie światowym), który pozwoliłby wykreować główne nurty badawcze, podtrzymywać je i rozwijać w Polsce z oddziaływaniem na skalę światową. Tak, nie możemy konkurować z Oxfordem i Cambridge. Ale możemy współpracować z zespołami i naukowcami z najlepszych ośrodków, wprowadzać do globalnej nauki naszą refleksję i nasze pomysły. A potem przenosić najnowszy, globalny stan wiedzy do naszego otoczenia. Tak działa ekosystem nauki.

Do tego wszystkiego służą publikacje w językach danej dziedziny i dyscypliny nauki – dziś głównie angielski. Przeciwstawianie publikacji w języku obcym i rzekomo dyskryminowanej komunikacji w języku polskim jest błędne z samego założenia. Język komunikatu powinien być dostosowany do jego celu. Publikuję w tych językach (w tym sporo po polsku), które odpowiadają odbiorcy. Upowszechnianie wiedzy w języku polskim to rzecz oczywista, dyskusja w ramach polskich kolegów jest ważna, ale żadna z tych rzeczy nie zastąpi udziału w międzynarodowym dyskursie naukowym. A ten dyskurs nie zastąpi popularyzacji…

Sam pochodzę z niewielkiego miasteczka. Znam duszny klimat, ale i bezpieczeństwo, jaki oferują. Ale w nauce to nie geografia i wielkość ośrodka mają znaczenie, a kultura pracy, tradycja i aktualne zaangażowanie intelektualne w realizację celów, jakie sobie wyznaczają uczelnie, dyscypliny, zespoły badawcze. Kolejny raz mogę tylko powiedzieć – warto się zdecydować, jaki jest cel i realne możliwości jego realizacji w perspektywie uczelni i osób. I warto mieć ambicje, warto pisać granty, które te ambicje pozwolą realizować czasami wbrew lokalnym uwarunkowaniom.

Tego, czego moim zdaniem nie warto – to skupiać się na cynicznej wizji społeczeństwa i czekać na łaskawość polityków, biznesmenów i świata. To jest złuda budująca co najwyżej negatywne emocje i oddalająca nas od poszukiwania prawdy (tak, taki jestem naiwny :)).

Szkoda na to czasu.