Narzekanie nie pomaga. W ostatnim wpisie komentowałem systemowe absurdy polityki finansowej polskich uczelni wyższych, a w szczególności reakcji MEiN na dramatycznie zmieniające się koszty działalności uczelni. I można by o tym długo, ale jedna z dziennikarek – bardzo słusznie – zadała mi pytanie, czy rektor/ka może zrobić coś, by samemu tę sytuację poprawić? Oczywiście, nie ma na to pytanie jednej, uniwersalnej odpowiedzi. Bo – i tu wrócę do tematu, który wielokrotnie już poruszałem – nie ma wzorcowej uczelni i jej derywatów. Uczelnie mają zagwarantowaną szeroką autonomię w zakresie kształtowania swojej misji, a w konsekwencji polityk finansowych. Czy z niej korzystają w sposób racjonalny, to inne zagadnienie i pytanie, które powinny sobie zadać senaty i zespoły rektorskie. Ale w tym kryje się też pierwszy krok, jaki warto zrobić szukając racjonalnego – a tu tylko o takim chciałbym pisać – wyjścia z trudnej dziś sytuacji. Uczelnie powinny jasno i szczerze sobie powiedzieć, jaka jest lub ma być ich misja w zmieniającym się świecie?
Większość uczelni kierując się sprzecznymi impulsami płynącymi z ministerstw stara się być wszystkim jednocześnie. Są szkołami zawodowymi (wszyscy przecież kształcimy na potrzeby rynku pracy), miejscami inkubacji i wdrażania innowacji technologicznych (bo przecież uczelnie powinny być gospodarczo użyteczne), ośrodkami usług dla ekosystemu gospodarczego (jak wyżej), wreszcie – miejscami rozwoju światowej jakości badań naukowych o profilu podstawowym (akademickim). Co gorsza, te funkcje uczelnie starają się wypełniać we wszystkich dyscyplinach, w których realizują się ich pracownicy. Pół biedy, jeśli są to stosunkowo wąskie i dobrze sprofilowane pola, jak w przypadku uczelni medycznych czy politechnik. Ma to jednak poważne skutki, jeśli weźmiemy pod uwagę uniwersytety klasyczne z ich ogromną liczbą dyscyplin i dziedzin. W nie lepszej sytuacji są mniejsze uczelnie w niewielkich ośrodkach, bez ugruntowanego zaplecza akademickiego, z niewielką przestrzenią relacji z większymi podmiotami gospodarczymi.
Oczywiście, zgodnie rewolucyjną zasadą 'wszystko dla wszystkich i od razu’ można by myśleć o przekazaniu nieskończonej ilości zasobów i liczby pieniędzy naszemu sektorowi, bo może wówczas dałoby się zaspokoić jego potrzeby. Ale tak się nie stanie. Nakłady na obronność, jeśli zakładamy utrzymanie dwukrotnie większej niż obecnie armii oraz gargantuicznych rozmiarów programu zbrojeniowego – muszą wzrosnąć co najmniej 2,5-3-krotnie. A możliwe, że przy obecnej skali zakupu uzbrojenia i konieczności szkoleń żołnierzy nakłady te z upływem lat będą jeszcze większe. W 2021 r. było to 2,34% PKB – przy 150.000 armii i miałkim finansowaniu procesu modernizacji. W 2023 r. ma to być 3%, ale jeśli poważnie traktujemy wzrost armii do 300.000 i finansowanie zakupów ministra Błaszczaka, to jest to kolejna księgowa sztuczka. Wydzielone budżety na zbrojenia przejmą kolejne procenty PKB i wielkość zapowiadana przez Prezesa – 5% PKB jest całkiem realna.
Co to ma wspólnego z sytuacją w szkolnictwie wyższym? Ano to, że – o czym już wiele razy pisałem – ani ten, ani poprzednie rządy nie traktują nauki poważnie w kontekście rozwoju naszego kraju. I mając przed sobą rok wyborczy, w obliczu zobowiązań nie tylko socjalnych, ale twardych kontraktów zbrojeniowych, w atmosferze budowania potęgi militarnej Rzeczpospolitej, władze nie przeznaczą realnych – nie zaś drukowanych w nocy na drukarce – pieniędzy na nasze potrzeby. Nie oznacza to, że jedynym wyjściem powinno być oszczędzanie. Tak, z pewnością, ale wtedy, gdy jasno określimy specjalność uczelni – w czym uczelnia jest bardzo dobra i co najmniej dobra jako część ekosystemu wiedzy, kultury i gospodarki? Co chce chronić, bo choć nie ma wartości bezpośrednio gospodarczej, jest unikalne i cenne dla kultury i życia społecznego dziś i w przeszłości? Ale jednocześnie szczerze – na czym powinna zaoszczędzić, bo nakłady nie zwracają się na żadnym z trzech wymienionych wyżej pól. Równe rozłożenie oszczędności na wszystkich będzie zabójcze zarówno w skali uczelni, jak i całego sektora. Będzie bowiem oznaczać, że uczelnie nie będą wspierać nikogo w efektywny sposób, nie nawiążą dialogu z tymi, którzy go potrzebują poza murami szkół wyższych. Przedsiębiorstwa innowacje kupią zagranicą, najlepsi studenci powędrują do dobrych uczelni poza Polską, a my założymy własną ligę polskiej nauki i kultury konkurując w kolejnych ewaluacjach według przez siebie ustalonych kryteriów o nagrodę kolejnego ministra.
Kryzys może być źródłem odnowy, przyśpieszenia, wsparcia tam, gdzie widać radość i ważkie skutki badań i dydaktyki, efektywność współpracy gospodarczej i kulturalnej. W kryzysie nie warto myśleć wyłącznie o oszczędnościach, należy zaś działać na rzecz poszerzania dotychczasowych źródeł przychodu. I to jest naprawdę szerokie pole, które można szybko i z pożytkiem zagospodarować. To nie są łatwe decyzje. Ale alternatywą jest rozłożenie rąk, stwierdzenie – nie mam i nie dam – oraz pogodzenie się z postępującą degeneracją całych wspólnot uczelnianych. Elastyczne potraktowanie możliwości uczelni, ochrona zasobów wyjątkowych, wspieranie i rozwijanie usług i aktywności najwyższej jakości, przy jednoczesnym dążeniu do efektywnego inwestowania i uzyskiwaniu zwrotu zainwestowanych środków – to jedyna skoncentrowana na przyszłości odpowiedź na kryzys. Ale zacząć trzeba od szczerej analizy swoich operacji, zasobów i potencjałów.
Obyśmy mieli na to dość odwagi.