Zamiast na listy, spójrzmy na dydaktykę

Decyzja Ministra o zmianie punktacji czasopism wywołała falę komentarzy. Tylko czy ktoś – poza nagrodzonymi punktami – poważnie wierzy, że ten system ewaluacji, z tymi listami, jest do utrzymania? Mam nadzieję, że nie. I raczej widziałbym w tym geście kolejny element kupowania sobie przez Ministra i jego urzędników wdzięczności takiego czy innego środowiska. I pewnie jeszcze niejeden taki gest zobaczymy. A na końcu posypią się doktoraty honorowe dla byłego Ministra.

Tymczasem w dyskusji, jaka dotyczy szkolnictwa wyższego uderzył mnie w minionych tygodniach niemal kompletny brak refleksji nad dydaktyką. Dużo się mówi o płacach i zmianie ewaluacji jakości badań. Ale umyka nam, że dla zdecydowanej większości uczelni i wykładowców dydaktyka to racja zawodowego funkcjonowania. Wkład w sumę ludzkiej wiedzy będzie miało niewielu z nas, natomiast w edukowanie, propagowanie postaw naukowych, racjonalnych, otwartych a także popularyzację współczesnej wiedzy będą mieli wszyscy. Może ten brak refleksji wynika z przekonania, że nasza dydaktyka jest optymalna, nic nie trzeba w niej zmieniać? 

Od wielu lat uczelnie dostrzegają malejącą liczbę studentów. Zazwyczaj jako przyczynę wskazuje się malejący przyrost naturalny. Warto jednak uświadomić sobie skalę tego zjawiska. Statystyki rządowe skupiające się na okresach 5-7 letnich nie pokazują specyfiki tej sytuacji. W 2005 r. liczba studentów osiągnęła maksymalny poziom – 1,93 mlna studentów. W grudniu 2022 r. było ich 1,22 mln, spadek wyniósł więc około 40%. Jednocześnie można zaobserwować pewną stabilizację liczby studentów na poziomie 1,2 mln od 2018 r. Gorszym zjawiskiem jest spadek liczby absolwentów. Między 2015 r. a 2020 r. wyniósł on ponad 19% przy spadku liczby studentów o 12%. Czy jednak sam spadek liczby studentów jest powodem do zmartwienia? Pamiętający okres boomu edukacyjnego początku XXI w. pamiętają przepełnione sale, wykłady dla setek osób w wynajmowanych salach widowiskowych i wielką liczbę mniej lub bardziej dziwnych szkół wyższych. Powód? W 1989 r. w Polsce studiowało w 97 państwowych szkołach wyższych 378 tys. studentów. Liczba uczelni nie uległa do dziś wielkiej zmianie. Obecnie w systemie działa 65 uczelni akademickich i 31 wyższych szkół zawodowych. Mamy zatem o jedną mniej uczelnię. Jednocześnie szkoły publiczne kształciły w 2022 r. 794 tys. studentów, czyli ponad dwukrotnie więcej, niż w 1989 r. Uczelnie akademickie gościły w swoich murach aż 756 tys studentów, 95% ogółu kształcących się w szkołach publicznych. Wyższe szkoły zawodowe odgrywają marginalną rolę w systemie edukacji wyższej.

Zostawmy na chwilę liczby i spójrzmy na dyskusję, jaka trwa w Australii. Tamtejszy minister edukacji zapowiedział, że w związku z wyzwaniami cywilizacyjnymi, w tym technologicznymi, liczba studiujących powinna się zwiększyć do 2050 r. o 100%. Sęk w tym, że sami zainteresowani – młodzi ludzie – nie okazują zbyt wiele chęci do podejmowania studiów. Ich liczba systematycznie spada. Komentatorzy wskazują na problem związany z finansowaniem studiów (w Australii obowiązuje czesne) i rosnącymi kosztami obsługi długu studenckiego. Ale nie mniej ważne jest negatywne odczucie relacji ceny, jaką płaci student do zysków, jakich się spodziewa. Statystyka pokazuje, że wynagrodzenia osób po ukończeniu studiów nadal są 10-20% wyższe niż osób, które takich studiów nie ukończyły. I różnica ta z łatwością w krótkim okresie może pokryć koszty długu studenckiego. Ba, większość nawet prostych miejsc pracy jest związana z koniecznością posiadania wykształcenia wyższego. Pracodawcy zakładają bowiem, że osoba kończąca studia wykazuje się większym zaangażowaniem, ale też większą elastycznością w przyswajaniu nowych umiejętności. Liczba miejsc pracy dla osób z wykształceniem wyższym stale rośnie. Jednocześnie wskazuje się na korelację dostrzeganą w wielu krajach – niski wskaźnik bezrobocia oznacza malejące zainteresowanie studiami. Do tego dochodzi znana i nam obserwacja – największy spadek zainteresowania odnotowują kierunki humanistyczne i biznesowe. Uważa się, że wybierają je najczęściej osoby, które nie mają sprecyzowanych planów na przyszłość. A tych jest coraz mniej wobec klarownych wymagań rynku pracy. Ostatecznie, wyraźny jest spadek jakości kursów w uczelniach akademickich związany z przeciążeniem biurokracją i wypaleniem kadry, ale także ideologicznymi obciążeniami treści kształcenia. Tymczasem sami pracodawcy otwierają coraz liczniejsze kursy dedykowane dla osób pracujących i zdobywających dodatkowe wykształcenie wyższe w ramach wewnętrznych jednostek doszkalających. Wreszcie, młodzi ludzie chętniej podejmują kształcenie w jednostkach oferujących bardzo praktyczne umiejętności zawodowe. I to te jednostki, nie zaś uczelnie akademickie, rząd australijski planuje wspierać w pierwszej kolejności. Nawet jeśli werbalnie docenia się korzyści z kształcenia akademickiego czy humanistycznego.

Nasz system edukacyjny jest wciąż stosunkowo przyjazny studentom. Oferuje w większości bezpłatne kształcenie. Ale trendy obserwowane w Australii widzimy także u nas, choć w nieco innej odsłonie. Bardziej niż liczby martwić nas powinien brak odpowiedzi na pytanie, jak i kogo z perspektywy przemian cywilizacyjnych i kulturowych mają kształcić nasze uczelnie? Jak wzmocnić demokratyczne społeczeństwo, zapewnić szerokie horyzonty młodym, bez ideologizacji kształcenia, przy podnoszeniu, a nie obniżaniu jego jakości? Jakich kompetencji oczekujemy od studentów, a jakie oni chcą otrzymać?

Spadek liczby absolwentów wskazuje, że gdzieś zgubiła się zgodność między naszymi działaniami i oczekiwaniami studentów. Jest teraz dobry czas, by nad tymi problemami się pochylić. Na dywagacje nad listami i punktami – szkoda czasu.