Wytrwale szukam pomysłów największej partii opozycyjnej na zmiany w sektorze nauki i szkolnictwa wyższego. Nigdzie ich nie znalazłem. Coraz bardziej obawiam się, że KO chce przekazać zagadnienia edukacji jednej z partii koalicyjnych, stąd nie stara się nawet zaproponować jakiegoś konkretu. Tu duży błąd w perspektywie cywilizacyjnego i kulturowego rozwoju kraju, bo podkreśla drugorzędne znaczenie nauki i szkolnictwa dla zarządzających polskim społeczeństwem. Trudno.
W zamian mogłem przyjrzeć się wypowiedziom polityków opozycji prezentujących projekty ich partii dla szkolnictwa podstawowego i średniego. Jest to niezmiernie pouczająca lektura, która każe mocno myśleć o przyszłości. Zdaniem Lewicy należy przede wszystkim podnieść wynagrodzenia nauczycieli i przenieść finansowanie szkół wyłącznie do budżetu rządowego, bez uczestnictwa w tym samorządów. Ponadto nauka w szkole ma się opierać na wiedzy – rozumiem, że jest to zapowiedź odpolitycznienia edukacji i usunięcia z niej religii. Jednocześnie Lewica obiecuje wprowadzenie szerokiej autonomii szkół – przy nadzorze ze strony rządowej instytucji mającej wspierać edukację, aby zachować spójność społeczną. Mocno to karkołomne, ale wyobrażalne. Dalej – autonomia, autonomią, a zawód nauczyciela trzeba jeszcze bardziej uregulować, w tym rozciągnąć Kartę Nauczyciela na szkoły prywatne. Które docelowo mają utracić dofinansowanie z kasy państwa/samorządu. Lewica pożąda również zmian w programach nauczania (to zapewne a propos autonomii szkół i nauczania wiedzy):
Mniej historii, więcej teraźniejszości. Edukacji seksualnej, uczącej, jak budować dojrzałe, pełne szacunku relacje. Edukacji pracowniczej, bo to szkoła powinna przekazać młodym ludziom – niekoniecznie na osobnym przedmiocie – jak chronić się przed wyzyskiem. No i nauczyć języków obcych, bo ich znajomość waży na przyszłej karierze
No i każde dziecko ma otrzymać ciepły posiłek w szkole. Można się pytać oczywiście o koszty i źródła finansowania tych zmian – zwłaszcza zapowiadanych podwyżek wynagrodzeń, przeniesienia finansowania edukacji wyłącznie do budżetu państwa – ale są wybory, nikt nie zajmuje się tak nudnymi rzeczami, jak liczenie. Jak wiadomo – wystarczy nie kraść, a pieniądze się znajdą. Mówiąc poważnie, Lewica ma najbardziej spójny program zmian w systemie edukacji – i jest to deprymujące. Bo są to zmiany populistyczno-ideowe, czasami ciekawe i odważne – jak usunięcie religii ze szkoły – czasami mało poważne jak wezwanie do zmniejszenia obecności historii w szkole, bo… ma ona ustąpić miejsca teraźniejszości. Gratulacje za hasło, dramat za brak wiedzy o tym, czym jest historia w procesie edukacji do komunikacji kulturowej. Nie widać w tych propozycjach namysłu nad rezultatami alternatywnych propozycji edukacyjnych, nad wynikami prac systemów edukacji w innych krajach, wreszcie – nad wyzwaniami, jakie przed młodymi ludźmi postawi szybko zmieniająca się przyszłość. Za dużo ideologii, wiary w ozdrowieńczy wpływ 'mądrego’ państwa, za mało refleksji nad tym, że sami nauczyciele wołają o zmianę radykalną, nie tylko kosmetyczną i finansową.
Konfederacja, partia prostoty i wdzięku, chce po prostu wprowadzić bony edukacyjne – państwo wręczy rodzicom bon warty określoną sumę równą nakładom na roczną edukację dziecka i rodzic sam zdecyduje, do której szkoły wysłać dziecko. Szkoły będą walczyć o środki i w związku z tym proponować lepszą edukację. Państwo będzie natomiast organizować egzaminy państwowe, trudne, by w ten sposób zmusić do należytego przygotowania przyszłych pracowników i dać rodzicom ich wynikami sygnał, gdzie posłać dzieci. Jest to wizja w swej prostocie rozczulająca. Owszem, abstrahuje od takich drobiazgów jak różnice w liczebności dzieci w poszczególnych ośrodkach, a zatem i potencjału finansowego odpowiednich jednostek szkolnych, abstrahuje od zróżnicowanych kosztów utrzymania szkoły, abstrahuje od jakości nauczycieli podejmujących pracę w różnych ośrodkach, na których rodzice w małych miejscowościach i tak będą skazani, z bonem czy bez, zupełnie abstrahuje od kontroli treści i formy nauczania, bez świadomości, że wynik egzaminu a edukacja to dwie zupełnie różne rzeczy. Libertarianie swego czasu postulowali podobną zmianę w systemie opieki zdrowotnej oraz policji – prywatyzacja policji zawsze wydawała mi się intrygująco prostą receptą na państwo totalitarne.
Refleksję szerszą nad polską szkołą proponuje Polska 2050, która widzi drogę zmiany w liberalizacji systemu edukacji, spersonalizowaniu edukacji, tutoringu, kształceniu zintegrowanym (jak dawniej funkcjonujące ścieżki programowe). Wiele z tych pomysłów jako żywo przypomina mi zmiany wprowadzane przed wielkim powrotem do PRLu za rządów Partii. Popieram wizję szkoły bez strachu, doceniającej dziecko i jego talenty. Ale nie widzę rozwiązania systemowego, a raczej zbiór ciekawych pomysłów i – przepraszam – pobożnych życzeń. Do takich zaliczam podniesienie nakładów na edukację do 6% PKB z bieżących 4,7%. W pełni popieram ten postulat, ale mam pytanie – komu Polska 2050 chce zabrać te 1,3% PKB?
Propozycje KO są… jakie są. Ciepły posiłek, zajęcia tylko na jednej zmianie, dzieci dostają tablety, nie muszą nosić książek do szkoły. Szczegółami edukacji ma się zająć Komisja Edukacji Narodowej, która będzie określać programy nauczania i zatwierdzać podręczniki. Najważniejsze mają być nowe pracownie – doświadczalna, manualna, muzyczna. Tam dzieci będą doświadczać, manipulować ręcznie oraz uczyć się grać na instrumentach muzycznych. Ustalmy – to nie są złe propozycje, edukacja w szkole podstawowej powinna wspierać doświadczanie, korzystanie ze zmysłów, także rozwijać talenty muzyczne. Ale – na miłość Boską! – naprawdę problem szkoły rozwiąże przekazanie setek milionów na kolejne 'pracownie’, przy utrzymaniu obecnego systemu kształcenia nauczycieli, braku zachęt do dalszego kształcenia w trakcie pracy, braku zmian centralnych idei systemu edukacyjnego (zamiast klasy i nauczyciela – dziecko, dziecko i jeszcze raz dziecko!)?
Po przeczytaniu tych propozycji zajrzałem jeszcze do tradycyjnie radosnego orędzia Ministra. Nie będę komentował – kto chce, niech się uraczy mądrością Partii. Ale do tego poziomu zdążyłem się przyzwyczaić. To, że opozycja nie ma długofalowej koncepcji wprowadzenia naszych dzieci w przyszłość, martwi mnie dużo bardziej. Naprawdę, musi czekać do objęcia władzy, by zastanowić się nad czymś więcej, niż populistycznymi obietnicami i zapowiedzią konsultacji, gdy – oczywiście – obejmie władzę? Do tej pory chciałem wierzyć, że jednak politycy słuchają jakichś doradców, grona mędrców za uszami szepczących im, żeby jednak popracowali zamiast ciągle mówić. Ale na razie nie widzę wiele pozytywnych przejawów namysłu nad edukacją. Ja rozumiem walkę o władzę, że ona musi się toczyć w brudzie i ślinie – ale jest jeszcze garstka ludzi, którzy chcą przynajmniej jakiś błysk nadziei na przyszłość zobaczyć.
W tym wszystkim jedno jest dobre – nikt nie mówi o radykalnych zmianach strukturalnych polegających na przelewaniu pustego w próżne. Może dlatego, że zabrakło chęci do wymyślenia pustych naczyń?