Ewaluacja to tylko symptom. Albo obudzimy się tu i teraz, albo w ogóle

Choć z lodówki wygląda ewaluacja, zwłaszcza po ogłoszeniu list kategorii sugerowanych przez KEN i przyznanych przez Ministra, nie chciałbym poświęcać jej wiele miejsca. Dane, które otrzymaliśmy, nie dają transparentnego obrazu procesu. Jest sporo zaskoczeń, paradoksów wynikających z manipulacji liczbą N i punktacją artykułów w czasopismach. Ale byliśmy przecież na to przygotowani. Oczywiście, można się pocieszać, że kategorie A i A+ są sygnałem wysokiej jakości badań. Być może, ale ja wolałbym zobaczyć twarde dane, listy uwzględnionych publikacji i grantów oraz recenzje tak kryterium III, jak ekspertów decydujących o przyznaniu kategorii A+. Bo i w nich z mojej dziedziny, nauk humanistycznych, są zaskoczenia i znaczące pustki. Które pewnie wypełnią się w wyniku odwołań, dopełniając mizerii jakości tej procedury.

Nie, ewaluacja nie jest ani złym bytem samoistnym, ani grzechem jednego ministra. Czy nawet dwóch. Jest przejawem naszego kryzysu tożsamości sektora nauki i szkolnictwa wyższego oraz ogólnego kryzysu miejsca nauki w tkance państw demokratycznych. I można by się zanurzyć w tym kryzysie, gdyby nie fakt, że nie jest on emocjonalno-werbalny, ale bardzo dotkliwie realny. Zwłaszcza przedstawiciele nauk humanistycznych od lat, w rytm kolejnych ograniczeń nakładów na badania i kierunki humanistyczne, wraz z okresowym zamykaniem kolejnych instytucji prowadzących te badania, podnoszą głosy krytyczne wobec systemowego podejścia polityków do nauki. Problem w tym, że niewiele to zmienia. Sytuacja nauki w naszym kraju będzie się nieubłaganie pogarszać wraz z kryzysem ekonomicznym, którego skala już jest duża, a będzie rosła wraz z utrwalaniem skutków inflacji, przedłużającą się wojną i związanym z nią kryzysem energetycznym w realiach skrajnego zapóźnienia technologicznego wywołanego polityką rządzących. Powinno być odwrotnie, nauka powinna wydobywać nas z kryzysu poprzez ścisłą współpracę sektora wytwórczego ze środowiskiem naukowym. Ale tej współpracy nic na duża skalę nie wspiera i wspierać nie będzie. W populistycznym ekosystemie władzy pierwszeństwo będą miały – kto powie, że nieuzasadnione? – potrzeby bezpośrednie, o krótkookresowych skutkach przekładających się na sondaże wyborcze. Środowisko naukowe może sobie wylobbować jakieś zwiększenie nakładów – może wartości połowy wskaźnika inflacji. Ale i to byłoby dużo.

Kryzys to dobry moment na wprowadzenie zmian. Ale to wymaga odwagi, bo przecież to, co znane wydaje się szczególnie cenne dając bezpieczeństwo – złudne – w chwili kryzysu. A w populistycznym środowisku nic nie jest gorsze, niż głośne powiedzenie niewygodnej prawdy: nie tylko nie ma powrotu do dawnych czasów, ale i trwanie w bieżących przyzwyczajeniach jest szkodliwe i niszczące. Dlatego nie przyjmuję ze zrozumieniem tęsknoty za powrotem do wyimaginowanego świata elitarnych uniwersytetów, gdzie grupki uczonych będą dążyć za prawdą powodowane tylko własną ciekawością, kreatywnością. Jako historyk mogę powiedzieć, że nigdy tak nie było. Nauka i jej pochodne – szkolnictwo wszystkich szczebli oraz powiązana z nią kultura na każdym poziomie – zawsze powstawały dla kogoś i w jakimś celu, a badacze zawsze działali wspierając kogoś. Czy były to grupy społeczne, formacje ideowe, polityczne czy poszczególni politycy – o to mniejsza. Nauka nie była i nie jest immunizowana i oderwana od procesów społecznych. Im szybciej zechcemy to zaakceptować, tym szybciej zaczniemy szukać sposobu, w jaki wartości akademickie – dążenie do prawdy, szacunek dla wolności, równości i różnorodności – mogłyby zostać wprowadzone w centrum życia społecznego.

A powinny tam być od dawna. Bez nich i bez racjonalnego spojrzenia w przyszłość demokratyczne kraje popadają w prostacki populizm i z lewa i z prawa. A odarte z nich uniwersytety popadają w populistyczne oczekiwanie uświęcenia każdego pieniądzem i prestiżem bez zaangażowania na rzecz tych, którzy ten prestiż i te pieniądze mają świadczyć. Cóż za paradoks, że to w Wielkiej Brytanii dyskutuje się żarliwie nad celami funkcjonowania sektora szkolnictwa wyższego, nad sposobem wsparcia przez sektor gospodarki i społeczeństwa. Tam widzi się stały kryzys i szuka rozwiązań, chociaż wciąż w Anglii i Szkocji badania naukowe stoją na bardzo wysokim poziomie, dla całego sektora przeciętna sukcesów w zdobywaniu projektów, nagród naukowych, przyciąganiu studentów zagranicznych i zdolnych badaczy spoza własnego kraju, jest zdecydowanie wyższa niż w Polsce, nawet w warunkach post-brexitowych zagrożeń. Tymczasem my osuwamy się w stupor lęku przed Ministerstwem, gramy pokornie w narzuconą grę, akceptujemy swoją niemoc wobec kompletnego lekceważenia nauki w trakcie wyzwań zdrowotnych, ekonomicznych, politycznych i kulturowych. Albo – albo. Albo wierzymy w wartości akademickie, albo wierzymy w praktyki populistyczne.

Ewaluacja jedynie pokazała, że potrafimy sprytnie dopasowywać się do reguł gry, dostrajać się do politycznych oczekiwań władz i wywierać grupowo presję na ucho władzy. Ale nie potrafimy ani sensownie zaproponować nowych rozwiązań dla miejsca nauki w społeczeństwie, ani spojrzeć na długofalowe skutki zaniedbań i wezwać do ich naprawy. Naszego merytorycznego głosu nie słychać. No chyba, że na spotkaniach prezydiów i kolegiów.

Ale kogo one obchodzą?