Jak i po co reformować? Jakiś czas temu pisałem o zmianach, jakie proponują autorzy raportu poświęconego wyzwaniom, przed jakimi stanie społeczeństwo Australii. Zwracając uwagę na przełom technologiczny podkreślali związaną z tym konieczność intensyfikacji kształcenia obywateli. Opublikowane zalecenia dla rządu Australii postulują podniesienie poziomu kształcenia absolwentów szkół średnich do 55% ogółu. Powiązane są z tym inne zalecenia – zwiększenia nakładów na infrastrukturę przyjazną studentom, ułatwień dla studentów z rodzin mających problemy ekonomiczne, zwłaszcza w zakresie spłat kredytów studenckich przeznaczanych na obowiązkowe czesne, wreszcie dynamicznego wzrostu nakładów na badania rozdzielane w systemie konkursowym oraz na badania mające bezpośrednie przełożenie na gospodarkę kraju. Zaleceń jest wiele, odzew rządu wydaje się znajomy. Wskazuje się na ich kosztowność, podkreśla perspektywę co najmniej 20 lat ich wdrażania, wreszcie obiecuje rozpatrzeć zalecenia najmniej kosztochłonne. Czyli – nihil novi.
Uderzające jest przekonanie, że należy wzmacniać stopień skolaryzacji społeczeństwa poprzez zwiększanie liczby studiujących. Mamy za sobą to doświadczenie, które spowodowało od lat 90. XX w. rewolucyjny wzrost liczby studiujących. Tuż po upadku PRLu mieliśmy w Polsce około 400.000 studiujących rocznie. W rekordowym roku 2005/2006 było ich blisko 2 mlny (1 956 800)! Nawet dziś, gdy system mierzy się z kryzysem demograficznym wynikającym z niemal stale spadającej liczby urodzeń w toku XXI w., studentów jest 1,2 mlna. W ogóle populacji Polaków odsetek osób z wyższym wykształceniem wzrósł z około 7% w czasach PRL do ponad 20% w chwili obecnej. Standardowo wiąże się z tym krytyczne uwagi o poziomie studiujących, dużo niższym niż w czasach przed umasowieniem studiów. Podkreśla się również obniżenie samego poziomu nauczania. Co zakrawa na ironię w czasach, gdy dostęp do informacji naukowej jest łatwy jak nigdy dotąd. Mniej jeszcze uwagi poświęca się jakości kadry akademickiej – siłą rzeczy dużo liczniejszej niż w czasach II RP czy PRLu. Jej aktywność naukowa wygląda imponująco według wskaźników ministerialnych punktów. Ale słabo przekłada się na innowacyjność gospodarki, otwartość i racjonalizm społeczeństwa, czy wreszcie udział w międzynarodowym dyskursie naukowym inny niż finansowanie wydawnictw.
Ale ja trochę na przekór widzę też znaczące pozytywy tego nacisku na kształcenie akademickie. Przede wszystkim możliwość – nie pewność! – zetknięcia się przez uczęszczających z nowymi punktami widzenia, racjonalnym światopoglądem, międzynarodowym obszarem myśli. Pogłębienie i intensyfikację relacji młodych ludzi z różnych warstw i środowisk społecznych. Wzrost mobilności społecznej absolwentów szkół z mniejszych ośrodków. No i wreszcie – wyrobienie sobie nowych umiejętności społecznych: odnajdywania się w nowych środowiskach i sytuacjach, budowanie elastyczności i otwartości w postrzeganiu nowych zjawisk technologicznych, politycznych czy społecznych.
Jest tylko jedno ale – pozytywy pojawiają się tam, gdzie studiujących traktuje się poważnie i oferuje im się wiedzę i umiejętności budowane przez kadrę poprzez relacje ze światem nauki możliwie najwyższej jakości. Stąd z obawą patrzę na projekt australijskich reform, które będą obserwowane, a mogą skończyć się bez podejścia kompleksowego podobnie jak u nas: głębokim kryzysem jakości nauczania. Nie nauczanych, ale samego nauczania. Australijczycy nie bez kozery akcentują, że reforma musi polegać na dwóch kierunkach działań – wspieraniu aspiracji edukacyjnych młodych i starszych Australijczyków oraz zwiększaniu dobrostanu samych studentów, ale także inwestowaniu w podnoszenie kompetencji kadry nauczającej. Dopiero te dwie ścieżki łącznie dają szansę na realizację prawdziwie głębokiej zmiany.
Tymczasem w Polsce a propos reform – ile osób zwróciło uwagę, że mieliśmy niedawno kolejną nowelizację ustawy POSzWiN? Tym razem chodziło o kolejne przedłużenie czasu realizacji doktoratów, ale przede wszystkim o nowy zapis, który pozwala Ministrowi w przypadku naruszenia przepisów prawa przez pierwszego rektora zwolnić tego ostatniego i mianować następnego. Intencja takiego zapisu jest jasna – chodzi o odwołanie naprędce powoływanych przez ministra Czarnka, ale też innych ministrów w ich szkołach sektorowych rektorów w nowo powstających akademiach i uniwersytetach. Przyznaję, że ten zapis mnie strasznie uwiera. Bo jest bardzo nieostry, a zwrot
W przypadku stwierdzenia naruszenia przepisów prawa przez pierwszego rektora nowo utworzonej uczelni publicznej minister może odwołać tego rektora.
może oznaczać wszystko – od prawomocnego wyroku sądowego (co czyniłoby ten przepis niepotrzebnym, bo wówczas automatycznie rektor traciłby pracę) do 'stwierdzenia’ naruszenia jakichkolwiek przepisów (nie ma precyzyjnie określone, kto stwierdza naruszenie jakiego prawa przez rektora). Taki zapis ma służyć zapewnieniu sprawiedliwości wobec politycznie mianowanych przez minioną władze rektorów. Ale de facto jest brutalnym pogwałceniem swobód akademickich. Wystarczyłoby w przypadku szkół branżowych uczynić z nich – zgodnie z prawdą – część systemu szkolnictwa zawodowego podległego MEN lub odpowiedniemu ministrowi. W chwili obecnej, po okresie demoralizacji i łamania podstawowych swobód akademickich przez poprzedniego ministra, uzyskujemy bardzo niebezpieczną kontynuację jego działań. Okazuje się, że normalnym jest i nie wymagającym komentarza manipulowanie przez władze rządowe obsadą godności rektorskich. Tak, jest to skutek upadku autorytetu szkolnictwa wyższego w wyniku jego oportunizmu w ciągu minionych 8 lat. Czy jednak akurat ten trend w społeczeństwie demokratycznym należy kontynuować? Czy o taką reformę – politycznie, personalnie doraźną – powinno nam chodzić?
Różne strony świata, różne reformy, ale problemy wydają się podobne – z jednej strony świadomość zmieniającego się świata i wyzwań dla społeczeństwa, z drugiej – kompletne wyparcie przez władze rządowe kosztownych sposobów na rozwiązanie narastających problemów. Jest jednak nadzieja – problemu nie znikną, więc kiedyś trzeba je będzie rozwiązać.
Lub nie…