Jan Hartman zaproponował w artykule dla 'Gazety Wyborczej’ ciekawą diagnozę oparta na klasycznym przeciwstawieniu arystokracji ducha i drobnomieszczańskiego zaaferowania życiem:
’Uniwersytet przestał być oazą wyrafinowanego myślenia, eleganckiego obejścia i wszechstronnej erudycji promieniującą swym splendorem na całe miasto, a nawet kraj. Jest raczej zakładem edukacyjnym i badawczym nastawionym na praktyczne cele wyrażające się w powodzeniu rekrutacji na studia, zdobywaniu grantów, wysoko punktowanych publikacjach, patentach i wdrożeniach, intratnych usługach.’
W pewnym sensie wtóruje mu Agnieszka Kublik przedstawiając działania Ministra Przemysława Czarnka jako zabijające realną swobodę badań i wprowadzające w życie akademickie nowomowę, do której akademicy dopasowują się i mimo pewnych, początkowych oporów, akceptują jej skutki. Autorzy opisują krytyczny stan naszej Akademii, można tylko westchnąć – który to już raz?, ale mnie bardziej ciekawiło pytanie o ich wizję zapobiegania temu kryzysowi. Bliskie mi są słowa kończące artykuł profesora Hartmana:
Tak czy inaczej, pandemia, przypieczętowując przeistaczanie się uniwersytetu w „instytucję jak każda inna”, ostatecznie konfrontuje nas, niepoprawnych marzycieli, z rzeczywistością. Czas wziąć się do roboty.
Tylko co kryje się za tym ogólnym wezwaniem? I czy skoro Profesor widzi wspomniane zmiany jako efekt naturalnego docierania do Polski tendencji ogólnoświatowych, to czy wzywa nas do przeciwstawiania się im i budowania XIX-wiecznego uniwersytetu jako ośrodka prestiżu, czy raczej zachęca do przystosowania się i porzucenia dawnego ideału badacza na rzecz nowego ideału naukowca – przedsiębiorcy? Jako zadeklarowany optymistyczny realista uważam, że warto zrewidować samą diagnozę i jej sens.
Jeśli podnosimy alarm zaniepokojeni stanem uniwersytetów, to robimy tak dlatego, że czujemy, iż ich codzienność rozmija się z wartościami, które są nam bliskie. W poprzednim wpisie proponowałem identyfikację wspólnych wartości akademickich jako przesłanek budowania 'polityki akademickiej’, to jest akcentującej oparcie relacji w społeczeństwie na prawdzie i jej poszukiwaniu, otwartości, odpowiedzialności za swoje działania, wreszcie budowaniu współpracy w celu osiągnięcia wspólnych celów. Czy patrząc na ten zwięzły katalog możemy zarzucić naszej akademii głęboki kryzys, przemianę jej charakteru, o której pisze prof. Hartman?
W mojej ocenie kluczowym problemem nie jest to, że w wyniku masowego kształcenia dla wielu studentów uczestnictwo w procesie edukacji w ich jednostkach szkolnictwa wyższego (żargon świadomie użyty) nie jest przygodą intelektualną, a stało się jednym z niezbędnych, ale niespecjalnie cennych etapów społecznego curriculum. Przedszkole, szkoła podstawowa, średnia, studia, praca… ale życie prawdziwe toczy się obok. Słabi studenci, studenci na słabych uczelniach, obie strony traktujące się bez większego szacunku – to zjawisko nienowe. Jednak jego skala doprowadziła do wyostrzenia skutków braku zrozumienia, czym jest akademia. Masowość szkolnictwa wyższego ma też i tę stronę, że w skali nieznanej wcześnie zatrudniono w szkołach wyższych wykładowców akademickich. Bieżący rok akademicki rozpoczęliśmy z – bagatela! – blisko 100.000 wykładowców akademickich, 28.500 doktorantów i 1,2 mln studentów. Samych uczelni publicznych mamy około 130, niepublicznych ponad 200. Teraz dla porównania: w roku akademickim 1922/23 funkcjonowało w na ziemiach II RP 17 szkół wyższych kształcących nieco powyżej 38.000 studentów. W 1938/39 szkół było 28, studentów nieco poniżej 50.000. W skład tzw. personelu nauczającego w roku akademickim 1922/23 wchodziło około 2300 osób, zaś w 1938/39 – 4400 osób, w tym profesorów zwyczajnych – czyli dzisiejszych mianowanych przez Prezydenta RP – 457. Tak, czterystu pięćdziesięciu siedmiu. Dziś w Polsce mamy ponad 10.000 czynnych profesorów tytularnych. Nie widać poprzez samą tę skalę szans na powrót do czasów, w których każda uczelnia miała ambicje być ośrodkiem, który poza dostarczaniem wiedzy miał zmienić życie młodego człowieka i uczynić z niego świadomego współtwórcę kultury.
Nie oznacza to jednak konieczności rezygnacji z podstawowych wartości akademii. Być może należy się na nich właśnie skupić, szczerze deklarując, które uczelnie z jaką z tych wartości najbardziej się identyfikują, jak chcą je wspierać? Można być świetną uczelnią techniczną, akcentując użyteczność nabywanej wiedzy, a jednocześnie mniej uwagi – bez rezygnacji z tej wartości! – poświęcającą poziomowi uczestnictwa swoich absolwentów w kulturze. Jestem w stanie chętniej zaakceptować sytuację, w której jasno zadeklarowane, różnorodne modele i formy akademickich wartości będą przyciągać studentów szukających użyteczności lub kultury lub szkoły życia obywatelskiego niż sytuację dzisiejsza, w której wartości akademickie są wstydliwym słowem, któremu nie warto poświęcać cennego czasu, z którymi część szkół nie chce mieć nic wspólnego.
Kryzys to też oznaka zmiany. Uważam, że wartości akademickie są jądrem obywatelskiej kultury Zachodu. To nie one są przestarzałe, to my mamy problem z odwagą w ich obronie przed śmiesznie małostkowymi zachowaniami tych, który o nich zapomnieli. Znam studentów, którzy przeżywają swoje studia jako wyzwanie intelektualne. Znam profesorów i doktorów, którzy mają prawdziwą charyzmę wykładowcy i badacza. Ten świat wciąż żyje. Jeśli czegoś nam w Polsce brakuje, to odwagi, by tego świata bronić i go wspierać. Granty, punkty i publikacje, liczne grupy studenckie nie wskazują na kryzys. Nie, przejawem kryzysu jest upodlenie dyskursu publicznego, brak racjonalności w polityce, bezwstydne kłamstwa i dominacja krzyku i przemocy w życiu społecznym. Wszystko to oznacza, że akademickie wartości przestały być atrakcyjne, wycofały się z życia codziennego – bo zniknęły na uczelniach, które wykształciły profesorów i doktorów, nie mówiąc o magistrach, zwłaszcza historii, kształtujących nasze życie wspólnotowe.
Diagnoza o kryzysie akademii nie powinna się skupiać na powierzchownych formach i personalnych kłopotach, lecz na wartościach tworzących akademię i ich przekazywaniu społeczeństwu. To powinno być naszym zadaniem. Minister odejdzie, punkty przeminą a religie się zmienią. Ale świat społeczny pozostanie i o jego kształtowanie powinniśmy przede wszystkim zabiegać.