Za mną 8 intensywnych dni związanych z podróżą studyjną „Śladami kanclerza Adenauera”, w której miałem przyjemność uczestniczyć jako średniowieczny dodatek do zasadniczej treści. Zorganizowana przez prof. Krzysztofa Ruchniewicza wyprawa studentów pozwoliła nie tylko poznać im wiele miejsc, osób, archiwaliów i faktów związanych z początkami powojennych Niemiec. Mi dała szansę na przedstawienie im wybitnych pomników kultury średniowiecznych Niemiec, zachowań kulturowych, religijnych, przemian mentalnych i procesów, które określiły sposób myślenia o świecie w Europie zachodniej po dziś dzień. Jednocześnie dla mnie była to wyjątkowa okazja poznania sposobu myślenia studentów, ich poglądów na świat, problemów, a zwłaszcza oczekiwań wobec uczelni wyższej. Okazja wyjątkowa, bo oparta na specyficznym klimacie przygody i nadzwyczajnej otwartości na otaczający świat. Zapewne trudno mówić o pełnej próbie, która pozwoliłaby snuć jakieś uogólnienia, ale tak bliskie spotkanie ze sposobem widzenia świata przez tych młodych ludzi, o różnych poglądach i systemach wartości, uważam za niezwykle cenne.
Bo w naszym codziennym, akademickim dyskursie dominuje wizja apokaliptyczna – coraz gorsi studenci, coraz mniej umieją, coraz mniej chcą się uczyć, coraz bardziej oderwani są od świata akademickiego poprzez dodatkowe aktywności zarobkowe. Niewielu z nas zadaje sobie pytanie, na ile to patrzenie nie wynika z faktu, że nasza kulturowa łączność z młodszymi koleżankami i kolegami została brutalnie zerwana przez nas samych. Nie przez decyzje tych młodych ludzi, tylko przez przemiany zachodzące w całym społeczeństwie i w skali naszego świata. W Polsce znaczenie nauki i wykształcenia ma charakter prestiżowo – symboliczny. Przypomina się o nim, gdy trzeba na płaszczyźnie symbolicznej kogoś zdominować (profesor – magistra, a magister – osobę bez wyższego wykształcenia). W praktyce jednak te symboliczne wyznaczniki straciły swoją wartość merytoryczną. Nieustająca inflacja stopni i tytułów naukowych spowodowała, że nie kryją się za nimi desygnaty, do których byliśmy przyzwyczajeni – ale i których oczekują wciąż młodzi ludzie. Profesor nie imponuje wiedzą i kulturą osobistą, a doktor habilitowany chętniej opowiada o pasji podróżowania i nowych 'miejscówkach’ sobotnich niż o przedmiocie swoich badań naukowych. Dążenie do doskonałości w badaniach publicznie wyśmiewane i wyszydzane przez tych, którzy powinni je wspierać, jest nadal wartością oczekiwaną przez młodych ludzi. To wyliczenie można ciągnąć, ale jak głęboko deprymujący jest wniosek, który się z niego nasuwa – młodzi ludzie oczekują od uczelni i od zatrudnionych na niej naukowców doskonałości etycznej i naukowej. I nie znajdują jej nazbyt często. Nie cieszy ich wykładowca jako brat – łata, który może być użyteczny, bo pozwala łatwo zaliczyć zajęcia. Ale przebywanie z nim jest bolesną stratą czasu, ośmieszającą uczelnię i samych studentów.
Uderzająca jest autentyczna radość z zanurzenia się w nowej, obcej kulturze, otwartość na wiedzę, która zmienia sposób widzenia rzeczywistości, wzbogaca ją o nowe wymiary i kolory. Nawet język nie jest barierą, jeśli jest się otwartym. I tej ochoczej otwartości młodym ludziom nie brakuje. Znów – jeśli komuś tego brakuje, to raczej ich wykładowcom i środowisku, które zagubiło się w konstruowaniu reguł promujących zgodność z poglądami chwilowych dzierżycieli punktów, regulaminów i nagród. Naszym problemem nie jest brak nacisku na jakość dydaktyki. Naszym problemem jest brak radości płynącej z badań i przekazywanej poprzez dydaktykę. Szczęśliwe te środowiska, które nadal potrafią angażować siebie i swoich studentów w prawdziwe emocje związane z badaniami. Bez poczucia kreacji, bez tej iskry, która pozwala z uśmiechem iść do przodu wśród najgorszego nawet opadu intelektu w kraju, nie da się przekonać młodych, że warto się zaangażować w racjonalne postrzeganie świata.
A warto, bo oni tego od nas oczekują. Oczywiście, że nie wszyscy, że zawsze znajdziemy tych, którzy czekają na dyplom, dla których studia pełnią inną funkcję, pomocniczą w stosunku do zasadniczych celów ich życia. Ale to nie oni będą kształtować naszą przyszłość. Bo im na nauce i racjonalności i tak nie zależy. I jeśli mamy ich do niej przekonać, to czymś innym, niż do nich się upodabnianiem.
Osiem dni pobytu z młodymi ludźmi z różnych lat studiów trudno podsumować w kilku zdaniach. Jedno jest dla mnie jasne – oni nadal oczekują od nas etosu akademickiego, perfekcji w dążeniu do prawdy, otwartości na świat, bez której nie wprowadzimy ich w jego wielokształtne piękno. Cynizm nam tylko szkodzi.
Och, wspaniały tekst! Ja jestem zupełnie „świeżym” pracownikiem, ba!, nawet formalnie nie naukowym, a „tylko” dydaktycznym. Niemniej jednak, oczywiście, staram się – mimo relatywnie większego pensum – prowadzić badania. Ale nie o tym.
Parokrotnie miałem okazję porozmawiać nieco swobodniej ze studentami: o ich oczekiwaniach, a przynajmniej odczuciach względem toku studiów. Wnioski są ciekawe. Jedno z najczęstszych rozczarowań? Tzw. spędy – wyjście na dany wykład/dyskusję/panel konferencji czy sympozjum zamiast zajęć. I samo w sobie to nie jest jeszcze problemem. Problemem jest fakt, że w zdecydowanej większości prelegenci (choćby i z tytułami) najzwyczajniej nie potrafią występować. Mimo ogromnej wiedzy czy wielkich nakładów pracy (czasu/energii/środków) – tego im nikt nie odmawia – nie potrafią „sprzedać” tego, co prezentują. Wypadają (zwykle) fatalnie. I to widać. To czuć.
To okropnie deprymujące. I studenci to szybko odczytują. Gdzie więc te wzorce..?
Oczywiście, to nie reguła. Są od tego chwalebne wyjątki. Ale niestety rzadkie…
Dziękuję. Ale to chyba stały nasz problem – w każdym pokoleniu zdarzają się lepsi i gorsi wykładowcy i naukowcy. Najważniejsze, żeby się nie poddawać, stale szukać swojej drogi dotarcia do studentów z badaniami. W końcu to nasze życie 🙂