Trochę mi zajęła adaptacja do polskich warunków, ale już wracam. Nie mam nawet wielkich wyrzutów sumienia, bo Ministerstwo po krótkiej burzy 'gdulowej’ podjęło działania stabilizujące pozycję władz. W związku z czym główni aktorzy w naszym środowisku są głaskani, główni awanturnicy chowani, realizowane jest naczelne hasło polskiego świata akademickiego – porządek panuje w Warszawie. W tym ciepełku wzajemnej adoracji jedynym intrygującym elementem pozostaje projekt rozporządzenia określającego sposób konstruowania ministerialnych list wydawnictw i czasopism. Zgodnie z nim powinny zostać skonstruowane nowe listy, obowiązujące w 2025 r. O wielu wątpliwościach wobec projektu i jego słabościach pisał na swoim blogu Piotr Stec.
Niejedno można by dorzucić. Chociażby pytając o sens włączania do baz referencyjnych ERIH+. Owszem, dla nas, humanistów, to miłe, ale jest to sprzeczne z logiką list ministerialnych. One wszak miały opierać się na dziedziczeniu prestiżu, który to z kolei prestiż miał być odzwierciedlany wpisywaniem po przejściu odpowiednich procedur oceny na listy prywatnych koncernów (Elsevier). Już to było mocno dyskusyjne, bo Scopus nie włączał wszystkich uznanych czasopism, nawet jeśli się zgłaszały. Dbał – i chyba tak jest nadal – o reprezentatywność różnych subdyscyplin, także w wymiarze geograficznym. Jak ją ustalał, to tajemnica zarządzających. Ale regułą było, by na liście nie znajdowało się wiele czasopism z tego samego obszaru, np. historii Walii czy badań nad językiem katalońskim. Jednak oprócz rygorów technicznych jakiś element oceny eksperckiej był. Natomiast ERIH+ jest listą odnotowującą czasopisma zgłaszane przez środowisko naukowe. Kryteria wejścia są czysto techniczne i nie ma tu elementu oceny merytorycznej, nie ma liczenia cytowalności, a w związku z tym żadnego wskaźnika 'prestiżu; czasopism ujętych w bazie. Skąd więc ten pomysł?
Zapewne z tego samego źródła, z którego według projektu płynie możliwość dodawania dodatkowych punktów przez powołane do analiz propozycji list zespoły dyscyplinowe i KEN. Od czasu ustalania pierwszej listy przez zespoły powołane przez ministra Gowina wiadomo, że nie ma cienia szansy, by ich członkowie mogli rzetelnie ocenić pozycję naukową przedstawionych im tytułów. To, co mogą, to sprawdzić, na ile znane im tytuły, z ich przestrzeni badań, znajdują się w odpowiednim ich zdaniem miejscu. Tylko tyle. Reszta jest wolną grą przypadku, celowego lobbingu i wskaźników wpływu (które dla humanistyki mają dość przypadkowy charakter). Po co więc powoływać zespoły? Po co stwarzać wrażenie, że nowe listy będą 'obiektywne’, a jednocześnie zostawiać furtki, którymi ręcznie będzie się zmieniać wartości przydzielane odpowiednim czasopismom? Po co marnotrawić energię i czas?
W tym kontekście słuszne może wydawać się wezwanie przewodniczącej KRASP, prof. Bogumiły Kaniewskiej, do odsunięcia wejścia w życie rozporządzenia. Tylko czy z tego rozporządzenia da się usunąć podstawowy absurd, jakim jest założenie, że da się skwantyfikować jakość dziesiątek tysięcy czasopism na podstawie wskaźników komercyjnych firm, formułowanych zawsze pod właściwym dla danej bazy kątem? Jestem więcej niż sceptyczny. Prof. Kaniewska apeluje, by nie wprowadzać zmian, bowiem to sprawi, że badacze nie będą wiedzieć, jaka lista czasopism będzie obowiązywać w 2025 r. Przypomnę, że nie wiedzieliśmy tego, jaka jest 'punktowa’ wartość naszej pracy ani w czasach ministra Czarnka, ani początków rządów ministra Wieczorka. Bo proces publikacyjny w dobrych czasopismach dla humanistyki trwa ponad rok, coraz częściej zbliża się do dwóch lat. Więc wezwanie pani Przewodniczącej odczytuję raczej jako apel zarządzających uczelniami, którzy poczynili konkretne inwestycje motywacyjne lub zakupowe w czasopismach i dla których jakiekolwiek zmiany mogą być katastrofalne (np. w przypadku sfinansowania setek artykułów w zeszytach specjalnych czasopism). Pojawienie się nowej listy niczego nie zmieni pod względem nieprzewidywalności polityki naukowej państwa. Podobnie zresztą jak utrzymanie obecnej, która jest równie mało koherentna jak cały system oceny badań.
Podsumowując, raz jeszcze – trudno, że na pustyni – zawołam: wycofajmy się z absurdalnego procederu powszechnej, bibliometrycznej ewaluacji badań. Odegrała ona swoją rolę zachęcając do publikowania poza Polską. Ale dziś nie służy ona podnoszeniu jakości badań mierzalnej ich wpływem na otaczający świat. Uznajmy, że trzeba poszukać bardziej zróżnicowanych sposobów analizy działalności jednostek szkolnictwa wyższego i nauki. O wielu pisałem, wiele było już publikowanych, po co się powtarzać? Trwanie przy bibliograficznym paradygmacie służy jedynie przeznaczaniu energii na grę z systemem. Jakość badań, wsparcia naszego otoczenia nie odgrywają w nim szczególnie istotnej roli.