Moje stanowisko w sprawie wystąpień polityków, w szczególności Premiera i Ministra Edukacji i Nauki, jest jasne i nie może być inne: nasi politycy nie posiadają kompetencji, by toczyć merytoryczną dyskusję z naukowcem z jakiejkolwiek dziedziny, który ma za sobą tyle doświadczeń badawczych i takie uznanie wśród innych badaczy dla efektów prac, jak pani prof. B. Engelking. Natomiast dla celów politycznych mogą sterować emocjami tłumów, kreować 'opinię publiczną’, odbierać 'telefony od Polaków’, stawać w obronie 'godności Polski’. Na pierwszy rzut oka to dwa odrębne światy. Jeśli ich zetknięcie powoduje konflikt, to jest jasne, że strona 'polityczna’ zakrzyczy, zatupie, utopi w powodzi piany słownej każdego badacza. A jeśli chcemy toczyć dyskusję w poetyce Partii, to nie ma wyjścia – nasiąkniemy tym językiem, klimatem walki, w której najważniejsze staje się 'zaoranie’, wyszydzenie, ośmieszenie. A sprowadzeni do ich poziomu stajemy się już nie badaczami, lecz dyskutantami przedstawiającymi 'opinie’, 'poglądy’, podczas gdy wiedzę nagle reprezentują politycy. Zdrowy rozsądek podpowiada więc, by działać zgodnie z mądrością ludową: Anzelmie, nie warto. Z nimi nie wygrasz, oni sprowadzą Cię do swojego poziomu i pokonają doświadczeniem.
Ale zdrowy rozsądek nie zawsze jest najlepszym doradcą.
Atak przygotowany przez PR-owych ekspertów pana Premiera się nie udał, on sam szybko się zdystansował od zamieszania. Do ataku wyznaczony chętnie stawił się Minister tradycyjnie występujący przeciw wszelkim odchyleniom od linii Partii wśród jajogłowych. Chciałbym mieć to przekonanie dyskutantów, że przekroczył Rubikon, bo grozi obcięciem środków dla Instytutu zatrudniającego panią Profesor. A poniekąd sugeruje – nie sugerując, oczywiście – że Instytut powinien zwolnić ją z pracy. Ale przecież Minister już to robił! Na samym początku swojej kariery ministerialnej zagroził uczelniom, których rektorzy dali godziny wolne dla studentów w czasie Strajku Kobiet, że dotkną je konsekwencje finansowe. Czym innym niż ręcznym sterowaniem finansów jest przyznawanie uznaniowych, milionowych subwencji dla KUL i innych ulubionych uczelni pana Ministra i pana Premiera? Taką samą ingerencją finansową było wywrócenie i rozmemłanie ewaluacji dyscyplin naukowych, ingerencja w listy punktacji, a wreszcie przyznawanie kategorii dyscyplinom 'ze szczególnych względów społecznych’ (dotyczy to przynajmniej jednej kategorii A na mojej własnej uczelni), bez uzasadnienia dorobkiem naukowym. Minister od lat steruje polskim światem nauki rozdając według swoich interesów i emocji publiczne pieniądze. Nie ma w tym nic nowego.
Nowa jest skala wznieconej przez polityków nienawiści wobec przedstawiciela nauki. Niechęci społecznej rozpalonej z powodu uzyskanych wyników badań naukowych. Nowa jest zapowiedź ogłaszania konkursów na prowadzenie badań w celu utwierdzenia autorytetem nauki jasno określonego przez polityków ich wyniku. Nowe wreszcie jest stwierdzenie, że badania mają odpowiadać interesowi narodu, bo za pieniądze narodu są prowadzone. Każdy z tych elementów nie jest już tylko przykładem zwyczajowych, dziarskich bon motów prostolinijnej duszy jednego polityka. Nienawiść tłumu zwrócona przeciw jednostce jest krzywdą, której nie da się odwrócić. Szkód psychicznych wywołanych traumą, jaka powoduje zbiorowa, bezmyślna agresja nie da się zaleczyć dobrym słowem i upływem czasu. Tego nikt nie wynagrodzi i za to już powinni się wstydzić wszyscy, którzy ten lincz wzniecili i go poparli.
Dla nas, jako środowiska akademickiego, zgoda na atmosferę linczu wobec osoby szukającej prawdy JEST HAŃBĄ! Trzeba to jasno powiedzieć – jeśli wydziały historyczne, instytuty historii, towarzystwa naukowe na czele z PTH nie potępią klimatu agresji wobec badaczki, staną się częścią tego 'przekazu dnia’.
Dla środowiska akademickiego i dla całej wspólnoty mieszkańców Polski jest niezmiernie ważne, by jednoznacznie potępić zakusy polityków w sprawie sterowania wynikami badań naukowych. Organizacje rektorów, senaty uczelni powinny mieć świadomość, że tracimy rację bytu bez konstytucyjnej wolności badań. A tę w najwęższym zakresie definiuje poszukiwanie prawdy niezależnie od tego, czy podoba się ona czy też nie naszym przyjaciołom i benefaktorom (Amicus Plato…). Jeśli nie bronimy wolnego dochodzenia do prawdy, jesteśmy zwykłymi czynownikami, klasą służebną wobec wymagań panów sypiących srebrnikami. Udział w tym procederze jest hańbą dla każdego, kto złożył przysięgę doktorską.
Część z nas pewnie wzruszy ramionami – o co ten krzyk? Przecież tak już było nie raz – pokrzyczą, pokrzyczą i przestaną. Za chwile będą nowe afery i nowi napadnięci przez władzę. Niewątpliwie to prawda. Ale jakim wstydem jest w ogóle tak argumentować! Przymykać oczy na zło, bo dotknęło mojego sąsiada, na szczęście nie mnie. To już nie jest obojętność, to aktywny udział w źle-czynieniu.
Wreszcie, zło powszednieje. Plucie, kłamstwo, wyzwiska, wszystko nam spowszedniało w dyskursie publicznym. I jeśli na to pozwolimy, jeśli atak na ludzi nauki, na poszukiwanie prawdy, jeśli odwracanie znaczenia słów uznajemy za normę jedynie estetycznie przykrą, to my sami przekraczamy Rubikon. A z kraju na drugim brzegu nie ma już powrotu.
Gorąco apeluję, byśmy słuchali apelu Mariana Turskiego – nie wolno być obojętnym wobec podłości wyrządzanej człowiekowi, wobec łamania kręgosłupów i zakrzykiwania prawdy.
Choć w tym jednym bądźmy zgodni.