Na stronie Klubu Jagiellońskiego ukazał się artykuł / felieton Marcina Kędzierskiego pod – w zamierzeniu prowokacyjnym, w dzisiejszym świecie chyba trafniej 'clickbaitowym’ – tytułem: ’ Król jest nagi! Obserwujemy właśnie zmierzch uniwersytetu’. Choć oba człony tytułu mnie nie przekonują, a do argumentów mam wiele zastrzeżeń, to przecież zgadzam się w pełni z poglądem autora, że Akademia i tworzące ją szkoły wyższe muszą się zmienić, jeśli chcą przetrwać. Choć niekoniecznie idąc w kierunku wskazanym przez Autora. W klarownie napisanym, przejrzyście skonstruowanym tekście Kędzierski postawił pięć zasadniczych tez:
- Cały system edukacji w Polsce był ukierunkowany na jeden cel: otrzymanie dyplomu. Nie liczyła się jakość nauki, tylko tytuł absolwenta.
- Rynek pracy zorientował się, że dyplomy uniwersyteckie nie dają żadnej gwarancji w kwestii jakości kandydatów, bo wszyscy je dostają.
- Śmierć uniwersytetu wymusi radykalne przewartościowanie całego systemu edukacji i znalezienie nowego sensu istnienia szkoły jako takiej.
- Zamiast skupiać się na rodzimych wyzwaniach, naukowcy przekierowują uwagę na te tematy, które mogą się sprzedać w zagranicznych journalach.
- Albo uniwersytet stanie się nową agorą w kontrze do ideologicznych baniek i polityki rodem z Tik Toka, albo nie będzie go wcale.
Ad. 1. Teza mocno dyskusyjna. Faktem jest – co trafnie wskazuje Autor – istnienie hierarchicznej struktury edukacyjnej, której zwieńczeniem są szkoły wyższe. Ta struktura nie zakłada jednak jednej ścieżki rozwoju, choć – i to prawda – rozwój ścieżek alternatywnych (szkoły zawodowe, technika, licea ze specjalnościami zawodowymi), jest dziś mocno upośledzony. Tym niemniej, w 2021 r. szkoły średnie ukończyło około 350 tys uczniów, maturę zdawało 248 tys., zdało 80%, zapewne większość z owych blisko 200.000 młodych ludzi trafiła na studia I stopnia, ale czy wszyscy? Część udała się bezpośrednio po szkole – mimo matury – do pracy, tak jak ich koleżanki i koledzy nie zdający – jeszcze – matury. I choć bez wątpienia jakość edukacji obniżyła się w ciągu dwóch i pół dekady szalonego umasowienia edukacji, to przesadą jest stwierdzenie, że wszędzie 'nie liczyła się jakość nauki i dydaktyki’. Przeciwnie, utrzymywały się ośrodki o tradycyjnie wyższej kulturze pracy naukowej i dydaktycznej i te, które dynamicznie się rozwijając chciały – lub nie! – taką kulturę rozwijać. Owszem, były i są takie, które odwróciły się od jakości mimo sporych w tym zakresie tradycji, ale są to wyjątki. Wreszcie, być może dla sporej grupy studentów liczył się tylko dyplom, ale nie jest to moje doświadczenie. Dla większości – nie wszystkich! – studentów, których znałem, liczył się dyplom konkretnej uczelni, do której aspirowali.
Ad. 2. Owszem, stopa zwrotu wyższego wykształcenia w postaci wyższego wynagrodzenia w Polsce zmniejszyła się w ostatnich latach, podobnie jak w USA i krajach UE, ale nadal wyższe wykształcenie gwarantuje wyższe wynagrodzenie. Nie jest prawda, że prywatni przedsiębiorcy nie wymagają wyższego wykształcenia. Owszem, nie wszędzie jest ono niezbędne – i chwalić Boga – ale większość znanych mi pracodawców zgodnie podkreśla, że wyższe wykształcenie zazwyczaj gwarantuje większą elastyczność, szersze horyzonty i lepsze umiejętności miękkie – niezależnie od wiedzy fachowej – przyjmowanych do pracy. Nie jest też, jak sugeruje Autor, że na studiach nie uczy się wiedzy specjalistycznej potrzebnej w pracy zawodowej. Owszem, są i takie kierunki studiów, ale studenci szukają właśnie tych, które oferują konkretne umiejętności i perspektywy zawodowe.
Ad. 3. To nie śmierć uniwersytetu wymusza zmiany w edukacji, lecz przemiany technologiczne i kulturowe. I tu w 100% zgadzam się z Autorem – uczelnie muszą się zmienić dostosowując do nowych wyzwań nie tylko w zakresie przetwarzania i dystrybucji wiedzy, ale też potrzeb rynku pracy, potrzeb kulturowych, komunikacyjnych i politycznych społeczeństw. Pisałem też o tym wiele razy, ale nigdy dość. Natomiast otwartym jest poszukiwanie kierunku zmiany szkolnictwa, dostosowania go do indywidualnych potrzeb, ale też do nowych wyzwań technologicznych, które z kolei oznaczają naglącą potrzebę wzmacniania umiejętności miękkich i komunikacyjnych, kreatywności a zwłaszcza empatii. Co nie zmienia faktu, że z racji biologicznych podstaw rozwoju człowieka edukacja nadal będzie przebiegać stopniowo aż do budowania określonej specjalizacji zawodowej – kompetencyjnej w okresie nastoletnim. Jednocześnie już dziś nie jest tak, że dyplom uczelni kończy proces kształcenia. Przeciwnie, bujnie rozwijające się studia podyplomowe, kursy doszkalające już dziś są silnie widoczne, a będą – w mojej ocenie – segmentem dominującym w najbliższych latach w ofercie dydaktycznej dobrych uczelni. Natomiast w odwrocie będą studia trwające 5 lat, bo wszystkie statystyki wskazują, że dla młodych ludzi korzystniejsze jest wcześniejsze podjęcie pracy i następnie kształcenie się (czasami hobbystycznie, czasami zawodowe, czasami dla wzmocnienia umiejętności społecznych) w formie mniej tradycyjnej, ale wciąż związanej z uczelniami wyższymi.
Ad. 4. Tu zgadzam się z jednym i też już o tym pisałem – powszechna ewaluacja jakości badań naukowych nie ma sensu. Jest energochłonna i nie przekłada się na żadną korzyść dla społeczeństwa i dla samego sektora. Badania naukowe powinny być oceniane tam, gdzie szkoły decydują się na nauce skupiać. Natomiast nie zgadzam się z tezą generalną – w różnych uczelniach bywa różnie, ale wszędzie tam, gdzie jest albo prawdziwie żywe życie naukowe, albo ścisła współpraca z otoczeniem społecznym naukowcy trzymają się realiów, bo dzięki temu mają poczucie sensu i sprawczości, ale też wzmacniają swoje mikre budżety. I wbrew pozorom jest takich szkół wiele, mniej w zakresie nauki, bo to klub bardzo elitarny, więcej w zakresie współpracy z otoczeniem, zwłaszcza w segmencie szkół technicznych, część wyższych szkół zawodowych, nie mówiąc o medycznych.
No i ostatnia teza Autora jest ciekawą próbą przewidywania przyszłości – jaka będzie przyszła funkcja uczelni? Przekornie odpowiem – nie zależy to w 100% od uczelni. Autonomia uczelni wyższych w Polsce jest dziś fikcją prawną i nie przywiązywałbym do tego takiej wagi, jak czyni to autor. Publiczne szkoły wyższe są finansowo i prawnie podporządkowane administracji rządowej, a spadający indeks wolności uniwersyteckiej dla Polski tylko to podkreśla. Natomiast w pełni zgadzam się z Autorem, że mimo to część naszych koleżanek i kolegów w tę 'splendid isolation’ wierzy trzymając się przekonania, że nie ma potrzeby niczego zmieniać, tylko pieniędzy więcej by się przydało. I znów – w pełni zgadzam się z Autorem, że nie ma co oczekiwać pieniędzy, jeśli społeczeństwo nie jest pewne, po co są mu potrzebne uniwersytety?
Tyle, że to nie jest do końca problem samych uniwersytetów. Nie widzę takich wahań w Niemczech, Francji czy Anglii – przy wszystkich bolączkach tamtejszych systemów szkolnictwa wyższego jest jasne, że są to ośrodki kreatywne, rozwijające, poszerzające horyzonty społeczeństwa i kształtujące przyszłość najbardziej kreatywnej części społeczności obywatelskiej. Prawdziwie wolne, kreatywne uniwersytety są rdzeniem demokracji, bo otwierają umysły absolwentów, tworzą sieci współpracy, niwelują różnice społeczne. Nie muszą w tym celu być 'agorą’, nie muszą zastępować sieci dyskusji publicznych. Natomiast muszą zachowywać ścisły związek ze światem oparty o racjonalny dyskurs, promować kulturę i wiedzę oparta o racjonalność, swobodę stawiania pytań i wiarę w możliwość dochodzenia do prawdy. Mogą to realizować w ramach zróżnicowanych misji, ścieżek, które mogą być różne dla każdej z uczelni.
Wszystko to może się stać, jeśli powrócimy do racjonalności, do kreatywności, do oparcia naszych relacji na prawdzie jako wartościach istotnych dla państwa i promowanych w społeczeństwie. Bez tego nasze środowisko się nie zmieni, pozostawione samo sobie będzie więdnąć i blednąć prosząc uniżenie o kolejne 5% podwyżek.
Wierzę, że powrót do demokratycznego, nowoczesnego społeczeństwa wciąż jest możliwy – i w nim uniwersytety mogą odegrać kluczową rolę.