’Times higher education’ opublikował krótkie refleksje pióra Emily Shuckburgh i Alyssy Gilbert dotyczące roli, jaką uniwersytety (angielskie) mogą/powinny odegrać w realizacji działań na rzecz bezpieczeństwa klimatycznego. Rzecz przygotowana na marginesie szczytu w Glasgow, ale dla mnie interesująca nie tyle ze względu na szczegółowy temat. Większe zainteresowanie wzbudziła we mnie interesująca wizja pożytkowania potencjału naukowego dla rozwiązania konkretnego problemu. No bo przecież można sobie wyobrazić, że autorki, zatrudnione na Uniwersytecie w Cambridge i w Imperial College w Londynie, po prostu powiedzą, że czołowe ośrodki prowadzą badania, które są w stanie wesprzeć działania na rzecz realizacji celów klimatycznych. Tymczasem wręcz przeciwnie, zwracają bardzo wyraźnie uwagę na współpracę wszystkich zespołów badawczych, wykładowców i studentów, gotowych działań w tym zakresie, bez względu na afiliację. Ba!, wręcz mówią, że konkurowanie w celu podkreślenia wpływu danej uczelni na otoczenie prowadzi do marnowania energii. Zatem pozioma współpraca skoncentrowana na konkretnych problemach w skali makro. Po drugie – finansowanie. Tak, nawet w zamożnych z naszego punktu widzenia uczelniach Wyspy zdają sobie sprawę, że za badania należy płacić i to w sposób gwarantujący ich długotrwały, stabilny rozwój. Że 'heroiczny okres’ prac na zasadzie wolontariatu nad zagadnieniami kluczowymi dla naszej cywilizacji, w oparciu o krótkookresowe granty nie przyniesie długotrwałych skutków.
No więc taką refleksję chyba można by rozszerzyć na wszystkie kluczowe dziś problemy badawcze. Sieci uczelni powstają, taki charakter ma przecież inicjatywa uniwersytetów europejskich, ale nie ma co ukrywać, że współpraca rodzi się w bólach. Co ciekawe, takich sieci w zasadzie nie ma na poziomie krajowym. Nie tylko w Polsce. Wobec ograniczonych zasobów specjalizujemy się w walce o drobne kawałki finansowania badań. Ma to swoje zalety, bo pozwala wyłonić najciekawsze projekty, wesprzeć najmocniejsze zespoły bez rozpraszania środków. Ale ma też zasadniczą wadę – rozproszenie sił, brak synergii, nieciągłość i dublowanie działań badawczych. W tej perspektywie horyzontalne, duże programy mogłyby tez pomóc lepiej rozpoznać i wykorzystać aparaturę, która jakże często jest wykorzystywana w umiarkowany sposób w jednym ośrodku. To samo przecież dotyczy kontaktów międzynarodowych, które w strukturze silosów są traktowane jako dobro samo w sobie, które należy strzec i ograniczać dostęp – bo stanowią element przewagi konkurencyjnej nad innymi graczami.
I nie chodzi mi tu o manifestowanie naiwnych wizji powszechnego szczęścia wynikającego z likwidacji rozdrobnienia na rzecz usieciowienia badań. Przeciwnie, zastanawiam się, na ile pandemia, wzrost znaczenia zdalnej komunikacji i wymogów zwrotu z nakładów na naukę nie popchną nas coraz bardziej właśnie w kierunku takiej szeroko usieciowionej nauki jako struktury bardziej wydajnej dla społeczeństwa niż tradycyjne, uczelniane jednostki. Próby budowania 'wirtualnych instytutów’ mieliśmy w naszym kraju i umówmy się, że udały się średnio. Bo zmiana, jeśli ma zajść, powinna być całościowa, dotyczyć całego ekosystemu. Inaczej będziemy się gubić konkurując ze sobą w imię naszych cząstkowych interesów.
Jestem przekonany, że warto myśleć o nowych formach prowadzenia badań i edukacji już dziś. Nawet, jeśli Polska ma dużo do nadrobienia w najprostszych działaniach na rzecz wsparcia badań, to czas ucieka, świat się zmienia bardzo dynamicznie i oczekiwania wobec nauki są już dziś zupełnie inne także w Europie, niż miało to miejsce jeszcze na przełomie wieków. Warto się na to przygotować, bo w obliczu kryzysu społecznego w naszym kraju mamy tendencję do skupiania się na krótkim horyzoncie, naszym tu i teraz. Ale kto jak nie my powinien widzieć przyszłość? Może więc czas jeszcze silniej wspierać usieciowienie na skalę europejską, a przynajmniej krajową, zamiast zamykać się w ewaluacjach dyscyplin na uczelniach?