Kończy się nieubłaganie krótka wiosna oczekiwań na nowy porządek w nauce i szkolnictwie wyższym. Oczywiście, oficjalne ogłoszenie personaliów ministry (mniej prawdopodobne: ministra) i zastępców, wraz z ogłoszeniem programowych celów nowej ekipy, może wnieść nowy impuls do dyskusji. Ale chyba powiedziano już prawie wszystko, bowiem w kolejnych wywiadach i felietonach w dziennikach i tygodnikach, na platformach społecznościowych i w dyskusjach mniej lub bardziej otwartych powracają te same tematy. Więcej pieniędzy dla wygłodzonej nauki – tu panuje pełna zgoda. Na szczęście coraz częściej mówi się też o tym, że żeby te pieniądze dostać, trzeba coś zaoferować społeczeństwu. Powraca temat oczekiwań polityków wobec naszego sektora i tęsknota za stabilnym wsparciem dla wspierania modernizacji społeczeństwa i gospodarki. Problem NCN-u także uzyskał dość stabilną zgodę społeczności: to ważna instytucja, choć niepozbawiona wad, która wymaga szerszego wsparcia. Ale nie oznacza to, że nie potrzebuje kontroli i może pewnych zmian. Większość dyskutantów zgadza się także, że ewaluacja dyscyplin w obecnym kształcie jest nie do zaakceptowania. Dla jednych oznacza to konieczność stworzenia nowych zasad oceny, dla innych – po prostu poprawę systemu punktowego.
Za tym, że zataczamy koło i chwytamy nasz własny, uciekający ogon świadczy obecność bipolarnej wizji naszego środowiska. Ba, powrót do niej traktowany jest jako powiew świeżości, odwagi intelektualnej. Czy jednak wizja naukowego 'aspirującego centrum’ i 'zadowolonych peryferii’ – pod którą każdy może podłożyć sobie treści, dyscypliny i ośrodki, które są bliskie jego sercu lub do których ma jakiś uraz – rzeczywiście do czegokolwiek nas przybliża? Przecież taka sama diagnoza leżała u podstaw reform ministrów Kudryckiej i Gowina. Oboje wierzyli, że odpowiednie impulsy spotkają się ze wsparciem projakościowo nastawionego środowiska i doprowadzą do przekształcenia naszego sektora w społeczność zafascynowaną jakością badań naukowych i nawiązywaniem równoprawnego dialogu z najlepszymi ośrodkami naukowymi świata. Wielokrotnie już pisałem, że ten czarno-biały obraz podziału według kryterium doskonałości badań naukowych nie ma sensu. Że może być jednym z kilku, które można zaaplikować jako kryteria doskonałości do zróżnicowanej działalności uczelni wyższych. Że absolutyzowanie aktywności naukowej prowadzi – paradoksalnie! – w naszym środowisku do jej dewaluacji i deprecjonowania dorobku najaktywniejszych naukowców.
Podobnie męczące są podziały na STED/STEM i HS – abstrahują od realnych funkcji pełnionych w społeczeństwie przez naukę i szkolnictwo wyższe. Koncentrują się na sztucznych podziałach, emocjach i braku zrozumienia dla innych niż własny obszarach działań badawczych. Ale czy taka dyskusja sprawia, że jesteśmy bliżej rozwiązaniu naszych problemów? Naprawdę, wypchnięcie humanistów do sektora kultury, bo nie są rzekomo nauką, sprawi, że pozostała w nauce bardziej naukowa nauka popchnie Polskę w kierunku racjonalności, współpracy społecznej, a nawet ku kulturze innowacyjności? Jakiś dowodzik?
Trudno dziś wróżyć z fusów po upadającej Partii i kurzu wznoszonego przez przygotowujących się do objęcia władzy. Ani tu, ani tam na razie nie widzę niczego przełomowego. Owszem, koniec rządów ministra Czarnka przywitałem strzałem z korkowca i radosnym wyrzutem serpentyny (jednej, na więcej mnie nie stać). Ale ważniejsze jest, co nas czeka za chwilę. Z dyskusji środowiskowych wyłania się nadzieja, że będzie lepiej dla wszystkich. Choć dominuje nieufność, że nie będzie. A może raczej – że będzie, jak było, więcej trzeba jak najszybciej dotrzeć do nowych władców, obłaskawić ich i pozyskać dla swoich interesów.
Środowisko jest podzielone, skonfliktowane i – w gruncie rzeczy – zamknięte na nowe rozwiązania i idee. A przede wszystkim – straszliwie skoncentrowane na sobie, na swoich specjalizacjach, ośrodkach, dyscyplinach, wreszcie – środowisku akademickim. Osobiście w kurzu, który się unosi nad siedzibami partii, nie widzę wielu przesłanek do optymistycznego myślenia. Możliwe, że nasz sektor kolejny raz będzie nagrodą pocieszenia, przestrzenią sztucznych godności, hierarchii, tytułów i ukłonów. Może tak być, sami na to zasłużyliśmy w ciągu minionych ośmiu lat.
Ale może nie? Bo przecież przysięga doktorska obowiązuje nas niezależnie od decyzji polityków. Zawsze jest nadzieja, że wykształci się ludzi otwartych i racjonalnych. Że doda się głos do naukowego dyskursu lub polifonii światowej kultury. Jeśli zachowamy otwartość na świat, będziemy mogli go zmienić. Jeśli zamkniemy się w swoich urazach i emocjach, będziemy się dalej toczyć wyznaczoną ścieżką i płynąć z nurtem rzeki.