Minął tydzień od wyborów parlamentarnych, mniej więcej wiadomo, kto utworzy rząd. Wiadomo, że obecny Minister przestanie pełnić swoją funkcję. Jako historyk zastanawiałem się, jak można podsumować – bez złośliwości i emocji – lata sprawowania przez niego funkcji opiekuna szkolnictwa wyższego i nauki? Zakładając, że celem działania takiego ministra jest stworzenie warunków do rozwoju tak edukacji, jak i badań działających na rzecz społeczeństwa polskiego. A ponieważ uważam, że każdy recenzent powinien skupiać się na pozytywach, dopiero w drugiej kolejności wskazywać negatywy, zacznę od tego, co można by wskazać jako dodatni wkład Ministra w naukę.
No i tu jestem w kłopocie – ale nie jest zupełnie beznadziejnie. Może nie w naukę, ale Minister ma pewien wkład w utrzymanie i chyba też rozwój potencjału szkolnictwa wyższego w mniejszych ośrodkach. I nie myślę tu o rozdawaniu paciorków w postaci podniosłych nazw – akademia, uniwersytet… Raczej o dowartościowanie środowisk, które w poprzednich latach czuły się odsunięte na bok, trochę zaniedbane i zapomniane wobec dominującego nacisku na doskonałość naukową. Którą osiągnąć można było szybciej w większych ośrodkach.
Niestety, pozostałe plusy wynikają raczej z pewnego hmmm dystansu Ministra do naszego sektora. Mimo wielkich zapowiedzi, na szczęście, nie zreformował NCN, nie wywrócił ustawy o PAN, nie zmienił dokumentnie naszej ustawy PoSzWiN, jednym słowem – wszędzie tam, gdzie mimo zapowiedzi zabrakło konsekwencji, jest pewien plus.
Z minusami pewnie byłoby łatwiej. Nie wchodząc w powszechnie znane zagadnienia (np. upartyjnienie uczelni wyższych i niektórych aspektów humanistyki, ideologiczne podejście do kształcenia, lekceważenie nauki i zagrożeń, o których ona mówi…), wskazałbym
1) załamanie systemu finansowania nauki i szkolnictwa wyższego wskutek świadomego rozpraszania środków między podmioty uzależniane od Ministra. I nie chodzi tylko o czeki, ale też o Akademię Kopernikańską, celowane konkursy nie przynoszące wartości dodanej, rozdawanie środków inwestycyjnych bez transparentnej procedury;
2) złamanie kultury pracy i etosu nauki w systemie szkolnictwa wyższego. Pomijając wiele różnych aspektów, wspieranie klientaryzmu jako metoda zarządzania sektorem nie sprzyja ani podtrzymaniu prestiżu społecznego nauki, ani innowacjom zasilającym rozwój społeczeństwa. Bo też i jaka to nauka, która myśli tylko jak zrobić sobie zdjęcie z ministrem. Albo chociaż z tabliczką ministerstwa?;
3) wspieranie rezygnacji z kultury jakości w nauce i szkolnictwie wyższym. Nie ma dziś w zasadzie żadnego programu ministerialnego, który wspierałby jakość w naszym sektorze. Jest sporo rozdawania środków, ale jakość jest słowem wyklętym;
4) rezygnacja z rozwijania nowoczesnej edukacji akademickiej. Nie ma żadnej systemowej zachęty do przemyślenia i wdrożenia nowych form i kierunków kształcenia. Uczelnie robią to same, ale raczej pod kątem komercyjnym (względnie – żeby przetrwać wobec niżu demograficznego) niż z przekonania, że świat zmieniając się wokół nas wymaga też od nas pewnych zmian. Ba!, zmniejszono dostęp do najważniejszych zagranicznych czasopism naukowych, a to dla studentów, którzy nie mają swoich dostępów (co jest dość kosztowne) oznacza odcięcie do bieżącego stanu wiedzy;
5) wreszcie, dla mnie kluczowe, zaniedbanie rozwoju relacji między naszym sektorem a kulturą, społeczeństwem i gospodarką. Gdzieś tam tli się w ewaluacji trzecie kryterium, ale to bodziec niewystarczający do jakichkolwiek działań.
No i tak można sobie wyliczać. Wolałbym jednak pomyśleć – czego można się z tych okropnych lat minionych nauczyć? Każdy ma swoje odpowiedzi. Ja – że stagnacja zabija akademię, że polityka niedoborów, kultura konfliktu i klientaryzmu wypacza podstawowe zasady funkcjonowania naszego sektora. Że bez szacunku dla pracy i osadzenia jej w kontekście międzynarodowym nie ma szans na rozwój.
Mam jednak nadzieję, że czarna noc edukacji i nauki zbliża się do końca. Obyśmy jak najszybciej mogli się obudzić.