Długo się zastanawiałem, czy pisać o prezydenckim projekcie Akademii Kopernikańskiej. Lekko przerobiony projekt, do którego nikt nie chciał się przyznać, gdy 'wyciekł’ w sposób niekontrolowany w ubiegłym roku, został przez Prezydenta złożony w parlamencie w koincydencji z odmową podpisania przez głowę państwa flagowej reformy szkolnictwa podstawowego i średniego. Reformy, która miała wzmocnić nadzór ministra nad nauczycielami. W zamian – może dlatego, że w rodzinie Prezydenta zabrakło naukowców? – podarowano ministrowi inną reformę. Wahałem się, czy o niej pisać, bo w zasadzie trudno powiedzieć, o czym tu pisać? Nowa instytucja nie ma własnego, specyficznego, zakorzenionego w przestrzeni nauki celu uzasadniającego jej powstanie. Z grubsza, Akademia ma być korporacją, która będzie przyznawać granty i nagrody, organizować kongres kopernikański, wspierać Szkołę Główną Mikołaja Kopernika. Od przyznawania grantów mamy już kilka agencji rządowych, całkiem niezłych. Nagrody w naszym sektorze przyznaje minister w oparciu o zespoły mianowanych specjalistów. SzGMK to bliżej nieokreślone ciało, które będzie miało kolegia tematycznie luźno związane z zainteresowaniami Mikołaja Kopernika w pięciu miastach. Będzie mogła bez spełniania jakichkolwiek ustawowych warunków prowadzić kształcenie na wszystkich szczeblach edukacji wyższej, zwłaszcza w wybranych dziedzinach i dyscyplinach (w których kształci naprawdę dużo uczelni – astronomia, nauki medyczne, filozofia, nauki teologiczne, nauki prawne oraz ekonomia i finanse). To kształcenie ma realizować we współpracy z innymi uczelniami wyłonionymi w drodze konkursu. Zaraz, ale po co nam kolejna szkoła? Bez celu istnienia (bo nie określono, jaką lukę wypełnia swoją działalnością), rozproszona w ośrodkach, gdzie już istnieją – i to miejscami bardzo silne – jednostki (Warszawa, Kraków, Toruń, ale też Lublin i Olsztyn), z ustrojem dziwnym, podporządkowana władzom Akademii Kopernikańskiej, a poprzez nie – ministrowi. Po co Polsce taki twór?
W zasadzie patrząc na Akademię i Szkołę nie da się odpowiedzieć na to pytanie w paradygmacie funkcjonalnym, w którym chciałoby się szukać celów funkcjonowania tych instytucji z postępem badań naukowych, wdrożeń nauki w otoczeniu społecznym czy z rozwojem jakości kształcenia młodego pokolenia. To, co rzuca się w oczy, to że powoływane ustawą środowisko będzie ściśle zależne od woli obecnego ministra i będzie miało charakter samoreprodukujący się. Minister wskazuje osoby, które będą stanowić 50% pierwszego składu Akademii, powołuje je Prezydent, a następnie te 50% będzie wskazywało kolejnych kandydatów, których powołuje Prezydent. I tak koło się będzie toczyło. Po co? Kto to wie. Polska Akademia Nauk, Polska Akademia Umiejętności mają za sobą szacowną przeszłość (PAU), dorobek naukowy i infrastrukturę badawczą (PAN), zdywersyfikowany, powierzony środowisku naukowemu mechanizm dołączania członków. Nowa Akademia będzie ciałem alternatywnym – bezpartyjną grupą wsparcia ministra i prezydenta. Kosztowną w utrzymaniu, dysponującą środkami pozwalającymi na jednanie do bloku wspierania członków środowiska naukowego. Te mechanizmy są wyraźnie zapisane w projekcie ustawy. Reszta wydaje się nie mieć większego znaczenia. Może poza czysto propagandowym. Twórca tej koncepcji chciał dodać splendoru sobie, może Toruniowi i kilku miastom związanym z kręgiem dla niego istotnym. Z nauką, z edukacją, z potrzebami cywilizacyjnymi i kulturowymi Polski nie ma to żadnego związku.
Dlaczego więc o tym piszę? Bo z żalem widzę, jak pod znakiem katastrofy humanitarnej niszczy się resztki niezależnej tkanki społecznej w naszym kraju. Akademia ma taką funkcję pełnić w środowisku naukowym. Moje odwołanie ze stanowiska rektora pod mocno wątpliwym pozorem, z brakiem poszanowania dla procedur administracyjnych, bez względu na tradycje akademickie, miało zmrozić niezależność rektorów – i to już się w części udało. Nie zgadzam się na taką, alternatywną, upaństwowioną wizję nauki w demokratycznym – wciąż! – kraju, jakim jest Polska. Dlatego zdecydowałem, że jeśli na moim uniwersytecie odbędą się wybory, a elektorzy zechcą okazać swoje zaufanie do mnie i wskazać mnie jako kandydata, stanę w szranki wyborcze. Obiecałem mojej wspólnocie szereg zmian wzmacniających naszą uczelnię, wprowadzić ją mocniej w świat międzynarodowej akademii, unowocześnić jej funkcjonowanie administracyjne i zadbać o szczególne wsparcie dla pracowników i studentów oddanych pracy naukowej i dydaktycznej. Wszystko to zostało gwałtownie przerwane, zanim przyniosło owoce, w środku najgłębszego od 1989 r. kryzysu. To kolejna alternatywa – do racjonalnego zarządzania tym razem, alternatywa do troski o społeczeństwo. Z tym też się nie zgadzam i wierzę, że nie zgadza się także nasza uniwersytecka wspólnota.
Warto walczyć, bo przegrywa nie ten, kto pada na arenie, ale ten, kto boi się na nią wejść.