Dyskusja o roli i przyszłości Narodowego Centrum Nauki trwa już od jakiegoś czasu i chyba trudno liczyć na głosy przekonujące już przekonanych zwolenników lub przeciwników tej instytucji. Tym bardziej, że dyskusja nie toczy się w kręgu osób akceptujących wspólne założenie: jaki jest cel publicznych badań naukowych? Gdybyśmy tu uzyskali zgodność, sama dyskusja nabrałaby ciekawszego charakteru. Bliższe zdecydowanie są mi argumenty prof. Macieja Żylicza, który na łamach Gazety Wyborczej w polemice z Bartoszem Rydlińskim raz jeszcze przytaczał na rzecz NCN argumenty oczywiste dla badaczy wspierających projakościowy, otwarty, powszechny model akademickiej kultury pracy. Tak, nauka nie rozwija się poprzez rozdział zasobów według przynależności klasowej lub geograficznej, lecz wtedy, gdy wspiera się badania zgodnie z kryterium doskonałości, to jest oryginalności i warsztatowej sprawności dotychczasowych i planowanych badań. Tak, ocena peer review jest ułomna, ale nic lepszego nie wynaleziono. Nie oznacza to, że jestem bezkrytycznym fanem NCN, ba, nie jestem też beneficjentem tej instytucji i mam ogromne zastrzeżenia do jakości recenzji, a po ostatnim konkursie Maestro skala niezrozumienia czym są nauki humanistyczne nie przestaje mnie zdumiewać. I, co trzeba wziąć pod uwagę, w związku z ograniczeniem zasobów walka o nie – także w panelach NCN – będzie coraz bardziej brutalna i pewnie nie zawsze transparentna i uczciwa. Ale nie zmienia to mojego zdania – jeśli zgadzamy się, że środki publiczne powinny wspierać doskonalenie się nauki w Polsce, jej ścisłe powiązanie ze światem w celu transferu najnowszego stanu wiedzy, kultury i technologii na rzecz społeczeństwa polskiego – NCN jest jedyną dziś instytucją, której procedury i pamięć instytucjonalna dają szansę na powolne realizowanie tego celu.
Sęk w tym, że katastrofalne zmiany, jakie zaszły w ciągu rządów Partii, a zwłaszcza ostatniego Ministra, zdemolowały wszystko, co dawało nadzieję na racjonalne zmiany w sektorze nauki i szkolnictwa wyższego.
Zacznijmy od prostego stwierdzenia – cały, roczny budżet NCN to niespełna 10% ogółu podstawowego budżetu subwencyjnego polskich uczelni i instytutów PAN. Jak niewiele i wiele jednocześnie znaczy 10% budżetu przekonały się uczelnie z programu IDUB. Za nic w świecie nie da się za to stworzyć uczelni na poziomie światowym, ale odpowiednio rozdzielając te środki można albo wzmocnić silne strony uczelni i projakościową kulturę pracy, albo rozproszyć środki, zyskać chwilę politycznego uznania własnych wspólnot i pogrzebać w zamian jakiekolwiek szanse na rozwój. Podobna jest rola NCN – może służyć wzmacnianiu kultury pracy akademickiej skupionej na doskonałości naukowej. Ale może też rozdawać zasoby według kwot geograficznych, klasowych lub polityczno-wyznaniowych i wspierać klientarny model funkcjonowania społeczeństwa promowany przez Partię, Ministra i sporą część wierzących w dobroczynny wpływ na społeczeństwo omnipotencji władzy. W tym drugim przypadku jest oczywiste, że celem rozwoju sektora nauki i szkolnictwa wyższego przestaje być współuczestniczenia w nauce jako dziedzictwie ludzkości, a staje się realizowanie celów politycznych jednej z grup akurat będących u władzy. Dla mnie nie ma to nic wspólnego z wartościami życia akademickiego, które gwarantują wartość nauki we współczesnym świecie – poszukiwanie prawdy jest w tym modelu zastępowane wspieraniem grup społecznych miłych władzy. Jest to też zabójcze dla przyszłości społeczeństwa, które odrzucając prawdę osuwa się na mieliznę niekończących sporów: która grupa jest ważniejsza?
Nie jest winą NCN, że polscy naukowcy pozyskują mało grantów ERC i nie są koordynatorami międzynarodowych sieci zespołów w ramach programu Horyzont. Bo głęboki kryzys naszego sektora nie ma punktowego charakteru. Tak, jest on niedofinansowany, bez dwóch zdań. Tak, jesteśmy zmęczeni ciągłymi reformami, zmianami polegającymi na mieszaniu łyżeczką w gorzkiej herbacie. Ale jednocześnie nasz sektor stał się szalenie konserwatywny, roszczeniowy, labidzący i przejął retorykę Partii: niech ktoś nam da złoty róg, niech popłynie do nas rzeka tłustego mleka i słodkiego miodu, a wtedy, ho, ho!, co to nie my! Ale tak przecież nie będzie. Budowane w oparciu o koleżeńskie klepanie po plecach przeciętne naukowo zespoły nie staną się innowacyjne i kreatywne na skalę światową w ciągu roku lub dwóch. Niewydolna, zachowawcza biurokracja, które nie jest w stanie zapewnić wsparcia aplikującym o granty, nie przepoczwarzy się za machnięciem różdżki w wydajną, racjonalną, przyjazną administrację wspierającą projakościowy charakter środowiska naukowego. Uzależnieni od emocji swoich wyborców i od presji Ministra rektorzy nie staną się reformatorami mając przed oczami wizję rychłego zrzucenia z rektorskiego stolca przez słuszny gniew ludu i Ministra. Ale nade wszystko – warto to powtarzać do bólu – nic się nie zmieni, jeśli nie zgodzimy się, że sensem naszego istnienie jest nie jęczenie i żebranie u wrót alei Szucha, ale praca na rzecz prawdy, racjonalnego budowania wizji świata w zgodzie z naukową światową.
I pewnie tylko część jednostek jest gotowa prowadzić badania i dydaktykę zorientowaną na badania, kreować transfer nauki, kultury i technologii. Część jednostek gotowa jest kształcić na wysokim poziomie na rzecz gospodarki i społeczeństwa czerpiąc z kapitału wypracowanego przez uczelnie skupione na badaniach. A wszyscy na jednakowych warunkach mogą szukać wsparcia w konkursach ocenianych pod kątem doskonałości naukowej. Nie zgadzam się, że dotychczasowy model wspierania nauki się załamał, nie przyniósł efektów. Widzę, ile udało się osiągnąć przez trzy dekady, ile się zmieniło i że ci, którzy podjęli wyzwanie, weszli w krąg nauki światowej. Coś, czego w latach 90. XX w. w ogóle nie oczekiwałem, z zachwytem słuchając nielicznych „profesorów z Zachodu” chcących podzielić się z lekko dzikim światem zza żelaznej kurtyny nowymi badaniami. A zwłaszcza, że nasi studenci są do tego gotowi i tego od nas wymagają – horyzontów szerokich, badań na najwyższym poziomie, pomysłów ciekawych i nowatorskich. No i znając Polskę poza metropoliami mogę powiedzieć – jest tam ogień! Są tam ludzie niesłychanie kochający swoje wspólnoty, gotowi o nie walczyć i je rozwijać. Ba, jeśli chodzi o kapitał instytucjonalny – są miejsca zarówno kapitalnie aktywne, gorące i są smutne mury pełne źle wydanych pieniędzy. Jak w metropoliach – to zależy. Ale nie jest rolą NCN, by za 1,3 mld zł dokonać cudu społecznego. Tego możemy wymagać od tych, którzy głosują, kontrolują polityków, którzy powinni zdecentralizować system zarządzania naszym krajem, albo kreują polityki i środowiska lokalne. Ale to już inna opowieść.
Jeśli chcemy rozwoju naszego sektora, musimy uzgodnić – czym ma być jego cel. Musimy się też zgodzić, że jesteśmy dla społeczeństwa, nie ono dla nas. Damy radę – ale musimy chcieć i nie bać się zerwać więzi klienckie.