W klimacie wyborczej gorączki, jaka od minionego roku ogarnęła polskie media, ulokowały się – niespodziewanie – wybory rektorów. Nie przypominam sobie, żeby wcześniej zakrzątały one uwagę ogólnopolskich mediów. Katarzyna Kaczorowska poświęciła temu tematowi obszerny artykuł w ostatnim numerze 'Polityki’. Znaczący jest sam tytuł: Ruszyły wybory rektorów. Donosy, plotki, brudne gry: źle to wygląda. Oto Polska w pigułce?. Autorka przeprowadziła kilka wywiadów, które w zasadzie przynoszą dobrze nam znany obraz, choć przesadą byłoby przenosić go na każdą uczelnię: 1) rektorzy sprawujący urząd mają silniejszą pozycję w wyborach, niż kontrkandydaci; 2) programy wyborcze mają minimalne lub wręcz żadne znaczenie; 3) liczą się lokalne grupy wpływów, kupowanie poparcia za obietnice i stanowiska, wsparcie osób kierujących grupami elektorskimi; 4) dyskusyjna jest reprezentatywność i rola elektorów studenckich, których wybory nie odzwierciedlały na niektórych uczelniach (tu wskazanie na UW i UWr) woli studentów; 5) do ogólnych podziałów wewnątrzuczelnianych, znanych od lat (chociażby science – humanities), dokładają się napięcia polityczne i ideowe dzielące całą Polskę.
Trudno jakoś szerzej polemizować z takim obrazem. Pokazuje on, że uczelnie wyższe, łącznie z tymi teoretycznie najlepszymi, mają duży problem z uzasadnieniem swego wyjątkowego statusu społecznego. Wyjątkowego, bo nie ma innej instytucji publicznej, w której finansowanie w większości pochodzi z podatków, lecz kierownictwo, odpowiedzialne za wydatki, zatrudnienie, cel funkcjonowania i sposób jego osiągania, jest wybierane przez pracowników. I to wybierane w skomplikowanej procedurze. Rozmówcy pani Redaktor nie szczędzą surowych ocen działalności samorządów studenckich. Ale w tym samym artykule profesor Jan Hartman mówi w odniesieniu do tych zastrzeżeń
…że etyczna odpowiedzialność leży w tym przypadku po stronie tych, którzy wykorzystują studentów do swoich układanek wyborczych i budowy koalicji poparcia. – Odpowiedzialność w większym stopniu spada na profesorów, więc jeżeli jest taka afera, jak choćby we Wrocławiu, to bardziej tłumaczyć się powinien ktoś, kto z tymi studentami wchodzi w niejednoznaczne relacje, czyli w tym wypadku pan rektor (…).
Nie zgadam się, że studenci budują sobie swój świat relacji zależności i cynicznej gry politycznej tylko pod wpływem swoich profesorów. Gdybyż to było takie proste, to nie byłoby tak smutne. Ale studenci żyją w dużo szerszym świecie, niż ich profesorowie i korzystają z wpływów – oraz ulegają wpływom – dalece przekraczającym mury uczelni. Sama konkluzja jednak jest trafna – ten, kto burzy zaufanie do mechanizmów demokratycznych, w dodatku rękami słabszych członków wspólnoty, będzie winien na równi z nimi. A może nawet bardziej.
Tyle, że etyka to w akademii delikatny temat, raczej przedmiot ogólnych wezwań, wzniosłych kodeksów, kuluarowych plotek. Gra wyborcza toczy się o 'realne interesy’ – nowe inwestycje dla określonych grup, ale za pieniądze wspólne, stanowiska, etaty niepowiązane z jakością badań lub dydaktyki tudzież celami uczelni, przekierowywanie strumieni finansowania lub zachowanie tych, które dziś płyną. A płyną szeroką strugą i niezmiernie rzadko zgodnie z jakąkolwiek racjonalną polityką ukierunkowaną na cele szersze niż dobrostan tych, który tworzą zaplecze władzy, swoista uniwersytecką Familię. To wszystko tworzy coś, co większość akademickiego świata nazywa 'pragmatyką’. Nijak się to ma do pragmatyki funkcjonowania nauki i dydaktyki, jest co najwyżej cynicznym racjonalizowaniem egoizmu grupowego naszego kręgu.
To nie jest sytuacja nowa. Owszem, niektóre symptomy tu i tam się wzmogły, ale zawsze były uczelnie, którym chwilowo udawało się podjąć wybory pod wpływem jakiejś idei i większość, która kierowała się 'pragmatyką’. Problemem nie jest sam akademicki światek. Jego problemem stał się fakt, że świat oczekuje czegoś innego od akademii. A może inaczej – Polacy nie czują, by od jakiegoś już czasu akademia oferowała im to, co miała zawsze proponować: standardy etyczne i obywatelskie, najnowszą wiedzę pozwalającą kształcić specjalistów i otwartych na świat obywateli. Zaczynają się więc przyglądać sektorowi, który z bliska… no cóż.
Przyjrzyjmy się samym wyborom. Ani one równe, ani proporcjonalne. Trudno je nazwać demokratycznymi, więc używamy określenia 'demokracja akademicka’. Z samej konstrukcji wynika, że z jakiegoś powodu 20% głosów mają studenci. Osoby, które wybierają kierownika instytucji, choć za chwilę z niej mogą odejść i nie muszą wcale się interesować jej losem w dłuższej perspektywie. Dlaczego stanowią 20% a nie 5% lub 50% ogółu wybierających? Bo tak. Dlaczego zakłada się, że większość pozostałych głosów ma należeć do osób ze stopniem doktora habilitowanego? Czy jego posiadanie przekłada się na wiedzę o funkcjonowaniu uczelni? Nie, natomiast w lokalnym świecie akademickim uprawnia do przekonania o pewnym prestiżu właściciela stopnia lub tytułu. Dlatego 'młodsi pracownicy’ – ze stopniem doktora – mają mniej głosów, a najmniej ma administracja uczelni. Całość wskazuje, że zastosowany system kurialny jest skrzyżowaniem władzy arystokratycznej z tendencją do oligarchii (wygrywa się poprzez pozyskanie grupy wpływowych graczy, których następnie trzeba odpowiednio nagradzać). To nie zarzut, tylko stwierdzenie faktu.
Dlaczego zatem dziwimy się, że polscy naukowcy odgrywają niewielką rolę w nauce światowej? Pomijam metodologię stojącą za takim stwierdzeniem, bo często jest ona mocno dyskusyjna (co ma liczenie artykułów i cytowań w bazie Elsevier do jakości badań w humanistyce?). Nie sądzę, by decydowała o tym zjawisku pogoń za ministerialnymi punktami. Przecież nie nadążamy od dekad. Problem jest chyba głębszy i dotyka właśnie konstrukcji akademii, w której arystokratyczna hierarchia i oligarchiczne zapędy nie są w żaden sposób skorelowane z jasno określonym celem funkcjonowania całego środowiska. A tym powinny być udział członków sektora w najwyższej jakości pracy naukowej (a tu już jej specyfika wyznacza zakres współpracy i sposób komunikowania się ze światem), dostarczanie społeczeństwu najwyższej jakości wiedzy i wzorów etycznych związanych z wartościami akademickimi. To ostatnie, często wyśmiewane, jest przecież podstawą naszego uprzywilejowania. To dlatego tak bardzo nasze przywileje, nie mówiąc o uroczystych strojach, nawiązują do pozycji innej uprzywilejowanej instytucji – Kościoła katolickiego.
Wszyscy popełniamy błędy. Na nich ponoć się uczymy. Może więc czas pomyśleć, gdzie tkwi błąd systemowy w funkcjonowaniu szkolnictwa wyższego i nauki w Polsce? W tym także – w wyborze osób kierujących uczelniami wyższymi.
Panie Profesorze, cóż, cały świat oligarchią stoi. Tego pewnie nie zmienimy, ale o jakość tej oligarchii wciąż możemy skutecznie walczyć. Jak byłem dzieckiem, to profesorowie UWr byli aktywnymi działaczami opozycji demokratycznej. Prof. Józwenko, Turko, Duda, Hamcówna i inni. Myślę, że nadal jest w środowiskach uniwersyteckich większy potencjał kultury i cnoty, niż gdzie indziej. Co nie znaczy, że interesowni oportuniści o wąskich horyzontach nie stanowią większości. Stanowią – zawsze tak było, jest i będzie. Trzeba się z tym pogodzić i nauczyć się na tyle dobrze z nimi żyć, aby i Pan Bóg dostał ogarek, i diabeł świeczkę. Ukłony, JH
Szanowny Panie Profesorze, absolutna zgoda, że jeszcze nie tak dawno akademikom zdarzało się stawać na wysokości wymagań, jakie stawiają wartości, z którymi teoretycznie się utożsamiamy. I być może – w co mocno chciałem i chcę wierzyć – potencjał cnoty jest nadal. Czy większy, niż gdzie indziej – to chyba rzecz trudno uchwytna. Gorzej, że jednak kończy się na potencjale. Bo minione 8 lat wyraźnie pokazało, że możliwość urzeczywistnienia potencjału (ależ to brzydko brzmi) przegrywa z oportunizmem środowiska. I to nie nowość, wszak marcowi docenci zostali zaakceptowani, a większość akademików nie miała problemu z robieniem polskich karier na warunkach lat 70. i 80. I z tym wszystkim można się pogodzić – jeśli jednocześnie rezygnujemy z przywilejów, których utrzymanie wynika z założenia, że akademicy ucieleśniają cnoty, a nie jedynie mają je potencjalnie. Ale z jednym się nie zgadzam: pogodzić się z oportunizmem można tylko tak, jak z nowotworem: jest i będzie, ale jako skaza. Wszak w cnocie trzeba się doskonalić, choć doskonałym nigdy się nie będzie. Z pozdrowieniami ze słonecznego Wrocławia, PW