Wydanie przedświąteczne i świąteczne prasy przynoszą szereg ciekawych artykułów. Wśród nich wywiad w Wyborczej z wiceministrem nauki i szkolnictwa wyższego, Maciejem Gdulą. Szczerze zachęcam do lektury, bo to kolejny i pouczający wgląd za tajemne mury Ministerstwa. Niepokoić może tytuł, cytat z wypowiedzi Ministra – 'Dane są bezlitosne. Polska nauka się zwija’. Ale spokojnie – chodzi Mu tylko o to, że zmniejsza się liczba zatrudnionych wykładowców akademickich. Dane Eurostatu zaś wskazują, że akurat w sektorze Science/Technology zatrudnienie w Polsce się zwiększa w kategorii osób z wyższym wykształceniem. Jeśli więc pan Minister ma rację – bo danych nie podano poza ogólnikami sugerującymi wahania o 1-2% w skali całego zatrudnienia – to przepraszam bardzo, ale i tak między wnioskiem a przesłanką jest przepaść. Jeśli 'zwija się’ 'polska nauka’ to chyba nie najgorzej, bo to znaczy, że w Polsce rozwija się po prostu nauka, a niknie lokalna subodmiana pseudonauki nosząca przymiotnik odpaństwowy. Ale żarty na bok – Minister zdaje się naprawdę uważać, że ilość przechodzi w jakość i że malenie liczby wykładowców jest problemem. Tymczasem problemem może być zmniejszanie się liczby wykładowców w konkretnych dyscyplinach, ważnych dla rozwoju kraju (np informatyce), względnie w uczelniach oddziaływujących na jakąś przestrzeń lub segment społeczeństwa (np na Podlasiu czy w szkołach wojskowych). Ale w nauce nie ma żadnej zależności między liczbą zatrudnionych i rezultatem ich działań. Inaczej bylibyśmy od lat naukową potęgą równą Włochom, Hiszpanii czy Holandii. Tak jednak nie jest.
Jednocześnie Minister stwierdza, że krytyczne głosy o kondycji nauki w Polsce prowadzą do zniechęcenia i braku motywacji wśród badaczy.
Uważam, że trzeba postawić na zupełnie inne mechanizmy budowania zmiany i tworzenia motywacji u naukowców. Chodzi o to, by gruntować ludzi w przekonaniu, że oczekuje się od nich więcej, ale jednocześnie, że dostaną większe wsparcie.
I tu trudno się z nim nie zgodzić. Pytanie tylko podstawowe – jakie wsparcie? W osiąganiu jakiego celu? Minister mówi, że naukowcy odchodzą, bo brakuje im satysfakcji z pracy. Ale jeśli te odejścia to 1% rocznie, to może chodzi o pozytywny proces odchodzenia tych, którzy znaleźli lepszą dla siebie ścieżkę w społeczeństwie? Czy każdy musi być naukowcem, bo obronił doktorat? Jeśli drive do badań wygasł, może lepiej będzie, jeśli odnajdzie go w innym zawodzie? Z uporem jednak wrócę do swojego pytania – może poczucie braku sprawczości wynika też z faktu, że kolejne rządy nie wiedzą, po co jest ten sektor publiczny? Po co jest kształcenie na tym poziomie i po co są prowadzone badania? Może w ten sposób wygasza się poczucie sprawczości? I w sektorze prywatnym badacz – informatyk czy biotechnolog – ma więcej radości z wdrażania jego pomysłów w życie? A może skostnienie i upartyjnienie sektora ma na to jakiś wpływ? Nieuzasadnione awanse i nominacje, obejmowanie funkcji w aparacie ministerialnym i na uczelniach przez ludzi bez kompetencji, poza znajomościami prywatnymi i rodzinnymi? Takie tam naiwne pytania.
Zupełnie niezrozumiała jest dla mnie ocena skutków poprzednich reform. Nie dość, że ogólnikowa to skrajnie sprzeczna z danymi:
Reformy zupełnie nie wzmocniły naukowców, nie sprawiły, że lepiej im idzie pozyskiwanie funduszy czy przekonywanie ludzi, że warto w naukę inwestować. Wręcz przeciwnie. Dopiero ten rząd zaczął znów na poważnie finansować badania
Muszę przyznać, że szarża to iście ułańska. Od 2007 do 2023 r., przed rozpoczęciem sprawowania urzędu przez bieżącą ekipę ministerialną, polscy badacze uzyskali 79 grantów ERC i Horyzont. W 2007 był to 1 grant, w 2022 r. – 12. To wciąż niewiele, ale wzrost o 1200% to chyba jednak coś? Statystyk grantów z NCN podawać chyba nie trzeba. Nie, reformy sprawiły, że polscy naukowcy z roku na rok aktywniej uczestniczą w konkursach na dofinansowanie badań i jeśli szukać gdzieś sukcesów tych reform – to właśnie tu.
W pełni zgadzam się z Ministrem, że stworzony przez reformę ministra Gowina system ewaluacji przestał być funkcjonalny. Nie dlatego jednak, że jest kosztowny, ale dlatego, że zdewaluował pojęcie nauki. Natomiast sposób, jaki sugeruje minister jako lek, mnie przeraża. Właściwie sprowadza się do nowej listy czasopism punktowanych. Przy czym dla science lista układana będzie według cytowań (w jakiej bazie?), dla humanities – oceny eksperckiej. I tu bomba:
Chodzi o to, by każda jednostka z kategorią co najmniej B+ delegowała eksperta, który dokona rankingowej oceny w swojej dziedzinie nauki. Nie będzie przyznawał punktów, ale stworzy listę czasopism od najlepszego do najgorszego. Z tych rankingów wyłoni się ostateczny ranking. Punktacja będzie więc uzależniona od miejsca w takim zestawieniu.
Ponieważ sam Minister wskazał, że większość dyscyplin na uczelniach dostała kategorię B+ i wyżej, to oznacza, że większość wyśle swoich reprezentantów. Mam nadzieję, że jednak nie w 'dziedzinie nauki’, ale w 'dyscyplinie’. I tak jednak oznacza to, że głos przeciętnych środowisk będzie przytłaczająco liczniejszy, niż tych, które – w teorii – mają nieco wyższe osiągnięcia i lepsze rozeznanie w jakości czasopism. I wreszcie – jak jeden reprezentant nawet w jednej dyscyplinie ma uszeregować tysiące czasopism zajmujących się dziesiątkami subdyscyplin w skali całego świata naukowego? W życiu bym się nie podjął tak zuchwałej próby. Że tak odważne osoby się znajdą i polskie czasopisma będą w czołówce tego zestawienia – jakoś nie mam wątpliwości. Czy jednak ten fetyszyzm listy czasopism naprawdę wpłynie na precyzyjniejszą ocenę jakości badań? Mam ogromne wątpliwości.
Minister jest przeciwnikiem usunięcia habilitacji, bo to zapora strzegąca jakości badań. Też kiedyś miałem to złudzenie. Ale widziałem tak wiele tak słabych habilitacji i orderów za nie przyznanych do piersi wypiętych, że nie widzę tu żadnego związku. Dziś to tylko kolejne narzędzie selekcji, już nawet niewiele mające znaczenia jako element informacyjny. Jest równie umowne, jak wszystkie tytuły i stopnie. I tu glosa – GW podaje dla rozmówcy jego wyznaczniki miejsca w akademickiej hierarchii 'profesor’. Moim zdaniem jest to niepotrzebne, bo wywiadowany wypowiada się jako minister, nie zaś socjolog. A jeśli chcemy ścisłości, to rządowy portal 'Ludzie Nauki’ wskazuje na nadanie stopnia doktora w 2006 r. i dra hab. w 2016 r. Nie ma tu mowy o zatrudnieniu na stanowisku profesora w UW, a tym bardziej tytule profesorskim wywiadowanego. Owszem, zwyczajowo nazywa się drów habilitowanych 'profesorami’, ale w tym przypadku, w świetle wypowiedzi samego zainteresowanego – o czym niżej, to chyba jest niestosowne. Dodajmy – minister Czarnek też nie był profesorem, mimo uporczywego tytułowania go w ten sposób przez dziennikarzy. To tyle, jeśli chodzi o znaczenie literek przed nazwiskiem.
Sporo miejsca Minister poświęca PAN – nie znam się, nie będę się wypowiadał. Ale uderza mnie, że kwestionuje racjonalność zarządzania (podział środków finansowych), a jednocześnie wcześniej pisze o negatywnym zjawisku 'zamieniania uniwersytetów w korporacje’. Nigdy dość przypominania, że korporacjami uniwersytety są od swego zarania. Zaś negatywne rozumienie 'korporacji’ w odniesieniu do uczelni to pusty frazes tyleż z lubością ile bezrefleksyjnie powtarzany w wielu wypowiedziach. Akurat korporacje rzadko są tak sztywne, zbiurokratyzowane i pozbawione świadomości swoich wartości i celów, jak nasze uczelnie. Bo jeśli są, to bankrutują. A nasze uczelnie w większości dumnie dryfują po bezkresnym oceanie samozadowolenia i wcale nie mają zamiaru stać się racjonalnie zarządzanymi organizacjami. Sam Minister wskazał tę ścieżkę – Akademia Kopernikańska jest zła, bo dzieli naukowców na 'naszych’ i 'nie naszych’, ale jej likwidacja nie może przynieść szkody jej członkom. A niby dlaczego? Czyli politycy mogą budować fasadowe instytucje, a potem ich członkowie spokojnie niczego nie tracąc dołączą do – np. – grona członków PAN? I transatlantyk dumnie gwiżdżąc będzie sunął w dal?
Czy warto czekać na propozycje zmian w ustawie? Nie sądzę. Nie wiemy nadal, czy ministrowie znają podstawowe wyzwania, przed jakimi stoi nasze społeczeństwo? Czy chcą, by nauka w jakikolwiek sposób zaangażowała się w ich rozwiązywanie? Raczej w duchu pełnego liberalizmu liczą, że problemy same się rozwiążą, a w duchu partyjnej, lewicowej solidarności wspomogą najgłośniej krzyczących i najlepiej ustosunkowanych w bieżących układach, by zyskać spokój społeczny.
Więc ja pozwolę sobie po prostu robić swoje, bez nadziei na pomoc.
kciuki trzymam…