W minionym tygodniu medialną refleksję na temat szkolnictwa wyższego w Polsce zdominowały kwestie cen energii i wynagrodzeń pracowników naszego sektora. I słusznie, bo przewidywany przez państwowe – sic! – firmy skokowe podwyżki cen energii są nie do zapłacenia przez uczelnie bez wsparcia właściciela tych firm i jednocześnie jednostki założycielskiej państwowych uczelni wyższych, czyli naszego rządu. Jest jakaś swoista poezja w żonglowaniu przez naszych rządzących kosztami energii tak, by zysk zapewnić sobie i swoim spółkom, a jednocześnie wyjść na dobrego wujka tam, gdzie to dla niego korzystne, a skutkami obciążyć tych, którzy są za słabi, by głośno protestować. Z wypowiedzi rektorów i pracowników uczelni wyłania się jednak coś dużo gorszego niż zagrożenie stabilności finansowej instytucji – stan bezradności, skłonność do rozwiązań pozornych, a co najgorsze, wzrost nastrojów populistycznych zwróconych przeciwko własnym koleżankom i kolegom. Wszystko to tylko pogłębi marne o nas mniemanie u obserwatorów zewnętrznych, oderwie nas od realnych działań na rzecz poprawy naszego funkcjonowania, ale naszej sytuacji w żadnej mierze nie poprawi.
Pisałem o tym, że system szkolnictwa wyższego ma kreatywne i baśniowe regulacje finansów uczelnianych, podobnie wskazywałem, że warto spojrzeć poza nasze granice szukając sposobów na oszczędności energii. W przestrzeni medialnej wciąż dominuje jedno rozwiązanie bolączek uczelni – nauczanie zdalne. Tymczasem wprowadzenie w/w trybu na kilkanaście dni, miesiąc – nic nie zmieni. Tak jak pisałem wcześniej, doświadczenie wskazuje, że oszczędności będą minimalne, chyba, że zamknie się i wygasi pracę w budynkach w ogóle, do zera. Nawet wtedy jednak oszczędności rzędu 1/12 cy 1/10 energii przy 400-800% wzrostu do niczego nie doprowadzą. Natomiast odbiją się na życiu studentów, jakości kształcenia i pracy naukowej. Rozumiem, że groźba kształcenia zdalnego, zamykania uczelni to forma presji na rząd – ale to nie zadziała. Może, gdyby wszystkie uczelnie jednocześnie zawiesiły swoją działalność? Ale tak się nie stanie. Siła czeków Pana Ministra, jego wsparcia dla miasta i regionu rodzinnego oraz religijnych jednostek naszego sektora podzieliły środowisko tak mocno, że żadnej skoordynowanej akcji nie będzie. Nadal uważam, że kluczowe także dla przyszłości jest szukanie rozwiązań systemowych, bo ceny energii nie wrócą już do poziomu z 2020-2021 r. Tania energia z Rosji się skończyła, zanim przestawimy naszą energetykę na źródła alternatywne do węgla, zwłaszcza tanią energię atomową, minie dekada. Uczelnie muszą szukać nowych sposobów operowania energią, w końcu to my jesteśmy ośrodkami innowacji! To my powinniśmy pokazywać, co można zrobić, jak elastycznie i bezpiecznie odnaleźć się w trudnej sytuacji. Nie czekając na łaskawe machnięcie czarodziejską, budżetową różdżką przez Ministra. Centrala nas nie ocali, może nam nieco ulżyć na chwilę – o co trzeba zabiegać – ale nas nie zbawi. Zamiast rezygnować z działania, może warto zawierać krótsze kontrakty na energię, żeby nie dawać monopolistom szansy na wykorzystywanie klauzuli 'ryzyka zmiany’? Może warto sięgnąć po działania ograniczające zużycie energii, racjonalizujące jej spożywanie w uczelniach? Zwykła zmiana konstrukcji siatki zajęć przenosząca to, co nie jest niezbędne w semestrze zimowym, na letni, już mogą przynieść duże oszczędności. Tymczasem forsując proste, pozorne rozwiązania pokazujemy, że zamiast być ośrodkami nowoczesności i myślenia kreatywnego staliśmy się zależnymi od państwowego sponsora, konserwatywnymi przedsiębiorstwami ery późnego socjalizmu. A przecież tak nie jest. Głęboko w to wierzę.
W tym stanie mizerii, w jaki trochę zostaliśmy wepchnięci przez rząd, ale trochę też sami się wepchnęliśmy, niewątpliwie najboleśniejsze są kwestie wynagrodzeń. Dla większości pracowników administracji oraz asystentów i adiunktów dzisiejsze wynagrodzenia są żenująco niskie, na granicy ubóstwa. Oczywiście, także ci, którzy zarabiają więcej, nie są i nie powinni być zadowoleni z utraty w ciągu 2021-2022 15-20% wartości wynagrodzeń, bez pewności, jaka będzie sytuacja w 2023 r. W zasadzie pewność jest – dwucyfrowa inflacja się utrzyma, a jeśli rząd dalej będzie drukował pieniądze i rozrzucał je transferami socjalnymi zamiast inwestować w produkcję, to zachwianie równowagi będzie się powiększać i inflacja będzie rosnąć. W tej sytuacji zwiększenie subwencji o 4,4% od października tego roku ze skutkiem przechodzącym, oraz o kolejne 7% w przyszłym roku od maja – bo do tego sprowadzają się zapowiedzi Ministra – mogą tylko budzić furię. W ciągu przyszłego roku nasze wynagrodzenia liczone w stosunku do początku 2021 r. stracą na wartości około 1/3. W zamian możemy otrzymać – ale nie wszyscy! – w tym roku 5% podwyżki od października i 7% od maja. Czyli biorąc pod uwagę cały rok kalendarzowy, w tym roku nasze pensje mogą wzrosnąć o… 1-1,25% w stosunku do sumy wynagrodzeń z 2021 r., a w 2023 łącznie (wraz z tymi 4,4% z 2022 r.) o 7-8% w stosunku do 2021 r. Po tak zaserwowanych podwyżkach będziemy swoim ubożeniem o 20% w stosunku do 2021 r. wspierać walkę rządu z inflacją. Patrząc, jak Partia rzuca pieniądze swoim wyborcom.
Pozostaje więc modlić się o koniec wojny, wzrost produkcji i spadek cen energii oraz zmianę rządzących, bo to może zahamować inflację i utratę wartości naszych pensji. Ale przede wszystkim myśleć o racjonalizacji funduszu wynagrodzeń. Z uporem powtórzę – trzeba szukać stabilnych źródeł zwiększenia przychodu, wzmacniać więzi z otoczeniem, racjonalizować obsługę administracyjną. O ile w zakresie dydaktyki i badań uczelnie są nieporównywalne z innymi instytucjami, to pod względem pracy administracji – jak najbardziej. Zwiększenie jakości i efektywności pracy nie musi polegać na wymuszonych ruchach kadrowych, ale na racjonalizacji zatrudniania. Większe przychody, większa wydajność obsługi, brak konieczności zwiększania zatrudnienia w administracji mogą doprowadzić do zwiększenia środków na wynagrodzenia na głowę pracownika. Warto pomyśleć też o scenariuszach alarmowych – wstrzymaniu otwierania nowych remontów, które i tak są horrendalnie drogie, sprzedaży walut po dobrym, dzisiejszym kursie, zmniejszeniu rezerw finansowych – żeby sfinansować czasowe zwiększenie wynagrodzeń, ale pod warunkiem racjonalizacji pracy. Samo dosypanie środków do puli nie polepszy w przyszłości naszej sytuacji, bo te nadzwyczajne środki się skończą, a zostanie jedynie złość, że przez chwilę były i… znikły.
Kryzys powinien być zachętą do elastycznych, kreatywnych rozwiązań. Najgorsze, co może się wydarzyć, to trwanie i powtarzanie, że Centrala nas ocali. Otóż Centrala nie interesuje się sektorem, bo nie widzi z niego korzyści. Gorzej, społeczeństwo się nami nie interesuje, bo nie widzi wiele korzyści z naszego funkcjonowania. Nikt się nie oburzy na dłużej, że zamkną się uczelnie. Ba, może pracodawcy się ucieszą, że studenci będą bardziej elastyczni w zakresie czasu pracy? Rozumiem sens zbiorowej presji na rząd, ale kryzys, w którym się znajdujemy, będzie trwał, nawet, jeśli Rosja przegra tę wojnę. Ceny nie spadną nagle do akceptowalnego poziomu, a roztrwonione pieniądze publiczne nie pojawią się w dotychczasowej wartości w skarbie państwa.
W tej mizerii musimy liczyć na siebie. Inaczej zostaniemy żebrakami u wrót pałacu, którego właściciel ze znudzeniem będzie rzucał nam resztki ze stołu.