Akademia nie może być obojętna na zło

Moje stanowisko w sprawie wystąpień polityków, w szczególności Premiera i Ministra Edukacji i Nauki, jest jasne i nie może być inne: nasi politycy nie posiadają kompetencji, by toczyć merytoryczną dyskusję z naukowcem z jakiejkolwiek dziedziny, który ma za sobą tyle doświadczeń badawczych i takie uznanie wśród innych badaczy dla efektów prac, jak pani prof. B. Engelking. Natomiast dla celów politycznych mogą sterować emocjami tłumów, kreować 'opinię publiczną’, odbierać 'telefony od Polaków’, stawać w obronie 'godności Polski’. Na pierwszy rzut oka to dwa odrębne światy. Jeśli ich zetknięcie powoduje konflikt, to jest jasne, że strona 'polityczna’ zakrzyczy, zatupie, utopi w powodzi piany słownej każdego badacza. A jeśli chcemy toczyć dyskusję w poetyce Partii, to nie ma wyjścia – nasiąkniemy tym językiem, klimatem walki, w której najważniejsze staje się 'zaoranie’, wyszydzenie, ośmieszenie. A sprowadzeni do ich poziomu stajemy się już nie badaczami, lecz dyskutantami przedstawiającymi 'opinie’, 'poglądy’, podczas gdy wiedzę nagle reprezentują politycy. Zdrowy rozsądek podpowiada więc, by działać zgodnie z mądrością ludową: Anzelmie, nie warto. Z nimi nie wygrasz, oni sprowadzą Cię do swojego poziomu i pokonają doświadczeniem.

Ale zdrowy rozsądek nie zawsze jest najlepszym doradcą.

Czytaj dalejAkademia nie może być obojętna na zło

Czy tylko oportuniści? Polemika z artykułem prof. J.A. Majcherka

W weekendowym wydaniu Gazety Wyborczej ukazał się obszerny artykuł – esej prof. Janusza A. Majcherka opisujący relacje między uczelniami wyższymi oraz ich kadrą a Ministrem P. Czarnkiem i Partią, którą on reprezentuje. Marginalnie dotyka on mnie – do czego odniosę się jednak w zakończeniu wpisu – jednak przede wszystkim przedstawia smutny obraz środowiska akademickiego o przetrąconym kręgosłupie, uległego władzy państwowej i życzeniom Partii, kunktatorskiego i wpisującego się w życzenie Partii – proces wymiany elit społecznych. W niejednym miejscu mogę się zgodzić z Autorem, pisałem na tym blogu nie raz, że fałszywie rozumiany pragmatyzm i apolityczność prowadzą do utraty związku z wartościami akademickimi, że Ministerstwo promując finanse jako podstawową wartość w życiu akademickim mija się z naszymi wartościami o lata świetlne, wreszcie, że w wyniku manipulacji zastosowanych przez Ministra ewaluacja jakości badań naukowych niczego nie mówi o jakości badań. W szczególności o jakości badań nie mówią nic kategorie przyznawane przez Ministra 'ze szczególnych względów społecznych’, jak działo się to na mojej rodzimej uczelni. Zgadzam się też z uwagą, że często niechętnie widziane są w środowisku jakiekolwiek krytyczne uwagi pod adresem władzy – wtedy uważa się je za 'polityczne’ i szkodliwe dla środowiska naukowego. Czy jednak jest to obraz całego środowiska? Czy taka diagnoza pomaga w utrzymaniu związku z naszymi wartościami?

Oczywiście, publikacja pana Profesora ma charakter opinii, opiera się na przykładach szczególnie wymownych. Takie są reguły dzisiejszej komunikacji publicznej. Ale warto się zatrzymać nad tym, co te przykłady przedstawiają? Owszem, niektóre działania rektorów mogą kompromitować ich i taki sposób zarządzania uczelniami, by były jak najbliżej tronu. Nie mam na to uzasadnienia i nie będę się silił, by je wymyślać. Nauka swą siłę i autorytet czerpie ze związku z rzeczywistością, nie z władzą. Tam, gdzie pokornie, a nawet z wyprzedzeniem odpowiadała na potrzeby władzy, tam powstawały pseudonaukowe teorie deprawujące umysły ludzkie. To zachowania w dłuższej perspektywie groźne dla całych społeczeństw, ale w krótkiej – dla tych konkretnych uczelni. Czy jednak setki milionów złotych inwestowanych w katolickie uczelnie zmienią jakość nauczania i badań? Owszem, wzbogacą ich członków, wzmogą poczucie wyjątkowości, pozostawią sporo pięknych budynków, nowych dyrektorów, nieco lśniących nowością aparatów. Ale to zameczki zbudowane na lotnych piaskach, nie stoi za nimi nic, poza chwilowym kaprysem władzy. Collegium Intermarium? Sieć uczelni ministerialnych (bo chyba co drugie ministerstwo powołało swoją uczelnię wyższą)? Akademia Kopernikańska? To nawet nie są wydmuszki. Zwiędną, jeśli tylko nowa władza nie zechce ich wykorzystywać do swoich celów. No i dodajmy, że nie zawsze klucz geograficzny jest słuszny. Nie wszystkie uczelnie Lublina i Wrocławia działają tak samo.

Nie będę bronił in gremio moich koleżanek i kolegów, rektorek i rektorów, i sugerował, że heroicznie walczą o wartości uniwersyteckie. Ale nie uważam, by należało ich in gremio potępiać. Lawirują między potrzebami swoich środowisk i naciskami władzy, część stara się utrzymać margines wolności, część zrezygnowała już z tych marzeń i skupia się na przyszłych wyborach. Nie jest to niczym nowym. Ani w 1968 r., ani w 1970 r., ani w 1981 r. rektorzy polskich uczelni nie stworzyli wspólnoty przeciwstawiającej się zgodnie żądaniom władz. Ci, którzy okazali odwagę i byli wierni wartościom akademickim – stracili stanowiska, część mimo jasnej woli wspólnoty nie zdołała ich nawet objąć. Nasze środowisko nie składało się z aniołów przed 2015 r. i nie składa się z nich teraz. Ale jest w nim wielu ludzi wartościowych, wielu uparcie trzymających się akademickiej tradycji.

Jakie są jednak proporcje między osobami otwarcie i z radością wspierającymi Partie i resztą środowiska? Zacznijmy od Akademickich Klubów Obywatelskich im. Lecha Kaczyńskiego działających w dziewięciu ośrodkach – w Poznaniu, Krakowie, Warszawie, Łodzi, Katowicach, Lublinie, Gdańsku, Olsztynie i Toruniu. Przeglądając ich strony i profile Fb można odnieść wrażenie, że ich aktywność jest, oględnie mówiąc, niewielka. Kilka-kilkanaście postów na stronach Fb, niedziałające strony www. Jedynym wykazującym prężną działalność i publikującym listę członków jest klub poznański. Liczba członków klubu nie poraża – z całej Polski, choć głównie z Poznania – jest ich 276. Ogółem w naszym sektorze zatrudnionych jest 100.000 nauczycieli akademickich. Nawet, gdyby każdy z AKO zrzeszał po 200 członków, a wyraźnie tak nie jest, nie byłoby to więcej niż 1,8% całego środowiska. Trochę mało. Podpisanie przez 58 profesorów medycyny ’deklaracji Półtawskiej’, określającej katolickie podstawy działania lekarzy jako deklaracja wiary sygnatariuszy nie budzi mojego niepokoju. Po pierwsze dlatego, że każdy wykładowca ma prawo do swoich poglądów religijnych i politycznych – byle nie mieszał ich z nauką. Po drugie dlatego, że zgodnie z bazą Ludzie Nauki w Polsce mamy 3454 profesorów deklarujących związek z naukami medycznymi. Zatem wszyscy profesorowie, którzy tę deklaracje podpisali, to niespełna 1,7% ogółu profesorów medycyny. Znów – to niezbyt wiele. I wreszcie wszystkie środki, które rozdaje MEiN, owe słynne czeki. Część z nich to smutna, bo znajdująca wiernych, aktywność propagandowa, kiedy Minister przekazuje miliony na podwyżki jako specjalny bonus, choć tak naprawdę są to pieniądze, które otrzymują wszystkie uczelnie w tej samej skali (7,8% wyjściowej subwencji w tym roku). Część może mieć charakter dodatkowy – ale jaka jest tego skala? Wyłączmy z tego KUL, którego stopnia uprzywilejowania przez Ministra – jego absolwenta – w czasach powszechnej biedy uczelni publicznych po prostu wstyd komentować. Problem w tym, że MEiN nie ujawnia tych danych. Trzymając się jednak słów wiceministra Murdzka, w 2022 r. budżet na szkolnictwo wyższe i naukę wynosił 28 miliardów złotych, z tego ponad 15 miliardów na utrzymanie uczelni. Ogółem na inwestycje wszystkich jednostek – zarówno nauki, jak i szkolnictwa wyższego – niespełna miliard. Jeśli połowę z tego Minister rozdysponowuje kluczem swych uczuć do poszczególnych uczelni, to jest to 3,3% budżetu zasadniczego uczelni. Dużo?

Wracając więc do zasadniczej tezy artykułu prof. Majcherka – tak, zwolennicy Partii i Ministra, ludzie ideowi lub bez kręgosłupa, a z pewnością odlegli od wartości akademickich, są bardzo widoczni w mediach, są też agresywni i nie wahają się przed atakowaniem inaczej myślących. Ale to garstka, niewielka cząstka całego środowiska. Nie oni są problemem, lecz brak odwagi tych, którzy są pośrodku i chcą po prostu spokojnie jako pracownicy nauki realizować swoje zawodowe wybory. Ten brak odwagi ma swoje korzenie – w nieobecności lub słabym głosie w przestrzeni publicznej tych, którym wartości akademickie są bliskie. Uważam, że esej pana Profesora to ważny sygnał, że ci troszczący się o przyszłość nauki, dydaktyki i racjonalnej przyszłości Polski są gotowi bronić swoich wartości. Warto dać im szansę, warto ich wspierać i wzywać do wytrwałości w odwadze.

Nie warto – ale to mój sąd – zrównywać garstki uległych z całym środowiskiem. To za duży zaszczyt dla nich, zbyt surowa kara dla nas.

PS. I już tylko krótko o sobie – Minister odwołał mnie, bo zdaniem jego i przewodniczących niektórych związków zawodowych na uczelni realizowanie projektów badawczych podpisanych przed objęciem urzędu i pobieranie za to wynagrodzenia przewidzianego w tych projektach jest dodatkowym zajęciem zarobkowym rektora, na które nie miałem zgody rady uczelni. Co prawda zgodę miałem na okres całej kadencji rektorskiej przyznaną przez radę, ale w interpretacji prawników MEiN powinienem ją mieć uprzednio (de facto – przed objęciem urzędu?), a nie post factum, czylo po objęciu urzędu – choć tego ustawa nie określa. Nikt nie zarzucił mi nielegalnego zarobkowania w moich własnych projektach – były to przewidziane harmonogramem wynagrodzenia wypłacane zgodnie z prawem i zrealizowanymi umowami. Moja rodzima Konferencja Rektorów Uczelni Wrocławia i Opola nie sprzeciwiła się tej decyzji, zabrakło jedności. Sprzeciw wyraziła Konferencja Rektorów Uniwersytetów Polskich, przewodniczący Konferencji Rektorów Akademickich Szkół Polskich oraz Rada Główna Szkolnictwa Wyższego. I tyle pro domo sua.

Wolność słowa jako wolność myślenia, nie zaś zwolnienie z niego

Anglosaska akademia sporo czasu poświęca w ostatnich miesiącach dyskusji nad definicją wolności słowa, czy może szerzej – wolności ekspresji poglądów. Szczególnie w Anglii powstała interesująca sytuacja – jako żywo przypominająca dyskusje z początków kariery ministerialnej naszego Ministra. Oto rząd chciał bardzo mocno podkreślić wartość wolności ekspresji w środowisku akademicki, włącznie z pozywaniem przed sąd uczelni i związków studenckich, które tę wolność miałyby ograniczać. To rozwiązanie – zdaje się – przepadło, większą popularność ma teza, że same uczelnie powinny wypracowywać standardy wolności ekspresji. Co – paradoksalnie – może rodzić kolejne niepokoje w momencie, gdy różne podmioty różnie tę wolność zinterpretują. Rządy Wielkiej Brytanii i Polski łączy dziś konserwatywna linia polityczna zawierająca przekonanie, że lewackie środowiska pragną wykluczyć z dyskursu publicznego konserwatywny punkt widzenia. O ile w naszym kraju rząd swoją wizję uciemiężenia wolności słowa na uczelniach przeforsował – cóż to za paradoks! – pomimo braku śladowych działań przeciwko najbardziej nawet konserwatywnym i nieracjonalnym wypowiedziom członków akademii (min. Prezydent i nasz Minister), o tyle w Anglii nie udało się to pomimo faktycznych prób wykluczenia z dyskursu uczelnianego osób mających konserwatywne poglądy polityczne. Cancel culture wymazująca osoby za poglądy niezgodne z przekonaniem liczniejszej i/lub silniejszej grupy na kampusie dała o sobie znać ostatnio w Stanford Law School. Na wykładzie konserwatywnej sędzi federalnej, zaproszonej przez jedną z grup studenckich, inna grupa konsekwentnie zakłócała wykład doprowadzając do jego zerwania. W ubiegłym roku podobne sytuacje miały miejsce na uniwersytecie w Yale i kalifornijskim UCLA. MIT w 2021 r. zaprosił, a następnie zrezygnował z wykładu znanego geofizyka, ponieważ część studentów i pracowników zaprotestowała przeciwko jego wypowiedziom nie dość entuzjastycznym wobec akcji afirmatywnych. A to wszystko pomimo podpisania w 2014 r. w Chicago deklaracji uczelni, które zobowiązały się chronić wolność słowa i odmawiały studentom prawa zakłócania wykładów. Wreszcie, w omawianej wcześniej na tym blogu ankiecie dotyczącej poglądów niemieckich akademików pojawił się bardzo mocno lęk przed swobodnym wyrażaniem swoich poglądów,

Nie uważam, żebyśmy obserwowali znaczący problem z rozumieniem wolności słowa w akademii. Wolność słowa jest jednym z kamieni węgielnych europejskiej akademii, ona decydowała o rozwoju myśli i społeczeństw czerpiących z dorobku akademii. To nie wolność słowa jest problemem, to brak chęci do myślenia i przesunięcie akcentu na emocje zbiorowe staje się zagrożeniem. Mój uniwersytet był miejscem smutnego zdarzenia sprzed lat, pierwszego bodaj który powinien skłaniać do namysłu. Podczas wykładu zaproszonego na uczelnię Zygmunta Baumana grupa dziarskich młodych ludzi doprowadziła do zakłócenia spotkania. W rezultacie zamiast intelektualnego wydarzenia powstało wydarzenie polityczno-kulturowe, które zainicjowało nową erę przełamywania barier kulturowych. Z pewnością młodzi ludzie korzystali z wolności słowa, pytanie tylko, czy w sposób mający związek z miejscem, w którym się znaleźli? Komunikacja nie polega przecież na tym, że jednostki wysyłają sygnały bez oglądania się na powszechnie przyjęte reguły komunikowania. Owszem, działanie wbrew nim poszerza horyzonty komunikacji, nie zawsze jednak w zgodzie z celami, jakim służy konkretna sytuacja komunikacyjna. Wolność słowa jest narzędziem dla złamania konwencji komunikacyjnej i – czasami – pogrzebania oryginalnego sensu spotkania pragnących się komunikować ludzi. Wywołanie zamieszania ma też swój cel, przykuwa uwagę, kieruje światło na inicjatorów zamieszania, czasami w odbiorze tej sytuacji wysuwa ich postulaty przed treść oryginalnego spotkania.

Nie uważam, by sensem istnienia uczelni było stanie się 'agorami’ społeczeństw. Bo na agorze nie rządzi rozum, lecz siła głosu, ekspresji, mięśni i umiejętność pobudzania emocji korzystnych dla krzyczących. Duch agory rządzi dyskursem publicznym aż nadto. Sensem akademii było i jest racjonalne rozważanie problemów – wszelkich! – bez względu na stojące za nimi siły, lecz zawsze pod kątem ich zgodności z rzeczywistością, przy pomocy krytycznego rozumu. Krzyk nie sprzyja rozumowi. Pięść nie sprzyja rozumowi. Obelga nie sprzyja rozumowi. Sprzeczne z misją akademii jest zamienianie sal wykładowych na przestrzenie agitacji tej czy innej grupy wyznaniowej czy politycznej. W duchu akademii powinno się jednak dawać przestrzeń na dyskusję z oponentami. Nie razi mnie spotkanie z najbardziej konserwatywnym lub liberalnym politykiem w przestrzeni uczelni. Razi mnie, jeśli studenci i pracownicy nie są w stanie zadawać mądrych pytań i prowadzić dyskusji na odpowiednim poziomie intelektualnym, w tym kwestionując tezy wykładowcy. Wtedy okazuje się, że miejsce, które ma przygotowywać do racjonalnego oglądu rzeczywistości nie daje tej umiejętności. I jest niepotrzebne.

Wolność słowa to fundament akademii. Ale musi ona stać w zgodzie z misją akademii – szerzeniem racjonalnego oglądu świata, wolnego od religijnych i politycznych przesądów i uprzedzeń, zdolnego do łączenia ludzi ponad podziałami siłą logicznego myślenia i obserwacji. Takiej akademii nie zagrozi żadne wymazywanie i żadne odwoływanie się do autorytetów. Taka akademia musi mieć odwagę bronić rozumu przed działaniami motywowanymi destrukcyjnymi emocjami. Taka akademia jest nam dziś paląco potrzebna.

Warto żyć podług wartości

Jeden z kolegów powiedział, że pomijając finanse, największym problemem jego i wielu osób z naszego środowiska jest brak wewnętrznego przekonania: po co wykonujemy naszą pracę? Nie da się tego pytania zaszufladkować jako wyniku wypalenia zawodowego ludzi w średnim wieku. Nasze pasje nadal są żywe, aktywności dydaktycznych wiele, a wyników mierzonych w publikacjach też niemało. Problem leży głębiej i ma charakter instytucjonalny – w błyskawicznie zmieniającym się świecie, w obliczu zagrożeń i coraz większych wyzwań polska akademia już nawet nie zastygła, ale wykonała wielki krok nad przepaścią. To  nie poszczególni badacze mają problem. Jeśli ktoś ma drive do nauki, to w najtrudniejszych warunkach będzie on go prowadził. Problem pojawia się w momencie przekroczenia progu naszych instytucji.

Znamienne są zaciekłe dywagacje nad wynikami ewaluacji i w pocie czoła wypracowywane zalecenia mające przygotować nas do kolejnej. Jeśli tak jest, że osią funkcjonowania środowiska staje się ministerialne narzędzie pomiarowe zwane ewaluacją, to znaczy, że staliśmy się jako środowisko zupełnie uzależnieni mentalnie od kaprysów urzędników Partii lub państwa. A biorąc pod uwagę, że ze swej natury kaprysy są nie tylko zmienne i nieprzewidywalne, ale też służą dobru konkretnej osoby lub wąskiej grupy wokół niej skupionej, podporządkowanie im aktywności świata nauki oznacza skrajny serwilizm, względnie jeśli ktoś tego słowa się boi – wulgarny pragmatyzm (uważam, że to zupełnie błędne rozumienie pragmatyzmu). Nie ma to nic wspólnego z wartościami akademickimi i musi prowadzić wśród osób, które świadomie wybrały akademicką ścieżkę życia, do odczuwania głębokiego dysonansu, sprzeczności między wartościami, którymi kierujemy się w naszym życiu, a instytucjonalnymi ramami, w których funkcjonujemy.

Za poczucie sensu swoich działań odpowiada każdy z nas, to prawda. Ale uczelnie i inne jednostki naszego sektora domyślnie oferowały nam lepsze lub gorsze wsparcie tej ścieżki, którą wybieraliśmy: poszukiwania prawdy, globalnej współpracy na rzecz racjonalnego oglądu świata, otwartości w dyskursie i aktywności społecznej, odpowiedzialności za aktywność edukacyjną w duchu tych wartości. Ostatnie lata wiele zmieniły. Chaotyczne decyzje, jawne lekceważenie rozumu i do absurdalnych rozmiarów rozdęte sprzyjanie własnym grupkom w skali sektora, uczelni i poszczególnych jednostek wyostrzyły sprzeczności między deklaracjami a faktycznymi działaniami obnażając brak poszanowania dla dawniej podstawowych wartości. W komunikacji i publicznej i prywatnej dominuje zwulgaryzowane rozumienie pragmatyzmu: robienie tego, co przynosi chwilową korzyść, zwłaszcza dzięki ochoczej podległości chwilowemu zarządzającemu, sprzecznym z rozumem sentymentom i przekonaniom.

Z wartościami akademickimi nie ma to nic wspólnego. Trudno w tej sytuacji odpowiedzieć otoczeniu, po co nasze instytucje funkcjonują, skoro nie działają zgodnie ze swoimi wartościami? Jeśli trzymamy się kaprysów władców, to nie jesteśmy ani sektorem nauki, ani szkolnictwa wyższego. Ot, wypełniamy jakąś funkcję usługowo-dekoracyjną dla tej czy innej władzy. Szkoda na to życia. Tylko nie ma sensu z tego powodu rozdzierać szat. Trzeba minimalnej odwagi, by żyć zgodnie ze swoimi wartościami. Niezależnie od stopnia rozkładu instytucji, to od nas zależy, czy będziemy mieli siłę wpływać na nasze otoczenie, przedstawiać alternatywę wobec smutnego kształtu obecnej sytuacji, czy też będziemy jako martwe ryby płynąć z prądem zatrutej rzeczki.

Po co pracujemy, jeśli już przeskoczymy kwestię przeżycia? Sensem i sednem mojej pracy zawsze było prowadzenie możliwie najlepszej jakości badań, popularyzacja bieżącego stanu wiedzy, odpowiadanie na zapotrzebowanie otoczenia na racjonalny dyskurs o świecie. Uważałem, że to naturalne wartości instytucji świata nauki. Ale w dzisiejszej Polsce nie wszystkim to odpowiada, entropia to dominujący stan w naszym kraju. Nie warto się temu poddawać i wpisywać się w narzucaną, sprzeczną z akademickimi wartościami narrację. Nie warto być pacynką, bo wtedy rodzi się pustka. Warto bronić naszego świata, warto stawać okoniem w imię naszych wartości.

Na przekór, dla własnego zdrowia, dla przyszłości naszych uczelni.

Czy warto planować naszą przyszłość? NCN and beyond

Jestem optymistą, który stara się realizować akademickie wartości. Stąd nastrój powszechnego zastygnięcia naszej akademii w swoistym stuporze, wstydliwe uciekanie od naszych wartości do źle, wulgarnie pojmowanego pragmatyzmu przyprawia mnie o dreszcz. Nie uważam, że należy cały czas krytykować Ministra i jego działania. Na dłuższą metę jego działania nie mają znaczenia, jeśli akademia pozostanie przy swoich wartościach. Gorzej, jeśli te działania, klimat stworzony przez Partię powodują, że refleksja nad naszą działalnością sprowadza się do bieżących kwestii finansowych i administracyjnych szczegółów naszej działalności. Te dziedziny zostały ściśle podporządkowane ludziom Partii i w nich akademickie wartości się nie mieszczą. Jeśli na nich się skoncentrujemy, pozostaniemy jedynie biernymi marionetkami w rękach systemu, dla którego nauka nie ma większego znaczenia.

Proponowałbym odwrócić kolejność – domagać się, żądać głośno i jednym głosem poszanowania dla wartości fundamentalnych, nie urządzać się tam, gdzie nawet myślą nie warto zaglądać. I nade wszystko stawiać uporczywie pytania: jeśli nie tak ma wyglądać nauka i wyższa edukacja, to jak dokładnie? Nikt tego za nas nie zrobi. W walce wyborczej to temat odległy, bo choć kluczowy dla przyszłości kraju, to przecież przyszłość ta jest bardzo przyszła i słabo przekłada się na głosy. Kolejny raz powtórzę – akademia musi mieć swoją politykę, musi wspólnie działać na rzecz przyszłości swoich wartości. To nie jest kwestia tej czy innej partii, lecz nasz własny obowiązek – i interes.

Czytaj dalejCzy warto planować naszą przyszłość? NCN and beyond

NCN – love/hate relation, ale nie warto panikować

Nie mam powodów, by lubić NCN. Nadal dalekie od transparentności procedury, wsobność doboru grantobiorców i brak możliwości odwołania się przy jaskrawie nielogicznym, czasami aroganckim podejściu panelu bądź recenzentów – niewiele się zmieniło. Ale nie widzę lepszej możliwości rozdziału nikłych pieniędzy na badania podstawowe, jak tylko w drodze konkursów.

Przeniesienie szczebla decyzyjnego niżej niewiele zmieni, pogorszy jedynie sytuację tych, którzy nie mają wielu przyjaciół w swoich środowiskach lokalnych. Niestety, ci, którzy wyrastają ponad przeciętność rzadko są lubiani w chwili, gdy rozgrywa się walka o szczupłe zasoby. Są niepotrzebnym zagrożeniem. Przekazanie środków po równo wszystkim byłoby skrajnie niesprawiedliwe, premiując tych, którzy z umiarkowanym entuzjazmem podchodzą do prowadzenia badań. Połączenie obu metod – obfite nakłady na badania indywidualne dla każdego i uszczuplenie o tę kwotę środków na granty – oznaczałaby realne rozmontowanie systemu grantowego. Jedynym rozwiązaniem mogłoby być systematyczne i radykalne zwiększanie środków na badania w ogóle. I – niestety – wyraźne rozdzielenie w subwencji uczelnianej środków na badania i na pozostałe cele. Niestety, bo w chwili obecnej subwencje uczelniane choć w teorii mogą być wydawane elastycznie, w przytłaczającej większości są wydawane na proste utrzymanie istnienia uczelni, nie zaś na wspieranie badań. Niekoniecznie dlatego, że tych pieniędzy nie ma.

Jeśli spojrzymy na wskaźnik sukcesu w konkursach NCN, to nie jest to przygnębiający obraz. Corocznie składanych jest 10.000-11.000 aplikacji. Wskaźnik sukcesu wynosił w 2011 r. – 23,9%, 2012 – 20,6%, 2013 – 23%, w 2014 – 15,8%, 2015 – 18,6%, 2016 – 24%, 2017 – 28%, 2018 – 21%, 2019 – 22%, 2020 – 17%, 2021 – 22%. Ciekawie wygląda porównanie wzrostu nakładów na konkursy od 2012 (2011 r. był wyjątkowy). W 2012 r. – 1 mld, 26 mln zł, w 2021 – 1 mld. 677 mln zł. Wzrost w ciągu dekady wyniósł około 65%, przy stosunkowo niewielkiej skumulowanej inflacji. Problem zaczął się w 2022 r. i pogłębił w 2023 r., gdy inflacja rok do roku przekroczyła 10%, a finansowanie nie wzrosło proporcjonalnie do wskaźnika inflacji.

Wszystkich krytyków instytucji i systemu grantowego prosiłbym więc o cierpliwość. Owszem, NCN nie jest święty, panele nie są obsadzane przez aniołów, brak sprawczości w konfrontacji z bezduszną i arogancką miejscami maszyną jest przygnębiający. Ale dane wskazują, że w normalnych warunkach ta maszyna nie działa źle. W kryzysie powinno się ją poprawić, zwiększyć transparentność procedur i sprawczość aplikujących, wyprowadzić 'interdyscyplinarne’ granty z paneli dziedzinowych do osobnych paneli, zadbać o jakość uzasadnienia przyjęcia lub odrzucenia projektów itp. Ale nade wszystko powinno się proporcjonalnie do wskaźnika inflacji zwiększać dofinansowanie. Zwłaszcza teraz, gdy uczelnie praktycznie nie wydają własnych środków na badania, a rząd zamyka możliwość pozyskiwania środków na badania podstawowe.

Natomiast nie zgadzam się zupełnie z sugestią, że branie głodem badaczy w Polsce spowoduje, że pójdą gromadnie szukać pieniędzy zagranicą.

Nie pójdą, bo ich jednostki nie wiedzą, jak ich wesprzeć i obsłużyć.

Nie pójdą, bo tam także brakuje środków, zwłaszcza na badania podstawowe o charakterze istotnym dla lokalnych kultur.

A jeśli pójdą, to wielu z nich po prostu nie wróci – bo i do czego?

NPRH czyli jak (nie) dba się o humanistykę

Świat pełen jest zadziwienia. Otóż pan Minister obwieścił sukces kolejnej edycji Narodowego Programu Rozwoju Humanistyki – 90 mln złotych, obdarowano 44 podmioty. Dużo to, czy mało? Krótki test – w 2012 r. było to 89 mln, przyznano dofinansowanie 209 projektom, wskaźnik sukcesu około 40% (naprawdę!), ale już w 2014 rozstrzygnięto konkurs III (z 2013 r.) przyznając blisko 80 mln 152 projektów spośród 945 zgłoszonych (wskaźnik sukcesu 16%, zdecydowaną większość stanowiły projekty badawcze), w 2015 r. budżet NPRH wynosił 80 mln zł i w zasadzie tak już zostało. Kolejne edycje nie zmieniły ustabilizowanego poziomu dofinansowania. Skumulowana inflacja między 2011, kiedy ogłoszono pierwszą edycję NPRH, a 2022 r. wyniosła według Ministerstwa Finansów 41,96%, a według tego samego źródła 90.000.000 zł w 2022 r. miało wartość 63,5 mln (w zaokrągleniu) z 2011 r. Biorąc pod uwagę skalę inflacji w tym roku, zachowanie budżetu NPRH na tym samym poziomie będzie oznaczać, że od momentu rozpoczęcia działania programu jego realna wartość spadła o 50%. Tak w praktyce wygląda troska o humanistykę.

Dodajmy jeszcze do tego kolejne zmiany programu. Początkowo najważniejszym elementem programu było dofinansowanie długoletnich projektów edycyjnych, ale także projektów badawczych, mających jednak komponentę współpracy z otoczeniem społecznym. Później dołączono do tego wsparcie zespołów międzynarodowych kierowanych przez polskich badaczy, realizujących projekty interdyscyplinarne. Dodano także specjalne moduły wspierające młodych badaczy – zarówno granty badawcze, jak i stypendialne (stypendia doktoranckie i post-doc na pobyt w zagranicznym ośrodku badawczym). Od 2015 r. w ramach modułów 'Tradycja’, 'Rozwój’ i 'Umiędzynarodowienie’ miano wspierać głównie działalność zespołów edycyjnych i słownikowych, dodatkowo innowacyjne badania interdyscyplinarne, wreszcie tłumaczenie na języki kongresowe najważniejszych dzieł polskiej humanistyki. Obecnie aktywność NPRH została drastycznie zredukowana do wspierania zespołów edycyjnych i słownikowych oraz tłumaczeń na języki kongresowe dzieł polskich lub na polski dzieł zagranicznych autorów uznawanych za humanistów.

Ewolucja NPRH była motywowana podkreśleniem specyfiki programu, który nie powinien dublować działań NCN, później także NAWA. To spowodowało, że projekt przestał wspierać innowacyjne badania naukowe, ograniczył swą aktywność do prac dokumentacyjnych i edycyjnych, ewentualnie takich, na których ministrowi w ramach modułu 'Fundamenty’ bardzo – z różnych względów – zależało (świetnym przykładem była edycja z 2016 r., gdzie moduł Fundamenty zyskał temat wiodący 'Epoka jagiellońska i jej dziedzictwo w I Rzeczypospolitej do 1795 roku’, na 11 projektów przyjętych do dofinansowania 6 otrzymała jedna instytucja, przejmując też ponad 50% dofinansowania całego modułu).

Ostatecznie, patrząc dziś na założenie programu i pierwsze edycje – których wyniki były głośno oprotestowywane – i porównując z bieżącym kształtem programu, można powiedzieć, że coś złego wydarzyło się z podejściem do humanistyki. Nie dość, że systematycznie spada wartość nakładów na tego typu badania, to humanistyce przyprawiono w programie 'gębę’ nauki antykwarycznej, podatnej na lobbing i zależnej od widzimisię władzy. Zgodnie z tym schematem jest też coraz częściej postrzegana nasza działalność – humanistyka mająca zabezpieczać tożsamość, dokumentować kulturę, wzmacniać tradycję przestaje być postrzegana jako nauka kreatywna, otwarta i ściśle włączona w krwioobieg światowego dyskursu. Zabezpieczenie finansowania inicjatyw słownikowych miało sens, choć też wynikało przecież z lobbingu. Ale był czas, kiedy otwierano też szansę na badania szersze, na zespołową współpracę międzynarodową (nie, NAWA tego nie gwarantuje, NCN też nie).

NPRH jest papierkiem lakmusowym podejścia decydentów do humanistyki w Polsce. Ile razy słyszałem, że przecież nie potrzeba już kształcić więcej nauczycieli i bezrobotnych filozofów, badania są wtórne, książki można pisać w ramach prac własnych uczelni, poza tym wystarczy odpowiednio udokumentować i udostępnić to, co już osiągnięto w kulturze zbierając i katalogując dane. I są to też słowa szacownych ekspertów i panelistów, naszych koleżanek i kolegów, nie zaś filistynów z kręgu władzy. Można i tak, ale postępującej zaściankowości naszego oglądu świata i człowieka, nieumiejętności prowadzenia kulturalnego i racjonalnego dyskursu to nie zatrzyma.

Upadająca akademicka wolność Polaków

W weekendowym wydaniu 'Gazety Wyborczej’ ukazało się obszerne wspomnienie poświęcone Andriejowi Sacharowowi. Postać niezwykła, tragiczna, której naukowy talent w totalitarnym ustroju nie mógł się w pełni rozwinąć. I jednocześnie człowiek, który stojąc u szczytów naukowej kariery, mając zapewnione honory i zaszczyty do końca swoich dni, był w stanie stanąć po stronie prawdy. Który zapłacił za to wieloletnim zesłaniem i więzieniem, musiał zmierzyć się z pytaniem o sens oporu wobec władzy w obliczu choroby żony, której na skutek swojej walki o prawa człowieka nie był w stanie pomóc. Nawet wtedy, gdy ZSRR upadł i kraj powoli zmierzał – jak się wydawało – w kierunku demokracji, był poniżany i wyśmiewany przez polityków i rodaków. A jednocześnie podkreślał

Wolność myśli to jedyna ochrona przed skażeniem masowymi mitami, które w rękach podstępnych i obłudnych demagogów łatwo przeradzają się w krwawą dyktaturę

Jak wygląda nasza, akademicka wolność myśli i instytucji? Nie chciałbym jej mierzyć anegdotami o brataniu się ludzi i przedstawicieli władz akademii z władzą publiczną, której troska o naukę jest co najmniej dyskusyjna. Wrocławska opera czy toruńskie pierniki – to tylko epizody. Smutne, ale epizody. Ważniejsze są odczucia samych akademików układające się w trendy, bo to one budują kulturę naszej organizacji. Czy czujemy się wolni i niezależni, gotowi swobodnie wyrażać swoje opinie? Czy jesteśmy przekonani, że krytyczne, uzasadnione i nie przekraczające granic kultury, słowa pod adresem osób i instytucji oznaczają dla nas utratę szansy na grant, wyjazd naukowy, zakup sprzętu badawczego? W związku z czym lepiej przemilczeć – nawet, jeśli w praktyce nie widzimy (wielu) dowodów na wspomniane represje. Triumfem oprawcy jest, gdy ofiary same siebie kontrolują, napominają, korygują. Gdy nie potrzeba karać, bo ofiary ukarzą się, zanim jeszcze popełnią jakiekolwiek wykroczenie.

W marcu 2021 r. ukazał się raport przedstawiający stan wolności akademickiej na świecie. Zawiera dane oparte o wskaźniki formalno-prawne (np. czy wolność badań jest prawnie zagwarantowana), oraz oceny ekspertów – akademików z danego kraju lub znających sytuację danego kraju – odpowiadających na pytania dotyczące stanu wolności akademickiej. Dane są uśredniane, odchylenia oznaczane, wyniki układane w serie. Najważniejsze jest pięć wskaźników, czyli ocena ekspertów, w jakim stopniu (od 0 do 4) w danym kraju 1) zachowywana jest wolność badań naukowych i nauczania akademickiego; 2) funkcjonuje swoboda międzynarodowej wymiany naukowej i rozpowszechniania wiedzy naukowej; 3) utrzymywana jest autonomia jednostek naukowych; 4) akademia wolna jest od nadzoru i nacisku politycznego; 5) istnieje wolność akademików w zakresie poglądów politycznych i ich artystycznego wyrazu? Trzeba to mocno podkreślać – to nie są dane upolitycznione, zbiera je szwedzka jednostka badawcza we współpracy z siecią Scholars at Risk. Mocno podkreślając, że kilkuprocentowe wahnięcia wskaźników nie powinny przykuwać uwagi ze względu na samą metodę – odpowiedzi ekspertów mogą wyrażać także chwilowe wahania emocji w danym kraju.

W odniesieniu do Polski nie ma jednak mowy o wahnięciach. Po 2015 r. obserwujemy systematyczny spadek wszystkich wskaźników wolności akademickiej. W przypadku swobody ekspresji poglądów politycznych wynosi on 30% (z nieco pond 3,5 do poniżej 2,5), w przypadku stopnia autonomii akademickiej – o 20% (z 3,5 do 2,8). Dla uśrednionej wartości całego indeksu rozpiętego między 0 a 1, w 2015 r. wynosił on 0,98, w 2022 – 0,74 i opiera się na stałym trendzie. Oznacza to, że zarówno dla obserwatorów z zewnątrz, ale i dla nas samych, nie ulega wątpliwości, że stopień naszej wolności w akademii systematycznie maleje. To bardzo istotne – nie był to jednorazowy skok, odchylenie – to stały spadek. To znaczy, że zabrakło mechanizmów wewnątrz akademii, które temu procesowi by przeciwdziałały. Jako społeczność widzimy kryzys, ale godzimy się na tę sytuację.

Nie wszyscy. Wolność akademicka to racja bycia uniwersytetów, to wartość o którą trzeba zabiegać i która musi być trzonem naszej polityki. Nie ma uniwersytetu zależnego od partii, nawet jeśli jest to Partia ministrów od drukarek drukujących czeki o coraz mniejszym pokryciu. Żaden bal w operze nie przykryje braku podstawowej wartości akademickiej. Trend musimy odwrócić – ale tylko my sami, jeśli zaufamy rozumowi i przestaniemy się bać.

 

Nie wierzę w pozagrobowe życie uniwersytetu

Na stronie Klubu Jagiellońskiego ukazał się artykuł / felieton Marcina Kędzierskiego pod – w zamierzeniu prowokacyjnym, w dzisiejszym świecie chyba trafniej 'clickbaitowym’ – tytułem: ’ Król jest nagi! Obserwujemy właśnie zmierzch uniwersytetu’. Choć oba człony tytułu mnie nie przekonują, a do argumentów mam wiele zastrzeżeń, to przecież zgadzam się w pełni z poglądem autora, że Akademia i tworzące ją szkoły wyższe muszą się zmienić, jeśli chcą przetrwać. Choć niekoniecznie idąc w kierunku wskazanym przez Autora. W klarownie napisanym, przejrzyście skonstruowanym tekście Kędzierski postawił pięć zasadniczych tez:

  1. Cały system edukacji w Polsce był ukierunkowany na jeden cel: otrzymanie dyplomu. Nie liczyła się jakość nauki, tylko tytuł absolwenta.
  2.  Rynek pracy zorientował się, że dyplomy uniwersyteckie nie dają żadnej gwarancji w kwestii jakości kandydatów, bo wszyscy je dostają.
  3. Śmierć uniwersytetu wymusi radykalne przewartościowanie całego systemu edukacji i znalezienie nowego sensu istnienia szkoły jako takiej.
  4. Zamiast skupiać się na rodzimych wyzwaniach, naukowcy przekierowują uwagę na te tematy, które mogą się sprzedać w zagranicznych journalach.
  5. Albo uniwersytet stanie się nową agorą w kontrze do ideologicznych baniek i polityki rodem z Tik Toka, albo nie będzie go wcale.

Ad. 1. Teza mocno dyskusyjna. Faktem jest – co trafnie wskazuje Autor – istnienie hierarchicznej struktury edukacyjnej, której zwieńczeniem są szkoły wyższe. Ta struktura nie zakłada jednak jednej ścieżki rozwoju, choć – i to prawda – rozwój ścieżek alternatywnych (szkoły zawodowe, technika, licea ze specjalnościami zawodowymi), jest dziś mocno upośledzony. Tym niemniej, w 2021 r. szkoły średnie ukończyło około 350 tys uczniów, maturę zdawało 248 tys., zdało 80%, zapewne większość z owych blisko 200.000 młodych ludzi trafiła na studia I stopnia, ale czy wszyscy? Część udała się bezpośrednio po szkole – mimo matury – do pracy, tak jak ich koleżanki i koledzy nie zdający – jeszcze – matury. I choć bez wątpienia jakość edukacji obniżyła się w ciągu dwóch i pół dekady szalonego umasowienia edukacji, to przesadą jest stwierdzenie, że wszędzie 'nie liczyła się jakość nauki i dydaktyki’. Przeciwnie, utrzymywały się ośrodki o tradycyjnie wyższej kulturze pracy naukowej i dydaktycznej i te, które dynamicznie się rozwijając chciały – lub nie! – taką kulturę rozwijać. Owszem, były i są takie, które odwróciły się od jakości mimo sporych w tym zakresie tradycji, ale są to wyjątki. Wreszcie, być może dla sporej grupy studentów liczył się tylko dyplom, ale nie jest to moje doświadczenie. Dla większości –  nie wszystkich! – studentów, których znałem, liczył się dyplom konkretnej uczelni, do której aspirowali.

Ad. 2. Owszem, stopa zwrotu wyższego wykształcenia w postaci wyższego wynagrodzenia w Polsce zmniejszyła się w ostatnich latach, podobnie jak w USA i krajach UE, ale nadal wyższe wykształcenie gwarantuje wyższe wynagrodzenie. Nie jest prawda, że prywatni przedsiębiorcy nie wymagają wyższego wykształcenia. Owszem, nie wszędzie jest ono niezbędne – i chwalić Boga – ale większość znanych mi pracodawców zgodnie podkreśla, że wyższe wykształcenie zazwyczaj gwarantuje większą elastyczność, szersze horyzonty i lepsze umiejętności miękkie – niezależnie od wiedzy fachowej – przyjmowanych do pracy. Nie jest też, jak sugeruje Autor, że na studiach nie uczy się wiedzy specjalistycznej potrzebnej w pracy zawodowej. Owszem, są i takie kierunki studiów, ale studenci szukają właśnie tych, które oferują konkretne umiejętności i perspektywy zawodowe.

Ad. 3. To nie śmierć uniwersytetu wymusza zmiany w edukacji, lecz przemiany technologiczne i kulturowe. I tu w 100% zgadzam się z Autorem – uczelnie muszą się zmienić dostosowując do nowych wyzwań nie tylko w zakresie przetwarzania i dystrybucji wiedzy, ale też potrzeb rynku pracy, potrzeb kulturowych, komunikacyjnych i politycznych społeczeństw. Pisałem też o tym wiele razy, ale nigdy dość. Natomiast otwartym jest poszukiwanie kierunku zmiany szkolnictwa, dostosowania go do indywidualnych potrzeb, ale też do nowych wyzwań technologicznych, które z kolei oznaczają naglącą potrzebę wzmacniania umiejętności miękkich i komunikacyjnych, kreatywności a zwłaszcza empatii. Co nie zmienia faktu, że z racji biologicznych podstaw rozwoju człowieka edukacja nadal będzie przebiegać stopniowo aż do budowania określonej specjalizacji zawodowej – kompetencyjnej w okresie nastoletnim. Jednocześnie już dziś nie jest tak, że dyplom uczelni kończy proces kształcenia. Przeciwnie, bujnie rozwijające się studia podyplomowe, kursy doszkalające już dziś są silnie widoczne, a będą – w mojej ocenie – segmentem dominującym w najbliższych latach w ofercie dydaktycznej dobrych uczelni. Natomiast w odwrocie będą studia trwające 5 lat, bo wszystkie statystyki wskazują, że dla młodych ludzi korzystniejsze jest wcześniejsze podjęcie pracy i następnie kształcenie się (czasami hobbystycznie, czasami zawodowe, czasami dla wzmocnienia umiejętności społecznych) w formie mniej tradycyjnej, ale wciąż związanej z uczelniami wyższymi.

Ad. 4. Tu zgadzam się z jednym i też już o tym pisałem – powszechna ewaluacja jakości badań naukowych nie ma sensu. Jest energochłonna i nie przekłada się na żadną korzyść dla społeczeństwa i dla samego sektora. Badania naukowe powinny być oceniane tam, gdzie szkoły decydują się na nauce skupiać. Natomiast nie zgadzam się z tezą generalną – w różnych uczelniach bywa różnie, ale wszędzie tam, gdzie jest albo prawdziwie żywe życie naukowe, albo ścisła współpraca z otoczeniem społecznym naukowcy trzymają się realiów, bo dzięki temu mają poczucie sensu i sprawczości, ale też wzmacniają swoje mikre budżety. I wbrew pozorom jest takich szkół wiele, mniej w zakresie nauki, bo to klub bardzo elitarny, więcej w zakresie współpracy z otoczeniem, zwłaszcza w segmencie szkół technicznych, część wyższych szkół zawodowych, nie mówiąc o medycznych.

No i ostatnia teza Autora jest ciekawą próbą przewidywania przyszłości – jaka będzie przyszła funkcja uczelni? Przekornie odpowiem – nie zależy to w 100% od uczelni. Autonomia uczelni wyższych w Polsce jest dziś fikcją prawną i nie przywiązywałbym do tego takiej wagi, jak czyni to autor. Publiczne szkoły wyższe są finansowo i prawnie podporządkowane administracji rządowej, a spadający indeks wolności uniwersyteckiej dla Polski tylko to podkreśla. Natomiast w pełni zgadzam się z Autorem, że mimo to część naszych koleżanek i kolegów w tę 'splendid isolation’ wierzy trzymając się przekonania, że nie ma potrzeby niczego zmieniać, tylko pieniędzy więcej by się przydało. I znów – w pełni zgadzam się z Autorem, że nie ma co oczekiwać pieniędzy, jeśli społeczeństwo nie jest pewne, po co są mu potrzebne uniwersytety?

Tyle, że to nie jest do końca problem samych uniwersytetów. Nie widzę takich wahań w Niemczech, Francji czy Anglii – przy wszystkich bolączkach tamtejszych systemów szkolnictwa wyższego jest jasne, że są to ośrodki kreatywne, rozwijające, poszerzające horyzonty społeczeństwa i kształtujące przyszłość najbardziej kreatywnej części społeczności obywatelskiej. Prawdziwie wolne, kreatywne uniwersytety są rdzeniem demokracji, bo otwierają umysły absolwentów, tworzą sieci współpracy, niwelują różnice społeczne. Nie muszą w tym celu być 'agorą’, nie muszą zastępować sieci dyskusji publicznych. Natomiast muszą zachowywać ścisły związek ze światem oparty o racjonalny dyskurs, promować kulturę i wiedzę oparta o racjonalność, swobodę stawiania pytań i wiarę w możliwość dochodzenia do prawdy. Mogą to realizować w ramach zróżnicowanych misji, ścieżek, które mogą być różne dla każdej z uczelni.

Wszystko to może się stać, jeśli powrócimy do racjonalności, do kreatywności, do oparcia naszych relacji na prawdzie jako wartościach istotnych dla państwa i promowanych w społeczeństwie. Bez tego nasze środowisko się nie zmieni, pozostawione samo sobie będzie więdnąć i blednąć prosząc uniżenie o kolejne 5% podwyżek.

Wierzę, że powrót do demokratycznego, nowoczesnego społeczeństwa wciąż jest możliwy – i w nim uniwersytety mogą odegrać kluczową rolę.

Kopernikański przewrót w Polskiej Nauce czyli igraszki z diabłem

Zacząć wypada od tego, że absolutnie nie mam nic przeciwko astronomii i naukowcom związanym z tą dziedziną. Dodam, że pomysł upamiętnienie Mikołaja Kopernika kroczącym kongresem organizowanym przez uniwersytety w Toruniu, Krakowie i Olsztynie jest klasycznym działaniem PRowym, wzmacniającym dobrostan części naukowców. Wiele takich imprez organizuje się rokrocznie (niekoniecznie w naszym kraju), nic w tym złego, a spotkania z tej okazji czasami przynoszą trwałe efekty naukowe. Ale pomysł, żeby połączyć takie działania z partyjno-osobistym KONGRESEM KOPERNIKAŃSKIM Ministra i Partii uważam za przełom iście kopernikański dla Polskiej Nauki.

Owszem, także kongresy poszczególnych nauk zdarzało się otwierać politykom, kongres historyków w Lublinie objęty był nie tylko współorganizacją przez IPN, ale też osobistą obecnością Prezydenta i wiele tam padło słów zatrważających przy uśmiechach organizatorów. Ale to był tylko przedsmak. Bo jednak do tej pory po 1989 r. przy tego typu okazjach nauka zawsze była najważniejsza, politycy byli jednak dodatkiem. W Toruniu role się odwróciły. Nasze środowisko publicznie, w świetle reflektorów i fleszy zgodziło się zatrzymać ruch polityków wokół naukowców i zacząć ochoczo krążyć wokół ministerialnego Słońca. Kongres naukowy zniknął pożarty przez KONGRES polityczny, którego znamienitą częścią stało się ogłoszenie inauguracji tworu tyleż niepotrzebnego, co kosztownego w czasach inflacji, niedofinansowania żałosnych pensji w nauce, restrykcji finansowych na uczelniach ograniczających ogrzewanie i oświetlenie, wreszcie – żałosnego stanu finansów NCN dających współczynnik sukcesu w konkursach grantowych na poziomie około 10%. Ale to nie jest tak ważne, jak inauguracja AKADEMII.

Czytaj dalejKopernikański przewrót w Polskiej Nauce czyli igraszki z diabłem