Idzie nowe, warto je śledzić

Polski dyskurs publiczny upadł tak nisko, że pozwolę sobie trochę o nim pomilczeć. Był taki czas, że z mojej inicjatywy Senat #uniwroc potrafił przeciwstawić się szaleństwu, jakie władza rozpętała wobec migrantów. Trzymam kciuki, że może dziś też się znajdą odważni w akademii. Tym razem, żeby przeciwstawić się przemocy wobec społeczeństwa, kultury i naszej przyszłości. To nie są kwestie polityczne – nazwanie współobywateli świniami przez prezydenta RP było dla mnie szokiem i byłoby także wtedy, gdyby powiedział to każdy inny polityk. Atakowanie walczącej Ukrainy, kalkulowanie co się opłaca, a co nie w kwestii migracyjnej w perspektywie wyborów… Trudno to komentować. I warto, żeby w tej sprawie akademia wykazała więcej odwagi wskazując, że są przestrzenie, które nadal widzą jasno i klarownie wartości i ich rolę w życiu publicznym. I tyle.

Natomiast kilka słów chciałbym poświęcić niepozornemu artykułowi opublikowanemu przez Times Higher Education.

Został on przygotowany przez Carolyn Evans, wicekanclerkę i prezydentke Griffith University w Australii. Dotyczy zmian, jakie w studiowaniu na uczelniach przyniosły czasy kształcenia zdalnego. W zasadzie – w jaki sposób władze uczelni starają się z jednej strony zachęcić studentów do studiowania razem, w ramach kampusów, a przynajmniej w grupach studenckich. Nie jestem przekonany, czy wszystkie zmiany wprowadziła pandemia, ale na pewno ona je wyostrzyła: zatrudnienie studentów w czasie studiów i łączenie kariery zawodowej ze studiami; problem z wysokimi kosztami utrzymania w ośrodkach akademickich; kłopoty z dostępem do kampusów osób mniej zamożnych i mieszkających poza ośrodkami uniwersyteckimi; wreszcie problem wykluczenia w rejonach ubogich, z kiepskim systemem edukacji szkolnej i brakiem możliwości opłacenia edukacji uniwersyteckiej. Większość z tych problemów jest już u nas obecna, część może nie tak ostro jak w rozległej Australii. Nieco zawstydzające jest, że to rząd australijski wspiera mocno działania na rzecz włączenia studentów w studiowanie na kampusie. W przypadku rejonów wykluczonych są to znaczne środki na tworzenie hubów edukacyjnych, które nie tylko zapewniają dostęp do dobrej jakości Internetu, ale też umożliwiają kształcenie zespołowe studentów z okolicy. Do pewnego stopnia przypomina to oddziały zamiejscowe naszych uczelni, tylko celem nie jest zarabianie przez uczelnie dodatkowych środków, lecz rozwój konkretnych grup społecznych. Dla studentów Griffith University istotne jest podejście systemowe do łączenia edukacji na kampusie ze współuczestnictwem w ramach kształcenia w funkcjonowaniu społeczności zewnętrznej. Wreszcie, samo życie na kampusie wymaga zmiany w podejściu uczelni do nowego pokolenia studentów. Stąd troska o stołówki z tanią żywnością, przedszkola, poradnie psychologiczne. Wiele z tych rzeczy wyspowo działa także w naszej akademii.

Dla mnie najciekawsze było zaobserwowanie systemowego podejścia, które – według mnie – wskazuje na rozwiązywanie problemów nie tyle pocovidowych, co generacyjnych. A to oznacza, że one nie znikną wraz z pamięcią o czasach pandemii. Studenci coraz częściej i w większym zakresie będą działać jak pewna studentka, która powiedziała mi, że do pracy musi chodzić, a uczelnia powinna jej to umożliwić, a nie utrudniać. Radykalna zmiana priorytetów – ważniejsza jest praca, studia jako element dodatkowy, umożliwiający pracę – to duże wyzwanie dla naszej świadomości. Tu ciągle przecież tkwimy w świecie ważności profesorsko-doktorskiej, ułudy wyjątkowości i wartości wynikającej z takiego czy innego dyplomu wykładowców. Dobrym miernikiem tego, jak uczelnie zmieniają swoje relacje ze studentami jest obserwacja sposobu układania planów zajęć. Czy są one kreślone pod wymagania wykładowców (’nie mogę mieć zajęć o…, nie będę zmieniał sali…, w tym czasie muszę iść do drugiej pracy), na ile zaś są dostosowywane do potrzeb studentów? W jakim zakresie zmieniło się kształcenie pod kątem metod nauczania i związku z otoczeniem, zawodową przyszłością studentów? Czy różnicujemy ścieżki kształcenia – akademickie i zawodowe? Wreszcie, czy kampusy dostosowują się do potrzeb studenckich?

Z wielkim szacunkiem patrzyłem na rozwój inicjatywy budżetu obywatelskiego na Uniwersytecie Warszawskim, Politechnice Gdańskiej czy Uniwersytecie Jagiellońskim. Gdy wprowadzałem go wzorem UW na #uniwroc planowałem, że będzie się rozwijał. Na szczęście nie zniknął, a to już dużo. Za stosunkowo niewielkie pieniądze powstają miejsca, gdzie studenci mogą odpocząć, ale też inicjatywy społeczne jak oklejanie szyb tak, by ptaki mogły je omijać w budynkach na terenie Ogrodu Botanicznego. Takich rzeczy też chcą studenci. Otwarcie im drogi do współdecydowania o uczelni związane jest z takimi inicjatywami dużo bardziej, niż ze wspieraniem smutnego oblicza zawodowego samorządu studenckiego. Z ogromną radością obserwuje, jak tego rodzaju inicjatywy pączkują w innych ośrodkach – ciekawym przykładem jest Lublin, gdzie ma on charakter międzyuczelniany, choć dość ograniczony. Tym niemniej uczy współpracy w jeszcze większym zakresie, niż klasyczne budżety obywatelskie poszczególnych uczelni.

Pandemia? Chyba bardziej nawyki komunikacyjne, nacisk na osiąganie wysokiego  poziomu konsumpcji przy braku uczenia radzenia sobie ze stresem, nowy wymiar kreacji i zmiany w hierarchii potrzeb młodych, w szczególności nowe sposoby budowania kapitału społecznego, prestiżu, powodują, że tradycyjne podejście do uniwersytetu już nie powróci. Warto popytać siebie i w swoim otoczeniu, jak krok za krokiem można zmienić nasze nastawienie do roli uczelni.

Na wielkie reformy raczej szans nie mamy.

RDN – wybory według opinii środowiska

Dziś kilka słów o wyborach – ale nie partyjnych. W naszym światku akademickim też trwa kampania wyborcza, choć skala mniejsza, to przecież ambicje i emocje ogromne. Wybieramy członków Rady Doskonałości Naukowej. Teoretycznie to najważniejsze wybory dla środowiska naukowego. Najważniejsze, bo decydujące o jego kształcie merytorycznym i etycznym. Zacytujmy za ustawą:

RDN działa na rzecz zapewnienia rozwoju kadry naukowej zgodnie z najwyższymi standardami jakości działalności naukowej wymaganymi do uzyskania stopni naukowych, stopni w zakresie sztuki i tytułu profesora.

RDN nie tylko wyznacza recenzentów w przewodach habilitacyjnych i postępowaniu o tytuł profesorski. Kontroluje też poprawność procedur, jest instytucją odwoławczą, może unieważniać uchwały podejmowane przez instytucje nadające stopnie, może odmówić wszczęcia postępowania o tytuł profesora. De facto powinna wyznaczać standardy merytoryczne dla naszego środowiska. Czy tak jest? No cóż, niech sobie każdy sam odpowie w ramach własnej dyscypliny.

Wątpliwości nie rozwiewa procedura i praktyka wyborcza. Wymagania stawiane kandydatom są mniej niż minimalne. W dorobku powinni mieć 1 monografię lub 3 artykułu naukowe. Uświadommy to sobie – osoby decydujące o wyznaczeniu tych, którzy będą oceniali kandydatów do stopnia doktora habilitowanego lub tytułu profesora mogą w całym swoim dorobku mieć 1 monografię lub 3 artykuły naukowe. Nieśmiało zapytałbym się, jak jest przy takim dorobku ich orientacja w bieżącym stanie własnej dyscypliny? W praktyce przecież sytuacja jest – na szczęście i na nieszczęście – bardziej skomplikowana. Kandydatów wybierają senaty uczelni, wcześniej wyłaniają rady wydziałów lub instytutów (ograniczając się do sektora szkolnictwa wyższego). I tu merytoryka odgrywa może jakąś rolę, a może nie? Nie ma w tym zakresie żadnych regulacji, liczy się wewnętrzna kultura organizacyjna. Jaka ona jest, znów, każdy musi spojrzeć na swoją jednostkę.

W zasadzie najważniejszym zadaniem tego ciała jest podejmowanie decyzji dotyczącej kompetencji recenzentów i oceny przebiegu procedury. Poruszenie wywołała niedawna analiza składów komisji w postępowaniach profesorskich wskazująca, że członkowie RDN często, a czasami zdumiewająco często wskazywali siebie do pełnienia płatnych funkcji w komisjach. Nikt tego nie zabrania, ale działania na własną korzyść w ramach ciała administracji centralnej (bo takim jest ustawowo RDN) budzi uzasadnione zastrzeżenia. No tak, ale przecież te osoby zostały zgłoszone i wybrane. Dokładnie w takich samych wyborach, jak te, które obecnie są przeprowadzane. Według takiej samej procedury. Z taką samą wiedzą przekazywaną wyborcom.

No właśnie, jaka ona jest? W zasadzie – bliska zeru. Dostajemy listę nazwisk i możemy sami, na własną rękę, szperać szukając ich dorobku czy przygotowanych przez nich dotychczas recenzji w postępowaniach. Część jest w Internecie, część – nie, mimo wymogu dostępności danych. Konia z rzędem temu, kto w zawikłanych i niejasnych serwisach uniwersyteckich znajdzie pełne informacje o kandydatach. Dla wielu nie można znaleźć nawet pełnej bibliografii, bo serwisy uczelniane ich nie oferują. O doświadczeniu administracyjnym kandydatów – przypomnę, to organ administracyjny szczebla centralnego – nie wspomnę. Co zatem pozostaje? Można próbować, jak zrobiła to Fundacja Science Watch Polska sprawdzić wskaźniki Hirscha dla kandydatów. Trochę tu błędów (z mojej działki- prof. Stanisław Sroka ma H-index 8 w programie PublishorPerish, w tabeli jest b.d., dr hab. Tomasz Gałuszka ma H-index 4, nie zaś 0 itp), ale to się zdarza przy większych analizach. Sęk w tym, że H-index można porównywać tylko w ramach subdyscyplin, o dyscyplinach nie wspominając. Jak porównać H-index biologa i biotechnologa? Fizyka i historyka? A nawet historyka historii najnowszej ze średniowiecznikiem lub nowożytnikiem? Wszystko tu jest ułomne, a przy braku innych, publicznie dostępnych danych łatwo o decyzje niekoniecznie adekwatne do faktycznego wpływu dorobku osoby na jej pole badawcze.

Pozostaje zatem magiczna „opinia środowiska”. Ale jak ona ma się do merytorycznych kryteriów wyboru? No, nijak. Można otrzymać na przykład list zachęcający do głosowania na kandydata, bo 'jest szansa zmienić układ’ i 'ten kandydat nam obiecał, że…’. Jak się to ma do powagi ciała, które ma decydować o losach jakości merytorycznej członków naszej akademii? Czy to znaczy, że wybieramy tych, którzy tworzą z nami nową grupę? I odsuwamy jednych, żeby 'nasi’ teraz powielili mechanizmy poprzedników, tylko – dla nas? Głosujemy na kolegów i koleżanki, czy może jednak powinniśmy na doświadczenie i wiedzę?

Nic w tych wyborach nie jest poważne. Wzajemne popieranie się, umawianie, dogadywanie… Wszystko to jest tak boleśnie charakterystyczne dla naszej demokracji akademickiej, w której kwestie merytoryki znalazły się gdzieś tak głęboko zagrzebane… Czy jest to może jakaś reprezentatywna próba środowiska? Tak? To dlaczego w mojej dyscyplinie – historia – zgłoszono do głosowania 13 osób, w tym tylko 1 kobietę? Naprawdę taki jest stosunek płci wśród zatrudnionych? A może mężczyźni są 12 razy bardziej kompetentni niż kobiety?

I na koniec, RDN ma podejmować decyzje istotne dla środowiska i dla jednostek, kształtować przyszłość polskiej nauki. Nie nauki w ogóle, ale tej tutaj – jak najbardziej. Potrzebna byłaby może minimalna chociaż wiedza o tym, jak wygląda jej funkcjonowanie. A przede wszystkim potrzebna byłaby postawa etyczna, bezstronność i niezależność, potwierdzone praktyką unikanie wspierania partykularyzmu i tworzenia grupek samowspierających się znajomych, potrzebny byłby twardy kręgosłup, zgodność działania z wartościami akademickimi. O czym my jednak rozmawiamy, a czasami dyskutujemy publicznie… Liczy się przecież poparcie i opinia środowiska!

Uważam, że w obecnym kształcie proces wyłaniania RDN jest mało poważnym przedsięwzięciem, bo rozmija się zupełnie z kompetencjami potrzebnymi do pełnienia funkcji członka RDN. Życzę polskiej nauce jak najlepiej i trzymam kciuki, by wybrani okazali się godni okazanego im zaufania. Ale ja w takich wyborach udziału wziąć nie mogę.

Myślę, że najprościej byłoby znieść habilitacje i profesury.

Dwie partie obiecują… czyli ziemniak swojski w bereciku z antenką

Nie. Raczej nie, a właściwie – nie za bardzo. Co bardziej zdesperowani brakiem uwagi naukowcy sami zaczynają pisać plany reform swojego sektora. Każda próba jest ciekawa, może ktoś się z nich czegoś nauczy, coś tam przemknie „ekspertom” i „doradcom” tego czy innego polityka? Ale na dziś – dwie najważniejsze partie na naszej scenie i ich pomysły dla sektora nauki i szkolnictwa wyższego. No dobrze, podkoloryzowałem – ich uwagi dotyczące możliwego dostrzeżenia tego sektora.

Świetnie nasze miejsce w społeczeństwie Polski XXI w., erze przemysłów cyfrowych i kreatywnych, gwałtownych zmian kulturowych i przeobrażeń społeczno-ideowych ukazuje program 100 konkretów na 100 dni Koalicji Obywatelskiej. Mieścimy się pod koniec siedmiu propozycji dla sektora edukacji, ale to nie jest tak źle! Dwa na siedem, 28,57% uwagi. Jest moc! To nawet więcej, niż nam się procentowo należało – przypominam, że nauczycieli w szkołach podstawowych i średnich jest około 512.000, zaś nas, nauczycieli akademickich – 100.000 (swoją drogą tak wielka liczba ciągle mnie zadziwia). Wypadałoby więc, żebyśmy dostali 20%  zbioru jednostkoobietnic, a dostaliśmy 28,5%. Jest moc.

Czytaj dalejDwie partie obiecują… czyli ziemniak swojski w bereciku z antenką

Wizje szkolnictwa? Smutno szary krajobraz

Autor w biblioetce CUL, North Front, piętro 5

Wytrwale szukam pomysłów największej partii opozycyjnej na zmiany w sektorze nauki i szkolnictwa wyższego. Nigdzie ich nie znalazłem. Coraz bardziej obawiam się, że KO chce przekazać zagadnienia edukacji jednej z partii koalicyjnych, stąd nie stara się nawet zaproponować jakiegoś konkretu. Tu duży błąd w perspektywie cywilizacyjnego i kulturowego rozwoju kraju, bo podkreśla drugorzędne znaczenie nauki i szkolnictwa dla zarządzających polskim społeczeństwem. Trudno.

W zamian mogłem przyjrzeć się wypowiedziom polityków opozycji prezentujących projekty ich partii dla szkolnictwa podstawowego i średniego. Jest to niezmiernie pouczająca lektura, która każe mocno myśleć o przyszłości. Zdaniem Lewicy należy przede wszystkim podnieść wynagrodzenia nauczycieli i przenieść finansowanie szkół wyłącznie do budżetu rządowego, bez uczestnictwa w tym samorządów. Ponadto nauka w szkole ma się opierać na wiedzy – rozumiem, że jest to zapowiedź odpolitycznienia edukacji i usunięcia z niej religii. Jednocześnie Lewica obiecuje wprowadzenie szerokiej autonomii szkół – przy nadzorze ze strony rządowej instytucji mającej wspierać edukację, aby zachować spójność społeczną. Mocno to karkołomne, ale wyobrażalne. Dalej – autonomia, autonomią, a zawód nauczyciela trzeba jeszcze bardziej uregulować, w tym rozciągnąć Kartę Nauczyciela na szkoły prywatne. Które docelowo mają utracić dofinansowanie z kasy państwa/samorządu. Lewica pożąda również zmian w programach nauczania (to zapewne a propos autonomii szkół i nauczania wiedzy):

Mniej historii, więcej  teraźniejszości. Edukacji seksualnej, uczącej, jak budować dojrzałe, pełne szacunku relacje. Edukacji pracowniczej, bo to szkoła powinna przekazać młodym ludziom – niekoniecznie na osobnym przedmiocie – jak chronić się przed wyzyskiem. No i nauczyć języków obcych, bo ich znajomość waży na przyszłej karierze

Czytaj dalejWizje szkolnictwa? Smutno szary krajobraz