Gdzie jest nauka i szkolnictwo wyższe przed wyborami?

Tytułowa refleksja naszła mnie po prześledzeniu artykułów podsumowujących ostatnie wypowiedzi programowe wszystkich ważniejszych sił politycznych szykujących się do jesiennych wyborów. Mieli oni dużo do powiedzenia o świetlanej przyszłości Polski pod ich rządami i katastrofalnej  pod rządami wszystkich pozostałych. Kwestie nauki w zasadzie się nie pojawiały. Trudno się temu dziwić, bo i w dyskusjach publicznych mimo naprawdę ciężkiej pracy Ministra nad ożywieniem zainteresowania tym zagadnieniem – nauka i naukowcy pojawiają się rzadko. Jako broń przeciwko wrażym grupom politycznym bywamy przydatni, ale jest to broń krótkiego i niezbyt głębokiego rażenia. Ostatecznie wszystko sprowadza się – z pełną zgoda naszego środowiska i jego liderów – do pieniędzy. Uważam za niezwykle symptomatyczną reakcję środowiska na sprawę profesor Engelking. Gdy zagrożona była wolność badań naukowych i dobre imię uznanej w świecie badaczki, to w świetle deklaracji środowiskowych najważniejsza okazała się groźba ograniczenia finansowania poszczególnych jednostek. Do tej części narracji ministerialnej odniosły się nasze ciała samorządowe i większość deklaracji poszczególnych instytucji, tak też został skanalizowany temat w mediach. To świetny przykład, że wolność myślenia jest zbyt trudnym tematem dla dyskursu publicznego i środowiskowego. A przecież jest to kluczowa wartość europejskiej kultury.  Czegóż więc oczekiwać od polityków?

Czytaj dalejGdzie jest nauka i szkolnictwo wyższe przed wyborami?

Czy nadchodzi uniwersytet partyjny? Wokół pewnego gestu

Uniwersytet powinien być polityczny. Bo polityczne jest wszystko to, co dotyczy życia w społeczeństwie demokratycznym. Tu publicznie broni się wartości konstytutywnych, decydujących o swojej tożsamości. Demokracja daje nam wybór. Możemy wspierać, a czasami walczyć o wartości istotne dla naszej grupy stając się podmiotami życia społecznego. Ale możemy też rezygnować z tego przywileju i mówić o naszej ‘apolityczności’. Ale wówczas przekazujemy nasze obywatelskie prawa tym, którzy akurat sprawują władzę. Podporządkowujemy się im i to oni mówią nam, jakie są nasze wartości.

To ostatnie nie mieści się w mojej wizji uniwersytetu jako miejsca poszukiwania i głoszenia prawdy, a tym samym promującego wolność i otwartość. Te wartości są rdzeniem, definicją życia akademickiego i nie można zrezygnować z ich promowania bez rezygnacji z bycia częścią tradycji akademii. W tym sensie uniwersytet musi być polityczny, jeśli chce w dzisiejszym świecie populizmu, autorytaryzmu i ślepej wiary przetrwać i wspierać demokratyczny etos obywatelski. Ale z tego samego względu uniwersytet nie może być ani partyjny, ani rządowy. Paradoksalnie, wtedy właśnie przestaje być bytem politycznym, a staje się bezwolną zabawką w rękach polityków i demagogów. Niezależnie od znaków i legitymacji, które przedstawiają.

Czytaj dalejCzy nadchodzi uniwersytet partyjny? Wokół pewnego gestu

Nowa ustawa, dużo kontroli, trochę dewaluacji, inflacji i cień korumpowania

Tradycyjnie, gdy Minister wnosi projekt ustawy, warto się z nią bliżej zapoznać. Nie jest to proces przyjemny, bo zazwyczaj jest prawne monstrum powstałe w wyniku spotkania nieodgadnionych zasad pokrętnej logiki urzędników Ministerstwa i politycznych potrzeb Partii. Z dobrem naszego, akademickiego sektora, rezultat ma niewiele wspólnego.

Tym razem o kolejnym intrygującym projekcie zaalarmowała prasa, ale też głównie ze względu na próbę kontroli niepublicznych szkół podstawowych i ponadpodstawowych. Nie ma potrzeby za wiele się nad tym rozwodzić – kuratorzy mają mieć prawo wydania decyzji o zamknięciu placówki w przypadku braku spełnienia ich żądań przez dyrektorów (art. 6, ust. 3). Kuratorzy przejmą też bezpośredni nadzór pedagogiczny nad szkołami niepublicznymi, kuratorzy mogą wydać nakaz 'naprawy uchybień’ w ciągu 30 dni od wydania decyzji (art. 6, ust. 4). Sugestie, że to działania przewidziane tylko dla wyjątkowych wypadków, przyjmuję – z własnego doświadczenia – wyłącznie gromkim śmiechem. Chęć zaaplikowania efektu mrożącego i podporządkowania Partii kolejnej, dotąd w miarę wolnej przestrzeni edukacyjnej, jest pewna. Dzieci zamożniejsze będą miały prywatne lekcje dodatkowe uczące, jak wygląda świat bez ideologii. Rodzice dzieci uboższych będą jeszcze mocniej naciskać na kształcenie domowe. Szkoły będą kluczyć, zamiast uczyć. Energie będziemy my wszyscy jako społeczeństwo wydawać na wzajemne oszukiwanie się. Wstyd, że takie opresyjne mechanizmy próbuje się wprowadzać w edukacji, która powinna opierać się na zaufaniu i zmierzać do przygotowania dzieci do życia w realnym, a nie wyśnionym przez partyjnych ideologów świecie. I nie, nie mam zaufania do kuratorów. I warto sięgnąć do treści uzasadnienia zmiany:

Problemem takim jest np. brak kontaktu z dyrektorem szkoły lub placówki/osobą prowadzącą szkołę lub placówkę (często to ta sama osoba), brak odpowiedzi na pisma przesyłane do dyrektora/osoby prowadzącej, nieudostępnianie dokumentacji w trakcie wykonywania czynności nadzoru pedagogicznego w szkole. W tego typu sytuacjach kurator oświaty będzie mógł polecić osobie prowadzącej niepubliczną szkołę lub placówkę niezwłoczne umożliwienie wykonania w szkole lub placówce czynności z zakresu nadzoru pedagogicznego. Wykonywanie w szkole lub placówce czynności z zakresu nadzoru pedagogicznego powinno rozpocząć się nie później niż w terminie 7 dni od dnia otrzymania polecenia. Niezrealizowanie polecenia organu sprawującego nadzór pedagogiczny będzie skutkowało wykreśleniem z ewidencji danej szkoły lub placówki.

Czyli jeśli kurator uzna, że nie ma kontaktu z dyrektorem szkoły lub osobą prowadzącą szkołę i w ciągu 7 dni nie uda się dyrektorowi go nawiązać – to szkoła zostaje wykreślona z ewidencji. Nie sądzę, żeby kontakt kuratora z dyrektorem szkoły był aż tak kluczowym problemem, który ma wymagać likwidacji w każdym momencie, w tym w środku roku szkolnego, szkoły. Ale to miło, że urzędnik wskazuje, w jaki sposób kuratorzy będą mogli doprowadzić do pożądanej likwidacji szkół.

W nowej inicjatywie Ministra znalazły się też zapisy ciekawe dla nas z wielu powodów. I tak pewnie słyszeliśmy nie raz, że Ministerstwo i rząd nie ma pieniędzy na badania lub realne zrównoważenie kosztów inflacji w naszych wynagrodzeniach. No tak, ale ta ustawa ma gwarantować powstanie i finansowanie – uwaga! – Muzeum Sądu Najwyższego  ulokowanego w Pałacu Krasińskich. Bo społeczeństwo tak bardzo interesuje się pracami Sądu Najwyższego – czytamy w uzasadnieniu – że trzeba wprowadzić do budżetu państwo finansowanie tej instytucji! Ach, kolejne stanowiska, pieniądze do dzielenia, utarzanie w wydanych bez sensu środkach. A że nie ma pieniędzy na zahamowanie degradacji zabytków? Że mamy realny spadek nakładów na badania? Że pracownicy oświaty i szkolnictwa wyższego biednieją w tempie kilkunastu procent dochodów rocznie? Mój Boże, będzie Muzeum!!! Ale żeby się tego dowiedzieć, trzeba przeczytać uzasadnienie do projektu ustawy. Bo w samym projekcie mamy niewinnie brzmiący artykuł 8, który mówi o prowadzeniu przez Sąd Najwyższy

działalności edukacyjnej, naukowej, wydawniczej oraz muzealnej w zakresie historii polskiego sądownictwa, ze szczególnym uwzględnieniem historii sądownictwa najwyższej instancji;

Warto czytać dokumenty powiązane, mówię Wam!

Idźmy dalej. Jest połowa czerwca, większość uczelni nerwowo szykuje się do obron doktoratów odkładanych od lat, które miały być – po kolejnych przesunięciach – bronione najpóźniej do 31 grudnia 2023 r. Niespodzianka! Ustawodawca – artykuł 9 – po raz kolejny przedłuży termin realizacji tego obowiązku o kolejny rok! Kto się pośpieszył, bo chciał przestrzegać prawa – ten gapa!

Instytuty badawcze. W ramach demokracji centralistycznej i takiej wolności badań rząd lub minister

może nałożyć na instytut obowiązek wprowadzenia do jego planu działalności zadania z zakresu administracji rządowej wynikającego w szczególności z dokumentów rządowych przyjętych przez Radę Ministrów albo przez ministra nadzorującego, albo wyznaczyć takie zadanie poza tym planem

Nie ma tu mowy o sugerowaniu, wskazaniu, zaleceniu – jest nakładanie obowiązku. Bo przecież rząd i Minister wiedzą lepiej. Polska nauka narodowo-rządowa wdraża postęp w każdej dziedzinie! Oczywiście, kadry Partii muszą mieć zapewnione miejsce pracy. Godne miejsce pracy! Dlatego zmienia się zapis o kwalifikacjach, które musi posiadać kandydat na dyrektora instytutu badawczego. Dotąd musiał mieć stopień doktora. Od momentu przyjęcia nowej ustawy – magistra, magistra inżyniera – lub równorzędny (art. 5, ust. 9, pkt b). To naprawdę mnie urzekło – kto uzna, czym jest tytuł równorzędny? Zapewne minister, bo przecież on mianuje dyrektora. Może więc wystarczy dobrze zdana matura? I tu także urzekło mnie uzasadnienie:

Wprowadzenie projektowanej zmiany wynika z docierających do Ministra Edukacji i Nauki sygnałów, że obowiązujący wymóg posiadania przez kandydata na dyrektora instytutu badawczego co najmniej stopnia naukowego doktora powoduje zawężenie kręgu osób ubiegających się o to stanowisko, wykluczając tym samym osoby mające odpowiednie doświadczenie i kompetencje do zarządzania.

Ale za chwilę ogarnął mnie lęk – skąd Ministerstwo (to chyba jednak jakiś byt odrębny, niebywale wrażliwe zmysły mający) odbiera te sygnały? Czy rozmawia samo ze sobą to Ministerstwo? Czy słyszy głosy w umyśle? A może ma anteny czule i czujnie nakierowane w naszą stronę? Kochani, spodziewajmy się jeszcze ciekawszych skutków słuchania sygnałów!

Idąc z pomocą społeczeństwu spragnionemu kształcenia nauczycieli znosi się wymóg posiadania przez uczelnię kategorii jakości badań naukowych w dziedzinie wiodącej dla danego kierunku studiów co najmniej B+ lub prowadzenia ich na podstawie umowy z uczelnią posiadającą taką ocenę dla tego kierunku. Nauczycieli  mogą już kształcić szkoły zawodowe, akademie stosowane, a teraz także każda uczelnia wyższa z kategorią jakości badań C lub nawet bez kategorii (art. 10, ust. 3).

A jeszcze zabawniej jest w przypadku kierunków medycznych. Tu już w ogóle nie trzeba mieć kategorii naukowej z zakresu badań medycznych. Uczelnia musi mieć tylko jakiekolwiek kierunku – powiedzmy bezpieczeństwo wewnętrzne, politologię i socjologię – z kategoriami A+ lub A. Trzy obojętnie jakie dyscypliny na przeciętnie dobrym poziomie wystarczą, by kształcić lekarza. Inżynieria materiałowa, informatyka i fizyka. Albo geologia, historia i filologia polska (art. 10, ust. 3, pkt c).

No tak, po co komu badania naukowe do kształcenia współczesnych nauczycieli lub lekarzy? Wystarczy chęć szczera, barak w polu i oddane kadry. No i czesne lub subwencja, to jest jednak ważna rzecz.

O rozszerzaniu uprawnień Instytutu Maksymiliana Kolbe do wydawania środków, w tym nabywania nieruchomości poza granicami kraju i prowadzenia tam działalności (art. 14) – nie będę pisał. Szkoda słów, przecież wiadomo, że to kolejne miejsce dla ludzi Partii i kierowania tam środków. Których – jak rozumiem – MEiN ma nadmiar ogromny.

Wisienka na torcie – powstaną też trzy nowe, pełne uniwersytety – w Bielsku-Białej, Radomiu i Siedlcach. I tu mój postulat – całkiem serio, bo to nie jest śmieszne! – czas zrezygnować z sejmowego przyznawania uczelniom nazw. Postulowałem to już przy 'akademiach stosowanych’, ale ta ustawa ośmiesza równie silnie ideę uniwersytetów jako szkół o silnym profilu badawczym, dającym gwarancję wszechstronnego kształcenia na bardzo wysokim poziomie. Zrezygnujmy z ustawowych warunków do posługiwania się nazwą, bo jest to tylko kolejny element przekupstwa politycznego, korupcji niszczącej nasz system i zaufanie do sektora akademickiego. Niech każdy nazywa się jak chce. I niech zdobywa sobie reputację realnymi badaniami i działalnością akademicką. Wytrąćmy tę broń z rąk polityków, niech wszyscy rektorzy zakładają jak najwięcej gronostajów i odbierają jak największe czeki. Amen!

Warto czytać projektu ustaw i ich uzasadnienia. Polecam. To lepsze niż najlepsza tragifarsa.

 

 

Nasi studenci patrzą na nas

Dwóch profesorów w Domu Historii Niemiec, Bonn

Za mną 8 intensywnych dni związanych z podróżą studyjną „Śladami kanclerza Adenauera”, w której miałem przyjemność uczestniczyć jako średniowieczny dodatek do zasadniczej treści. Zorganizowana przez prof. Krzysztofa Ruchniewicza wyprawa studentów pozwoliła nie tylko poznać im wiele miejsc, osób, archiwaliów i faktów związanych z początkami powojennych Niemiec. Mi dała szansę na przedstawienie im wybitnych pomników kultury średniowiecznych Niemiec, zachowań kulturowych, religijnych, przemian mentalnych i procesów, które określiły sposób myślenia o świecie w Europie zachodniej po dziś dzień. Jednocześnie dla mnie była to wyjątkowa okazja poznania sposobu myślenia studentów, ich poglądów na świat, problemów, a zwłaszcza oczekiwań wobec uczelni wyższej. Okazja wyjątkowa, bo oparta na specyficznym klimacie przygody i nadzwyczajnej otwartości na otaczający świat. Zapewne trudno mówić o pełnej próbie, która pozwoliłaby snuć jakieś uogólnienia, ale tak bliskie spotkanie ze sposobem widzenia świata przez tych młodych ludzi, o różnych poglądach i systemach wartości, uważam za niezwykle cenne.

Bo w naszym codziennym, akademickim dyskursie dominuje wizja apokaliptyczna – coraz gorsi studenci, coraz mniej umieją, coraz mniej chcą się uczyć, coraz bardziej oderwani są od świata akademickiego poprzez dodatkowe aktywności zarobkowe. Niewielu z nas zadaje sobie pytanie, na ile to patrzenie nie wynika z faktu, że nasza kulturowa łączność z młodszymi koleżankami i kolegami została brutalnie zerwana przez nas samych. Nie przez decyzje tych młodych ludzi, tylko przez przemiany zachodzące w całym społeczeństwie i w skali naszego świata. W Polsce znaczenie nauki i wykształcenia ma charakter prestiżowo – symboliczny. Przypomina się o nim, gdy trzeba na płaszczyźnie symbolicznej kogoś zdominować (profesor – magistra, a magister – osobę bez wyższego wykształcenia). W praktyce jednak te symboliczne wyznaczniki straciły swoją wartość merytoryczną. Nieustająca inflacja stopni i tytułów naukowych spowodowała, że nie kryją się za nimi desygnaty, do których byliśmy przyzwyczajeni – ale i których oczekują wciąż młodzi ludzie. Profesor nie imponuje wiedzą i kulturą osobistą, a doktor habilitowany chętniej opowiada o  pasji podróżowania i nowych 'miejscówkach’ sobotnich niż o przedmiocie swoich badań naukowych. Dążenie do doskonałości w badaniach publicznie wyśmiewane i wyszydzane przez tych, którzy powinni je wspierać, jest nadal wartością oczekiwaną przez młodych ludzi. To wyliczenie można ciągnąć, ale jak głęboko deprymujący jest wniosek, który się z niego nasuwa – młodzi ludzie oczekują od uczelni i od zatrudnionych na niej naukowców doskonałości etycznej i naukowej. I nie znajdują jej nazbyt często. Nie cieszy ich wykładowca jako brat – łata, który może być użyteczny, bo pozwala łatwo zaliczyć zajęcia. Ale przebywanie z nim jest bolesną stratą czasu, ośmieszającą uczelnię i samych studentów.

Uderzająca jest autentyczna radość z zanurzenia się w nowej, obcej kulturze, otwartość na wiedzę, która zmienia sposób widzenia rzeczywistości, wzbogaca ją o nowe wymiary i kolory. Nawet język nie jest barierą, jeśli jest się otwartym. I tej ochoczej otwartości młodym ludziom nie brakuje. Znów – jeśli komuś tego brakuje, to raczej ich wykładowcom i środowisku, które zagubiło się w konstruowaniu reguł promujących zgodność z poglądami chwilowych dzierżycieli punktów, regulaminów i nagród. Naszym problemem nie jest brak nacisku na jakość dydaktyki. Naszym problemem jest brak radości płynącej z badań i przekazywanej poprzez dydaktykę. Szczęśliwe te środowiska, które nadal potrafią angażować siebie i swoich studentów w prawdziwe emocje związane z badaniami. Bez poczucia kreacji, bez tej iskry, która pozwala z uśmiechem iść do przodu wśród najgorszego nawet opadu intelektu w kraju, nie da się przekonać młodych, że warto się zaangażować w racjonalne postrzeganie świata.

A warto, bo oni tego od nas oczekują. Oczywiście, że nie wszyscy, że zawsze znajdziemy tych, którzy czekają na dyplom, dla których studia pełnią inną funkcję, pomocniczą w stosunku do zasadniczych celów ich życia. Ale to nie oni będą kształtować naszą przyszłość. Bo im na nauce i racjonalności i tak nie zależy. I jeśli mamy ich do niej przekonać, to czymś innym, niż do nich się upodabnianiem.

Osiem dni pobytu z młodymi ludźmi z różnych lat studiów trudno podsumować w kilku zdaniach. Jedno jest dla mnie jasne – oni nadal oczekują od nas etosu akademickiego, perfekcji w dążeniu do prawdy, otwartości na świat, bez której nie wprowadzimy ich w jego wielokształtne piękno. Cynizm nam tylko szkodzi.