Nie minister, tylko uczelnie muszą chcieć zmian

Zelektryzowała mnie informacja otrzymana sms-em od koleżanki, że ‘Wyborcza’ opublikowała artykuł o niezbędnych zmianach w szkolnictwie wyższym. Okazało się, że nie artykuł, tylko opinię, nie o zmianach, tylko o ich potrzebie. Dobre i to, każdy głos zwracający uwagę na zapomniane w naszym kraju naukę i uczelnie wyższe w naszym kraju jest ważny.

Prof. Inga Iwasiów przytacza uzasadnione i często powracające opinie o niedofinansowaniu sektora nauki i szkolnictwa wyższego oraz o zaniedbaniu nauczania jako misji uczelni wyższych. Słusznie wskazuje, że zwycięska koalicja nie poświęca uniwersytetom zbyt wiele uwagi. Ale jej diagnoza tego stanu podąża tak dobrze wytyczonymi koleinami, że mija się z podstawowym problemem: dlaczego miałoby być inaczej? Dlaczego politycy opozycji, ale też ich wyborcy mają się przejmować losem polskich uczelni i nauki? Utrzymywanie, że „dobre uczelnie i dobra nauka są nam niezbędne, byśmy mogli realnie uczestniczyć w świecie – bez nich gospodarka, ale też refleksja humanistyczna stają się wtórne, pełnią funkcje podrzędne w świecie wysyconym technologiami”, jest słuszne. Ale skoro tak, to dlaczego ta oczywista oczywistość nie zachwyca ani polityków, ani wyborców?

Inwestycje w naukę zwracają się z nawiązką nie tylko w postaci patentów, start-upów, współpracy z przemysłem. To także kształcenie osób otwartych, kreatywnych, przedsiębiorczych. I przyciąganie do dobrych ośrodków akademickich najaktywniejszych spośród nich. Truizm, który nie tylko w Polsce, ale w całej Europie Środkowej nie przebija się w przestrzeni publicznej. Na pewno zabrakło wyobraźni i odwagi klasy politycznej, by w zamęcie po 1989 r. obok szybkiej modernizacji gospodarki wdrażać inwestycje w modernizację kształcenia. Zabrakło wizji budowy kreatywnej grupy badaczy żyjących w ścisłym związku z najnowszym stanem nauki i efektami wdrożeń. I o ile nie można się dziwić politykom, żyjącym jak jętka czterolatka od wyborów do wyborów, to już naszemu środowisku można.

Wiecznie niedoinwestowane, przekonane o swojej elitarności i wartości tytułów oraz ceremoniałów środowisko akademickie skupiło się na pozyskiwaniu za każdą cenę środków finansowych i symbolicznych wskaźników prestiżu i sukcesu. Obok stale istniejących wysp złożonych z badaczy i studentów kultywujących wartości akademickie, większość z nas uznała, że uczelnia to „tylko praca” i skoro słabo w niej płacą, to nie warto specjalnie się w niej wysilać. I jeśli już coś wspierać, to tych, którzy „załatwią” – na korytarzach, na spotkaniach, w ministerstwie – trochę środków. Minister Przemysław Czarnek doskonale znał tę mentalność środowiska i do mistrzostwa doprowadził manipulowanie czekami, stanowiskami, nowymi instytutami i kierunkami studiów, by wzmocnić jednych, osłabić innych. A sobie zapewnić posłuszeństwo całego sektora. Oportunizm naszego środowiska kosztował nas drogo. Przestaliśmy odgrywać jakąkolwiek rolę społeczną poza ogólnikowo dostrzeganą działalnością dydaktyczną.

Trudno się więc dziwić nowej koalicji, że nasz sektor potraktowała – już na poziomie swoich programów wyborczych – po macoszemu. Skoro nie widać nas w społeczeństwie, skoro ono nie dostrzega wartości, jaką daje mu nasza działalność, to czemu ma się nad nami pochylać klasa polityczna? Szczególnie dziś, gdy żyjemy w stanie permanentnego kryzysu politycznego i społecznego, na granicy ekstremalnych wydarzeń, które obserwujemy za naszą wschodnią granicą.

Tak, nauka i uczelnie w Polsce potrzebują zmian – jeśli chcemy żyć w wolnym, demokratycznym, otwartym i związanym z kulturą racjonalności świecie. Kluczowym jest jednak pytanie, czy środowisko akademickie chce i potrafi wziąć udział we wspieraniu tych tendencji? Czy umiemy zaakceptować fakt, że tylko niektóre zespoły badawcze i grupy dydaktyczne są w stanie nawiązać dialog ze światem? Że równie istotne obok wspierania tych mniej licznych, jest wsparcie działalności wdrożeniowej i dydaktycznej na rzecz regionalnych lub wręcz lokalnych społeczności? Że nie jest ani ujmą, ani obrazą, gdy uczelnia nie będzie oceniana pod kątem badań naukowych, których nie ma szans prowadzić na wysokim poziomie. W zamian może – jeśli tak się zdecyduje rozwijać – doskonalić kształcenie studentów ze wsparciem specjalistów światowej klasy. I będzie poddawać się ocenie pod kątem skutków kształcenia i współpracy z otoczeniem gospodarczym i społecznym.

I nade wszystko, samo środowisko akademickie musiałoby uznać, że albo – albo. Albo angażuje się wyraźnie w życie społeczne – badaniami, dydaktyką, obroną wolności obywatelskich. Albo nie może rościć sobie praw do coraz wyższych nakładów na swoje utrzymanie. Albo – albo.

Nie zgadzam się radykalnie z prof. Iwasiów, że nowy rząd ma porzucić „liberalno-rynkowe sny o nauce”. Po pierwsze dlatego, że nie wiem, na czym te sny miałyby polegać. Nie widziałem w Polsce od 2000 r. żadnych działań na rzecz kreowania uniwersytetów badawczych (inicjatywa IDUB jako zmarnowana szansa to temat na osobną opowieść) lub uniwersytetów przedsiębiorczych. A bliski mi ideał przenikania badań do dydaktyki sama Autorka poddała w wątpliwość. Po drugie, a to uważam za ważniejsze, w czasie ograniczonego dostępu do środków, których z powodów geopolitycznych będzie Polsce brakować, pieniądze powierzane nam przez podatników trzeba wydatkować racjonalnie. Żadna idea, choćby nie wiem jak ładnie wyglądała na plakacie, nie usprawiedliwi ich marnotrawienia.

Uniwersytety powinny być kośćcem demokratycznego, nowoczesnego społeczeństwa. Ale w Polsce muszą najpierw same tego chcieć.