Akademia nie może być obojętna na zło

Moje stanowisko w sprawie wystąpień polityków, w szczególności Premiera i Ministra Edukacji i Nauki, jest jasne i nie może być inne: nasi politycy nie posiadają kompetencji, by toczyć merytoryczną dyskusję z naukowcem z jakiejkolwiek dziedziny, który ma za sobą tyle doświadczeń badawczych i takie uznanie wśród innych badaczy dla efektów prac, jak pani prof. B. Engelking. Natomiast dla celów politycznych mogą sterować emocjami tłumów, kreować 'opinię publiczną’, odbierać 'telefony od Polaków’, stawać w obronie 'godności Polski’. Na pierwszy rzut oka to dwa odrębne światy. Jeśli ich zetknięcie powoduje konflikt, to jest jasne, że strona 'polityczna’ zakrzyczy, zatupie, utopi w powodzi piany słownej każdego badacza. A jeśli chcemy toczyć dyskusję w poetyce Partii, to nie ma wyjścia – nasiąkniemy tym językiem, klimatem walki, w której najważniejsze staje się 'zaoranie’, wyszydzenie, ośmieszenie. A sprowadzeni do ich poziomu stajemy się już nie badaczami, lecz dyskutantami przedstawiającymi 'opinie’, 'poglądy’, podczas gdy wiedzę nagle reprezentują politycy. Zdrowy rozsądek podpowiada więc, by działać zgodnie z mądrością ludową: Anzelmie, nie warto. Z nimi nie wygrasz, oni sprowadzą Cię do swojego poziomu i pokonają doświadczeniem.

Ale zdrowy rozsądek nie zawsze jest najlepszym doradcą.

Czytaj dalejAkademia nie może być obojętna na zło

Czy tylko oportuniści? Polemika z artykułem prof. J.A. Majcherka

W weekendowym wydaniu Gazety Wyborczej ukazał się obszerny artykuł – esej prof. Janusza A. Majcherka opisujący relacje między uczelniami wyższymi oraz ich kadrą a Ministrem P. Czarnkiem i Partią, którą on reprezentuje. Marginalnie dotyka on mnie – do czego odniosę się jednak w zakończeniu wpisu – jednak przede wszystkim przedstawia smutny obraz środowiska akademickiego o przetrąconym kręgosłupie, uległego władzy państwowej i życzeniom Partii, kunktatorskiego i wpisującego się w życzenie Partii – proces wymiany elit społecznych. W niejednym miejscu mogę się zgodzić z Autorem, pisałem na tym blogu nie raz, że fałszywie rozumiany pragmatyzm i apolityczność prowadzą do utraty związku z wartościami akademickimi, że Ministerstwo promując finanse jako podstawową wartość w życiu akademickim mija się z naszymi wartościami o lata świetlne, wreszcie, że w wyniku manipulacji zastosowanych przez Ministra ewaluacja jakości badań naukowych niczego nie mówi o jakości badań. W szczególności o jakości badań nie mówią nic kategorie przyznawane przez Ministra 'ze szczególnych względów społecznych’, jak działo się to na mojej rodzimej uczelni. Zgadzam się też z uwagą, że często niechętnie widziane są w środowisku jakiekolwiek krytyczne uwagi pod adresem władzy – wtedy uważa się je za 'polityczne’ i szkodliwe dla środowiska naukowego. Czy jednak jest to obraz całego środowiska? Czy taka diagnoza pomaga w utrzymaniu związku z naszymi wartościami?

Oczywiście, publikacja pana Profesora ma charakter opinii, opiera się na przykładach szczególnie wymownych. Takie są reguły dzisiejszej komunikacji publicznej. Ale warto się zatrzymać nad tym, co te przykłady przedstawiają? Owszem, niektóre działania rektorów mogą kompromitować ich i taki sposób zarządzania uczelniami, by były jak najbliżej tronu. Nie mam na to uzasadnienia i nie będę się silił, by je wymyślać. Nauka swą siłę i autorytet czerpie ze związku z rzeczywistością, nie z władzą. Tam, gdzie pokornie, a nawet z wyprzedzeniem odpowiadała na potrzeby władzy, tam powstawały pseudonaukowe teorie deprawujące umysły ludzkie. To zachowania w dłuższej perspektywie groźne dla całych społeczeństw, ale w krótkiej – dla tych konkretnych uczelni. Czy jednak setki milionów złotych inwestowanych w katolickie uczelnie zmienią jakość nauczania i badań? Owszem, wzbogacą ich członków, wzmogą poczucie wyjątkowości, pozostawią sporo pięknych budynków, nowych dyrektorów, nieco lśniących nowością aparatów. Ale to zameczki zbudowane na lotnych piaskach, nie stoi za nimi nic, poza chwilowym kaprysem władzy. Collegium Intermarium? Sieć uczelni ministerialnych (bo chyba co drugie ministerstwo powołało swoją uczelnię wyższą)? Akademia Kopernikańska? To nawet nie są wydmuszki. Zwiędną, jeśli tylko nowa władza nie zechce ich wykorzystywać do swoich celów. No i dodajmy, że nie zawsze klucz geograficzny jest słuszny. Nie wszystkie uczelnie Lublina i Wrocławia działają tak samo.

Nie będę bronił in gremio moich koleżanek i kolegów, rektorek i rektorów, i sugerował, że heroicznie walczą o wartości uniwersyteckie. Ale nie uważam, by należało ich in gremio potępiać. Lawirują między potrzebami swoich środowisk i naciskami władzy, część stara się utrzymać margines wolności, część zrezygnowała już z tych marzeń i skupia się na przyszłych wyborach. Nie jest to niczym nowym. Ani w 1968 r., ani w 1970 r., ani w 1981 r. rektorzy polskich uczelni nie stworzyli wspólnoty przeciwstawiającej się zgodnie żądaniom władz. Ci, którzy okazali odwagę i byli wierni wartościom akademickim – stracili stanowiska, część mimo jasnej woli wspólnoty nie zdołała ich nawet objąć. Nasze środowisko nie składało się z aniołów przed 2015 r. i nie składa się z nich teraz. Ale jest w nim wielu ludzi wartościowych, wielu uparcie trzymających się akademickiej tradycji.

Jakie są jednak proporcje między osobami otwarcie i z radością wspierającymi Partie i resztą środowiska? Zacznijmy od Akademickich Klubów Obywatelskich im. Lecha Kaczyńskiego działających w dziewięciu ośrodkach – w Poznaniu, Krakowie, Warszawie, Łodzi, Katowicach, Lublinie, Gdańsku, Olsztynie i Toruniu. Przeglądając ich strony i profile Fb można odnieść wrażenie, że ich aktywność jest, oględnie mówiąc, niewielka. Kilka-kilkanaście postów na stronach Fb, niedziałające strony www. Jedynym wykazującym prężną działalność i publikującym listę członków jest klub poznański. Liczba członków klubu nie poraża – z całej Polski, choć głównie z Poznania – jest ich 276. Ogółem w naszym sektorze zatrudnionych jest 100.000 nauczycieli akademickich. Nawet, gdyby każdy z AKO zrzeszał po 200 członków, a wyraźnie tak nie jest, nie byłoby to więcej niż 1,8% całego środowiska. Trochę mało. Podpisanie przez 58 profesorów medycyny ’deklaracji Półtawskiej’, określającej katolickie podstawy działania lekarzy jako deklaracja wiary sygnatariuszy nie budzi mojego niepokoju. Po pierwsze dlatego, że każdy wykładowca ma prawo do swoich poglądów religijnych i politycznych – byle nie mieszał ich z nauką. Po drugie dlatego, że zgodnie z bazą Ludzie Nauki w Polsce mamy 3454 profesorów deklarujących związek z naukami medycznymi. Zatem wszyscy profesorowie, którzy tę deklaracje podpisali, to niespełna 1,7% ogółu profesorów medycyny. Znów – to niezbyt wiele. I wreszcie wszystkie środki, które rozdaje MEiN, owe słynne czeki. Część z nich to smutna, bo znajdująca wiernych, aktywność propagandowa, kiedy Minister przekazuje miliony na podwyżki jako specjalny bonus, choć tak naprawdę są to pieniądze, które otrzymują wszystkie uczelnie w tej samej skali (7,8% wyjściowej subwencji w tym roku). Część może mieć charakter dodatkowy – ale jaka jest tego skala? Wyłączmy z tego KUL, którego stopnia uprzywilejowania przez Ministra – jego absolwenta – w czasach powszechnej biedy uczelni publicznych po prostu wstyd komentować. Problem w tym, że MEiN nie ujawnia tych danych. Trzymając się jednak słów wiceministra Murdzka, w 2022 r. budżet na szkolnictwo wyższe i naukę wynosił 28 miliardów złotych, z tego ponad 15 miliardów na utrzymanie uczelni. Ogółem na inwestycje wszystkich jednostek – zarówno nauki, jak i szkolnictwa wyższego – niespełna miliard. Jeśli połowę z tego Minister rozdysponowuje kluczem swych uczuć do poszczególnych uczelni, to jest to 3,3% budżetu zasadniczego uczelni. Dużo?

Wracając więc do zasadniczej tezy artykułu prof. Majcherka – tak, zwolennicy Partii i Ministra, ludzie ideowi lub bez kręgosłupa, a z pewnością odlegli od wartości akademickich, są bardzo widoczni w mediach, są też agresywni i nie wahają się przed atakowaniem inaczej myślących. Ale to garstka, niewielka cząstka całego środowiska. Nie oni są problemem, lecz brak odwagi tych, którzy są pośrodku i chcą po prostu spokojnie jako pracownicy nauki realizować swoje zawodowe wybory. Ten brak odwagi ma swoje korzenie – w nieobecności lub słabym głosie w przestrzeni publicznej tych, którym wartości akademickie są bliskie. Uważam, że esej pana Profesora to ważny sygnał, że ci troszczący się o przyszłość nauki, dydaktyki i racjonalnej przyszłości Polski są gotowi bronić swoich wartości. Warto dać im szansę, warto ich wspierać i wzywać do wytrwałości w odwadze.

Nie warto – ale to mój sąd – zrównywać garstki uległych z całym środowiskiem. To za duży zaszczyt dla nich, zbyt surowa kara dla nas.

PS. I już tylko krótko o sobie – Minister odwołał mnie, bo zdaniem jego i przewodniczących niektórych związków zawodowych na uczelni realizowanie projektów badawczych podpisanych przed objęciem urzędu i pobieranie za to wynagrodzenia przewidzianego w tych projektach jest dodatkowym zajęciem zarobkowym rektora, na które nie miałem zgody rady uczelni. Co prawda zgodę miałem na okres całej kadencji rektorskiej przyznaną przez radę, ale w interpretacji prawników MEiN powinienem ją mieć uprzednio (de facto – przed objęciem urzędu?), a nie post factum, czylo po objęciu urzędu – choć tego ustawa nie określa. Nikt nie zarzucił mi nielegalnego zarobkowania w moich własnych projektach – były to przewidziane harmonogramem wynagrodzenia wypłacane zgodnie z prawem i zrealizowanymi umowami. Moja rodzima Konferencja Rektorów Uczelni Wrocławia i Opola nie sprzeciwiła się tej decyzji, zabrakło jedności. Sprzeciw wyraziła Konferencja Rektorów Uniwersytetów Polskich, przewodniczący Konferencji Rektorów Akademickich Szkół Polskich oraz Rada Główna Szkolnictwa Wyższego. I tyle pro domo sua.

Wolność słowa jako wolność myślenia, nie zaś zwolnienie z niego

Anglosaska akademia sporo czasu poświęca w ostatnich miesiącach dyskusji nad definicją wolności słowa, czy może szerzej – wolności ekspresji poglądów. Szczególnie w Anglii powstała interesująca sytuacja – jako żywo przypominająca dyskusje z początków kariery ministerialnej naszego Ministra. Oto rząd chciał bardzo mocno podkreślić wartość wolności ekspresji w środowisku akademicki, włącznie z pozywaniem przed sąd uczelni i związków studenckich, które tę wolność miałyby ograniczać. To rozwiązanie – zdaje się – przepadło, większą popularność ma teza, że same uczelnie powinny wypracowywać standardy wolności ekspresji. Co – paradoksalnie – może rodzić kolejne niepokoje w momencie, gdy różne podmioty różnie tę wolność zinterpretują. Rządy Wielkiej Brytanii i Polski łączy dziś konserwatywna linia polityczna zawierająca przekonanie, że lewackie środowiska pragną wykluczyć z dyskursu publicznego konserwatywny punkt widzenia. O ile w naszym kraju rząd swoją wizję uciemiężenia wolności słowa na uczelniach przeforsował – cóż to za paradoks! – pomimo braku śladowych działań przeciwko najbardziej nawet konserwatywnym i nieracjonalnym wypowiedziom członków akademii (min. Prezydent i nasz Minister), o tyle w Anglii nie udało się to pomimo faktycznych prób wykluczenia z dyskursu uczelnianego osób mających konserwatywne poglądy polityczne. Cancel culture wymazująca osoby za poglądy niezgodne z przekonaniem liczniejszej i/lub silniejszej grupy na kampusie dała o sobie znać ostatnio w Stanford Law School. Na wykładzie konserwatywnej sędzi federalnej, zaproszonej przez jedną z grup studenckich, inna grupa konsekwentnie zakłócała wykład doprowadzając do jego zerwania. W ubiegłym roku podobne sytuacje miały miejsce na uniwersytecie w Yale i kalifornijskim UCLA. MIT w 2021 r. zaprosił, a następnie zrezygnował z wykładu znanego geofizyka, ponieważ część studentów i pracowników zaprotestowała przeciwko jego wypowiedziom nie dość entuzjastycznym wobec akcji afirmatywnych. A to wszystko pomimo podpisania w 2014 r. w Chicago deklaracji uczelni, które zobowiązały się chronić wolność słowa i odmawiały studentom prawa zakłócania wykładów. Wreszcie, w omawianej wcześniej na tym blogu ankiecie dotyczącej poglądów niemieckich akademików pojawił się bardzo mocno lęk przed swobodnym wyrażaniem swoich poglądów,

Nie uważam, żebyśmy obserwowali znaczący problem z rozumieniem wolności słowa w akademii. Wolność słowa jest jednym z kamieni węgielnych europejskiej akademii, ona decydowała o rozwoju myśli i społeczeństw czerpiących z dorobku akademii. To nie wolność słowa jest problemem, to brak chęci do myślenia i przesunięcie akcentu na emocje zbiorowe staje się zagrożeniem. Mój uniwersytet był miejscem smutnego zdarzenia sprzed lat, pierwszego bodaj który powinien skłaniać do namysłu. Podczas wykładu zaproszonego na uczelnię Zygmunta Baumana grupa dziarskich młodych ludzi doprowadziła do zakłócenia spotkania. W rezultacie zamiast intelektualnego wydarzenia powstało wydarzenie polityczno-kulturowe, które zainicjowało nową erę przełamywania barier kulturowych. Z pewnością młodzi ludzie korzystali z wolności słowa, pytanie tylko, czy w sposób mający związek z miejscem, w którym się znaleźli? Komunikacja nie polega przecież na tym, że jednostki wysyłają sygnały bez oglądania się na powszechnie przyjęte reguły komunikowania. Owszem, działanie wbrew nim poszerza horyzonty komunikacji, nie zawsze jednak w zgodzie z celami, jakim służy konkretna sytuacja komunikacyjna. Wolność słowa jest narzędziem dla złamania konwencji komunikacyjnej i – czasami – pogrzebania oryginalnego sensu spotkania pragnących się komunikować ludzi. Wywołanie zamieszania ma też swój cel, przykuwa uwagę, kieruje światło na inicjatorów zamieszania, czasami w odbiorze tej sytuacji wysuwa ich postulaty przed treść oryginalnego spotkania.

Nie uważam, by sensem istnienia uczelni było stanie się 'agorami’ społeczeństw. Bo na agorze nie rządzi rozum, lecz siła głosu, ekspresji, mięśni i umiejętność pobudzania emocji korzystnych dla krzyczących. Duch agory rządzi dyskursem publicznym aż nadto. Sensem akademii było i jest racjonalne rozważanie problemów – wszelkich! – bez względu na stojące za nimi siły, lecz zawsze pod kątem ich zgodności z rzeczywistością, przy pomocy krytycznego rozumu. Krzyk nie sprzyja rozumowi. Pięść nie sprzyja rozumowi. Obelga nie sprzyja rozumowi. Sprzeczne z misją akademii jest zamienianie sal wykładowych na przestrzenie agitacji tej czy innej grupy wyznaniowej czy politycznej. W duchu akademii powinno się jednak dawać przestrzeń na dyskusję z oponentami. Nie razi mnie spotkanie z najbardziej konserwatywnym lub liberalnym politykiem w przestrzeni uczelni. Razi mnie, jeśli studenci i pracownicy nie są w stanie zadawać mądrych pytań i prowadzić dyskusji na odpowiednim poziomie intelektualnym, w tym kwestionując tezy wykładowcy. Wtedy okazuje się, że miejsce, które ma przygotowywać do racjonalnego oglądu rzeczywistości nie daje tej umiejętności. I jest niepotrzebne.

Wolność słowa to fundament akademii. Ale musi ona stać w zgodzie z misją akademii – szerzeniem racjonalnego oglądu świata, wolnego od religijnych i politycznych przesądów i uprzedzeń, zdolnego do łączenia ludzi ponad podziałami siłą logicznego myślenia i obserwacji. Takiej akademii nie zagrozi żadne wymazywanie i żadne odwoływanie się do autorytetów. Taka akademia musi mieć odwagę bronić rozumu przed działaniami motywowanymi destrukcyjnymi emocjami. Taka akademia jest nam dziś paląco potrzebna.

Warto żyć podług wartości

Jeden z kolegów powiedział, że pomijając finanse, największym problemem jego i wielu osób z naszego środowiska jest brak wewnętrznego przekonania: po co wykonujemy naszą pracę? Nie da się tego pytania zaszufladkować jako wyniku wypalenia zawodowego ludzi w średnim wieku. Nasze pasje nadal są żywe, aktywności dydaktycznych wiele, a wyników mierzonych w publikacjach też niemało. Problem leży głębiej i ma charakter instytucjonalny – w błyskawicznie zmieniającym się świecie, w obliczu zagrożeń i coraz większych wyzwań polska akademia już nawet nie zastygła, ale wykonała wielki krok nad przepaścią. To  nie poszczególni badacze mają problem. Jeśli ktoś ma drive do nauki, to w najtrudniejszych warunkach będzie on go prowadził. Problem pojawia się w momencie przekroczenia progu naszych instytucji.

Znamienne są zaciekłe dywagacje nad wynikami ewaluacji i w pocie czoła wypracowywane zalecenia mające przygotować nas do kolejnej. Jeśli tak jest, że osią funkcjonowania środowiska staje się ministerialne narzędzie pomiarowe zwane ewaluacją, to znaczy, że staliśmy się jako środowisko zupełnie uzależnieni mentalnie od kaprysów urzędników Partii lub państwa. A biorąc pod uwagę, że ze swej natury kaprysy są nie tylko zmienne i nieprzewidywalne, ale też służą dobru konkretnej osoby lub wąskiej grupy wokół niej skupionej, podporządkowanie im aktywności świata nauki oznacza skrajny serwilizm, względnie jeśli ktoś tego słowa się boi – wulgarny pragmatyzm (uważam, że to zupełnie błędne rozumienie pragmatyzmu). Nie ma to nic wspólnego z wartościami akademickimi i musi prowadzić wśród osób, które świadomie wybrały akademicką ścieżkę życia, do odczuwania głębokiego dysonansu, sprzeczności między wartościami, którymi kierujemy się w naszym życiu, a instytucjonalnymi ramami, w których funkcjonujemy.

Za poczucie sensu swoich działań odpowiada każdy z nas, to prawda. Ale uczelnie i inne jednostki naszego sektora domyślnie oferowały nam lepsze lub gorsze wsparcie tej ścieżki, którą wybieraliśmy: poszukiwania prawdy, globalnej współpracy na rzecz racjonalnego oglądu świata, otwartości w dyskursie i aktywności społecznej, odpowiedzialności za aktywność edukacyjną w duchu tych wartości. Ostatnie lata wiele zmieniły. Chaotyczne decyzje, jawne lekceważenie rozumu i do absurdalnych rozmiarów rozdęte sprzyjanie własnym grupkom w skali sektora, uczelni i poszczególnych jednostek wyostrzyły sprzeczności między deklaracjami a faktycznymi działaniami obnażając brak poszanowania dla dawniej podstawowych wartości. W komunikacji i publicznej i prywatnej dominuje zwulgaryzowane rozumienie pragmatyzmu: robienie tego, co przynosi chwilową korzyść, zwłaszcza dzięki ochoczej podległości chwilowemu zarządzającemu, sprzecznym z rozumem sentymentom i przekonaniom.

Z wartościami akademickimi nie ma to nic wspólnego. Trudno w tej sytuacji odpowiedzieć otoczeniu, po co nasze instytucje funkcjonują, skoro nie działają zgodnie ze swoimi wartościami? Jeśli trzymamy się kaprysów władców, to nie jesteśmy ani sektorem nauki, ani szkolnictwa wyższego. Ot, wypełniamy jakąś funkcję usługowo-dekoracyjną dla tej czy innej władzy. Szkoda na to życia. Tylko nie ma sensu z tego powodu rozdzierać szat. Trzeba minimalnej odwagi, by żyć zgodnie ze swoimi wartościami. Niezależnie od stopnia rozkładu instytucji, to od nas zależy, czy będziemy mieli siłę wpływać na nasze otoczenie, przedstawiać alternatywę wobec smutnego kształtu obecnej sytuacji, czy też będziemy jako martwe ryby płynąć z prądem zatrutej rzeczki.

Po co pracujemy, jeśli już przeskoczymy kwestię przeżycia? Sensem i sednem mojej pracy zawsze było prowadzenie możliwie najlepszej jakości badań, popularyzacja bieżącego stanu wiedzy, odpowiadanie na zapotrzebowanie otoczenia na racjonalny dyskurs o świecie. Uważałem, że to naturalne wartości instytucji świata nauki. Ale w dzisiejszej Polsce nie wszystkim to odpowiada, entropia to dominujący stan w naszym kraju. Nie warto się temu poddawać i wpisywać się w narzucaną, sprzeczną z akademickimi wartościami narrację. Nie warto być pacynką, bo wtedy rodzi się pustka. Warto bronić naszego świata, warto stawać okoniem w imię naszych wartości.

Na przekór, dla własnego zdrowia, dla przyszłości naszych uczelni.