Równość dostępu do edukacji – problemy Francji i Polski

Systematycznie zwiększająca się liczba artykułów zawierających koncepcje reformy sektora nauki i szkolnictwa wyższego. W zasadzie nie ma tu nowych pomysłów, raczej różne miksy zapożyczeń z wcześniejszych propozycji. Czasami z zadumą myślę – dlaczego wypowiadające się osoby, zazwyczaj dobrze umocowane w różnych radach, centrach, uczelniach, tak dzielnie milczały przez minione lata? Jak wyobrażają sobie reakcję polityków, dla których nasz sektor jest może i prestiżowo istotny, ale politycznie, gospodarczo i społecznie pozbawiony znaczenia? Może chodzi o ustabilizowanie własnych pozycji? Umocnienie hierarchii przez dołączenie do wygranego obozu? W sumie – nic w tym nowego i szkoda na to nawet czasu.

Z większą ciekawością zapoznałem się z artykułem poświęconym nierównościom w dostępie do szkolnictwa wyższego we Francji. ONZ wskazał w ramach szerszego przeglądu praw i praktyk w zakresie relacji aparatu państwowego i społeczeństwa na szereg elementów zbieżnych z problemami, które możemy obserwować w Polsce. Wskazano na problematyczne skupienie najlepszych szkół w metropoliach, utrudnienie dostępu dla młodzieży z uboższych rodzin w związku z kosztami utrzymania w metropoliach, ale także czesnym na niektórych uczelniach. Zmniejszanie się, wbrew zobowiązaniom rządowym, wartości środków przeznaczanych na kształcenie w przeliczeniu na jednego studenta. Warto te wskazania odnieść także do sytuacji dzieci w szkołach francuskich. Tu również podkreślano trudną sytuację dzieci z rodzin o trudnej sytuacji ekonomicznej, kłopoty z przemocą w szkołach, zróżnicowanie jakości kształcenia.

W jednym z poprzednich wpisów pisałem o braku zainteresowania dydaktyką w naszym systemie szkolnictwa wyższego. Tymczasem jeszcze ważniejszy może być problem, który wskazano w przypadku Francji – systemowa nierówność dostępu do dobrej jakości wyższej edukacji. Lawinowo rosnące koszty utrzymania w ośrodkach akademickich, którym towarzyszy zapotrzebowanie rynku na tanią siłę roboczą skutkuje zasysaniem ogromnej liczby młodych ludzi z uczelni. Nie ma niczego złego w tym, że młodzież pracuje i studiuje. Gorzej jednak, gdy regułą staje się praca jako podstawowe zajęcie, a studia jako coś dodatkowego, choć oficjalnie prymarnego. To z kolei powoduje, że dokonująca się z przyzwoleniem Ministerstwa dewaluacja jakości nauki, która przenosi się też na jakość kształcenia akademickiego, dodatkowo osłabia szanse młodzieży na uzyskanie pełniejszego wglądu we współczesny stan wiedzy. Pracujący na cały etat studenci na zajęciach mogą być coraz bardziej okazjonalnie, a często bez możliwości skupienia się na przedmiocie studiowania po kilku dniach pracy. I nie myślę tu wcale o studentach zaocznych. W tej sytuacji lepiej sytuowani studenci, którzy nie potrzebują dodatkowo pracować, a często z racji pozycji społecznej i tak mają zagwarantowane odpowiednie miejsce pracy po ukończeniu studiów, jako jedynie mogą w pełni skoncentrować się na pozyskiwaniu wiedzy.

Wiele już napisano o relacji między wykształceniem a świadomym udziałem w życiu obywatelskim. Niewiele natomiast o skutkach redukcji jakości kształcenia wyższego dla jakości życia obywatelskiego. Studia wyższe nie powinny być wyłącznie kuźnią kadr dla wąskich sektorów gospodarki. Powinny rozbudzać kreatywność i budować umiejętności krytycznej analizy otaczającego świata. Tylko skąd na to mają wziąć siły studenci pracujący na pełen etat w sklepach, barach, biurach, czy wręcz zakładach pracy?

Jeśli praca towarzyszy harmonijnie studiom, nie ma w tym niczego złego. Ale w zdecydowanej większości znanych mi przypadków o żadnej harmonii nie ma mowy. Tego problemu nie rozbroją jednorazowe dopłaty do budżetu studenckiego. Potrzebny jest kompleksowy program zapewnienia jakości kształcenia wszystkim chętnym, by brać w nim udział. Wsparcie socjalne to punkt wyjścia, ale muszą mu towarzyszyć podniesienie jakości dydaktyki oraz wymagania dotyczące tak twardych, jak i miękkich umiejętności.

Inaczej jedynie udajemy, że edukacja wyższa jest powszechna i równa. W praktyce – oddaje nierówności ekonomiczne w społeczności rodziców. I to niezależnie od tego, czy trzeba, czy też nie płacić za uczęszczanie na zajęcia.