Warto żyć podług wartości

Jeden z kolegów powiedział, że pomijając finanse, największym problemem jego i wielu osób z naszego środowiska jest brak wewnętrznego przekonania: po co wykonujemy naszą pracę? Nie da się tego pytania zaszufladkować jako wyniku wypalenia zawodowego ludzi w średnim wieku. Nasze pasje nadal są żywe, aktywności dydaktycznych wiele, a wyników mierzonych w publikacjach też niemało. Problem leży głębiej i ma charakter instytucjonalny – w błyskawicznie zmieniającym się świecie, w obliczu zagrożeń i coraz większych wyzwań polska akademia już nawet nie zastygła, ale wykonała wielki krok nad przepaścią. To  nie poszczególni badacze mają problem. Jeśli ktoś ma drive do nauki, to w najtrudniejszych warunkach będzie on go prowadził. Problem pojawia się w momencie przekroczenia progu naszych instytucji.

Znamienne są zaciekłe dywagacje nad wynikami ewaluacji i w pocie czoła wypracowywane zalecenia mające przygotować nas do kolejnej. Jeśli tak jest, że osią funkcjonowania środowiska staje się ministerialne narzędzie pomiarowe zwane ewaluacją, to znaczy, że staliśmy się jako środowisko zupełnie uzależnieni mentalnie od kaprysów urzędników Partii lub państwa. A biorąc pod uwagę, że ze swej natury kaprysy są nie tylko zmienne i nieprzewidywalne, ale też służą dobru konkretnej osoby lub wąskiej grupy wokół niej skupionej, podporządkowanie im aktywności świata nauki oznacza skrajny serwilizm, względnie jeśli ktoś tego słowa się boi – wulgarny pragmatyzm (uważam, że to zupełnie błędne rozumienie pragmatyzmu). Nie ma to nic wspólnego z wartościami akademickimi i musi prowadzić wśród osób, które świadomie wybrały akademicką ścieżkę życia, do odczuwania głębokiego dysonansu, sprzeczności między wartościami, którymi kierujemy się w naszym życiu, a instytucjonalnymi ramami, w których funkcjonujemy.

Za poczucie sensu swoich działań odpowiada każdy z nas, to prawda. Ale uczelnie i inne jednostki naszego sektora domyślnie oferowały nam lepsze lub gorsze wsparcie tej ścieżki, którą wybieraliśmy: poszukiwania prawdy, globalnej współpracy na rzecz racjonalnego oglądu świata, otwartości w dyskursie i aktywności społecznej, odpowiedzialności za aktywność edukacyjną w duchu tych wartości. Ostatnie lata wiele zmieniły. Chaotyczne decyzje, jawne lekceważenie rozumu i do absurdalnych rozmiarów rozdęte sprzyjanie własnym grupkom w skali sektora, uczelni i poszczególnych jednostek wyostrzyły sprzeczności między deklaracjami a faktycznymi działaniami obnażając brak poszanowania dla dawniej podstawowych wartości. W komunikacji i publicznej i prywatnej dominuje zwulgaryzowane rozumienie pragmatyzmu: robienie tego, co przynosi chwilową korzyść, zwłaszcza dzięki ochoczej podległości chwilowemu zarządzającemu, sprzecznym z rozumem sentymentom i przekonaniom.

Z wartościami akademickimi nie ma to nic wspólnego. Trudno w tej sytuacji odpowiedzieć otoczeniu, po co nasze instytucje funkcjonują, skoro nie działają zgodnie ze swoimi wartościami? Jeśli trzymamy się kaprysów władców, to nie jesteśmy ani sektorem nauki, ani szkolnictwa wyższego. Ot, wypełniamy jakąś funkcję usługowo-dekoracyjną dla tej czy innej władzy. Szkoda na to życia. Tylko nie ma sensu z tego powodu rozdzierać szat. Trzeba minimalnej odwagi, by żyć zgodnie ze swoimi wartościami. Niezależnie od stopnia rozkładu instytucji, to od nas zależy, czy będziemy mieli siłę wpływać na nasze otoczenie, przedstawiać alternatywę wobec smutnego kształtu obecnej sytuacji, czy też będziemy jako martwe ryby płynąć z prądem zatrutej rzeczki.

Po co pracujemy, jeśli już przeskoczymy kwestię przeżycia? Sensem i sednem mojej pracy zawsze było prowadzenie możliwie najlepszej jakości badań, popularyzacja bieżącego stanu wiedzy, odpowiadanie na zapotrzebowanie otoczenia na racjonalny dyskurs o świecie. Uważałem, że to naturalne wartości instytucji świata nauki. Ale w dzisiejszej Polsce nie wszystkim to odpowiada, entropia to dominujący stan w naszym kraju. Nie warto się temu poddawać i wpisywać się w narzucaną, sprzeczną z akademickimi wartościami narrację. Nie warto być pacynką, bo wtedy rodzi się pustka. Warto bronić naszego świata, warto stawać okoniem w imię naszych wartości.

Na przekór, dla własnego zdrowia, dla przyszłości naszych uczelni.

Czy warto planować naszą przyszłość? NCN and beyond

Jestem optymistą, który stara się realizować akademickie wartości. Stąd nastrój powszechnego zastygnięcia naszej akademii w swoistym stuporze, wstydliwe uciekanie od naszych wartości do źle, wulgarnie pojmowanego pragmatyzmu przyprawia mnie o dreszcz. Nie uważam, że należy cały czas krytykować Ministra i jego działania. Na dłuższą metę jego działania nie mają znaczenia, jeśli akademia pozostanie przy swoich wartościach. Gorzej, jeśli te działania, klimat stworzony przez Partię powodują, że refleksja nad naszą działalnością sprowadza się do bieżących kwestii finansowych i administracyjnych szczegółów naszej działalności. Te dziedziny zostały ściśle podporządkowane ludziom Partii i w nich akademickie wartości się nie mieszczą. Jeśli na nich się skoncentrujemy, pozostaniemy jedynie biernymi marionetkami w rękach systemu, dla którego nauka nie ma większego znaczenia.

Proponowałbym odwrócić kolejność – domagać się, żądać głośno i jednym głosem poszanowania dla wartości fundamentalnych, nie urządzać się tam, gdzie nawet myślą nie warto zaglądać. I nade wszystko stawiać uporczywie pytania: jeśli nie tak ma wyglądać nauka i wyższa edukacja, to jak dokładnie? Nikt tego za nas nie zrobi. W walce wyborczej to temat odległy, bo choć kluczowy dla przyszłości kraju, to przecież przyszłość ta jest bardzo przyszła i słabo przekłada się na głosy. Kolejny raz powtórzę – akademia musi mieć swoją politykę, musi wspólnie działać na rzecz przyszłości swoich wartości. To nie jest kwestia tej czy innej partii, lecz nasz własny obowiązek – i interes.

Czytaj dalejCzy warto planować naszą przyszłość? NCN and beyond

NCN – love/hate relation, ale nie warto panikować

Nie mam powodów, by lubić NCN. Nadal dalekie od transparentności procedury, wsobność doboru grantobiorców i brak możliwości odwołania się przy jaskrawie nielogicznym, czasami aroganckim podejściu panelu bądź recenzentów – niewiele się zmieniło. Ale nie widzę lepszej możliwości rozdziału nikłych pieniędzy na badania podstawowe, jak tylko w drodze konkursów.

Przeniesienie szczebla decyzyjnego niżej niewiele zmieni, pogorszy jedynie sytuację tych, którzy nie mają wielu przyjaciół w swoich środowiskach lokalnych. Niestety, ci, którzy wyrastają ponad przeciętność rzadko są lubiani w chwili, gdy rozgrywa się walka o szczupłe zasoby. Są niepotrzebnym zagrożeniem. Przekazanie środków po równo wszystkim byłoby skrajnie niesprawiedliwe, premiując tych, którzy z umiarkowanym entuzjazmem podchodzą do prowadzenia badań. Połączenie obu metod – obfite nakłady na badania indywidualne dla każdego i uszczuplenie o tę kwotę środków na granty – oznaczałaby realne rozmontowanie systemu grantowego. Jedynym rozwiązaniem mogłoby być systematyczne i radykalne zwiększanie środków na badania w ogóle. I – niestety – wyraźne rozdzielenie w subwencji uczelnianej środków na badania i na pozostałe cele. Niestety, bo w chwili obecnej subwencje uczelniane choć w teorii mogą być wydawane elastycznie, w przytłaczającej większości są wydawane na proste utrzymanie istnienia uczelni, nie zaś na wspieranie badań. Niekoniecznie dlatego, że tych pieniędzy nie ma.

Jeśli spojrzymy na wskaźnik sukcesu w konkursach NCN, to nie jest to przygnębiający obraz. Corocznie składanych jest 10.000-11.000 aplikacji. Wskaźnik sukcesu wynosił w 2011 r. – 23,9%, 2012 – 20,6%, 2013 – 23%, w 2014 – 15,8%, 2015 – 18,6%, 2016 – 24%, 2017 – 28%, 2018 – 21%, 2019 – 22%, 2020 – 17%, 2021 – 22%. Ciekawie wygląda porównanie wzrostu nakładów na konkursy od 2012 (2011 r. był wyjątkowy). W 2012 r. – 1 mld, 26 mln zł, w 2021 – 1 mld. 677 mln zł. Wzrost w ciągu dekady wyniósł około 65%, przy stosunkowo niewielkiej skumulowanej inflacji. Problem zaczął się w 2022 r. i pogłębił w 2023 r., gdy inflacja rok do roku przekroczyła 10%, a finansowanie nie wzrosło proporcjonalnie do wskaźnika inflacji.

Wszystkich krytyków instytucji i systemu grantowego prosiłbym więc o cierpliwość. Owszem, NCN nie jest święty, panele nie są obsadzane przez aniołów, brak sprawczości w konfrontacji z bezduszną i arogancką miejscami maszyną jest przygnębiający. Ale dane wskazują, że w normalnych warunkach ta maszyna nie działa źle. W kryzysie powinno się ją poprawić, zwiększyć transparentność procedur i sprawczość aplikujących, wyprowadzić 'interdyscyplinarne’ granty z paneli dziedzinowych do osobnych paneli, zadbać o jakość uzasadnienia przyjęcia lub odrzucenia projektów itp. Ale nade wszystko powinno się proporcjonalnie do wskaźnika inflacji zwiększać dofinansowanie. Zwłaszcza teraz, gdy uczelnie praktycznie nie wydają własnych środków na badania, a rząd zamyka możliwość pozyskiwania środków na badania podstawowe.

Natomiast nie zgadzam się zupełnie z sugestią, że branie głodem badaczy w Polsce spowoduje, że pójdą gromadnie szukać pieniędzy zagranicą.

Nie pójdą, bo ich jednostki nie wiedzą, jak ich wesprzeć i obsłużyć.

Nie pójdą, bo tam także brakuje środków, zwłaszcza na badania podstawowe o charakterze istotnym dla lokalnych kultur.

A jeśli pójdą, to wielu z nich po prostu nie wróci – bo i do czego?

NPRH czyli jak (nie) dba się o humanistykę

Świat pełen jest zadziwienia. Otóż pan Minister obwieścił sukces kolejnej edycji Narodowego Programu Rozwoju Humanistyki – 90 mln złotych, obdarowano 44 podmioty. Dużo to, czy mało? Krótki test – w 2012 r. było to 89 mln, przyznano dofinansowanie 209 projektom, wskaźnik sukcesu około 40% (naprawdę!), ale już w 2014 rozstrzygnięto konkurs III (z 2013 r.) przyznając blisko 80 mln 152 projektów spośród 945 zgłoszonych (wskaźnik sukcesu 16%, zdecydowaną większość stanowiły projekty badawcze), w 2015 r. budżet NPRH wynosił 80 mln zł i w zasadzie tak już zostało. Kolejne edycje nie zmieniły ustabilizowanego poziomu dofinansowania. Skumulowana inflacja między 2011, kiedy ogłoszono pierwszą edycję NPRH, a 2022 r. wyniosła według Ministerstwa Finansów 41,96%, a według tego samego źródła 90.000.000 zł w 2022 r. miało wartość 63,5 mln (w zaokrągleniu) z 2011 r. Biorąc pod uwagę skalę inflacji w tym roku, zachowanie budżetu NPRH na tym samym poziomie będzie oznaczać, że od momentu rozpoczęcia działania programu jego realna wartość spadła o 50%. Tak w praktyce wygląda troska o humanistykę.

Dodajmy jeszcze do tego kolejne zmiany programu. Początkowo najważniejszym elementem programu było dofinansowanie długoletnich projektów edycyjnych, ale także projektów badawczych, mających jednak komponentę współpracy z otoczeniem społecznym. Później dołączono do tego wsparcie zespołów międzynarodowych kierowanych przez polskich badaczy, realizujących projekty interdyscyplinarne. Dodano także specjalne moduły wspierające młodych badaczy – zarówno granty badawcze, jak i stypendialne (stypendia doktoranckie i post-doc na pobyt w zagranicznym ośrodku badawczym). Od 2015 r. w ramach modułów 'Tradycja’, 'Rozwój’ i 'Umiędzynarodowienie’ miano wspierać głównie działalność zespołów edycyjnych i słownikowych, dodatkowo innowacyjne badania interdyscyplinarne, wreszcie tłumaczenie na języki kongresowe najważniejszych dzieł polskiej humanistyki. Obecnie aktywność NPRH została drastycznie zredukowana do wspierania zespołów edycyjnych i słownikowych oraz tłumaczeń na języki kongresowe dzieł polskich lub na polski dzieł zagranicznych autorów uznawanych za humanistów.

Ewolucja NPRH była motywowana podkreśleniem specyfiki programu, który nie powinien dublować działań NCN, później także NAWA. To spowodowało, że projekt przestał wspierać innowacyjne badania naukowe, ograniczył swą aktywność do prac dokumentacyjnych i edycyjnych, ewentualnie takich, na których ministrowi w ramach modułu 'Fundamenty’ bardzo – z różnych względów – zależało (świetnym przykładem była edycja z 2016 r., gdzie moduł Fundamenty zyskał temat wiodący 'Epoka jagiellońska i jej dziedzictwo w I Rzeczypospolitej do 1795 roku’, na 11 projektów przyjętych do dofinansowania 6 otrzymała jedna instytucja, przejmując też ponad 50% dofinansowania całego modułu).

Ostatecznie, patrząc dziś na założenie programu i pierwsze edycje – których wyniki były głośno oprotestowywane – i porównując z bieżącym kształtem programu, można powiedzieć, że coś złego wydarzyło się z podejściem do humanistyki. Nie dość, że systematycznie spada wartość nakładów na tego typu badania, to humanistyce przyprawiono w programie 'gębę’ nauki antykwarycznej, podatnej na lobbing i zależnej od widzimisię władzy. Zgodnie z tym schematem jest też coraz częściej postrzegana nasza działalność – humanistyka mająca zabezpieczać tożsamość, dokumentować kulturę, wzmacniać tradycję przestaje być postrzegana jako nauka kreatywna, otwarta i ściśle włączona w krwioobieg światowego dyskursu. Zabezpieczenie finansowania inicjatyw słownikowych miało sens, choć też wynikało przecież z lobbingu. Ale był czas, kiedy otwierano też szansę na badania szersze, na zespołową współpracę międzynarodową (nie, NAWA tego nie gwarantuje, NCN też nie).

NPRH jest papierkiem lakmusowym podejścia decydentów do humanistyki w Polsce. Ile razy słyszałem, że przecież nie potrzeba już kształcić więcej nauczycieli i bezrobotnych filozofów, badania są wtórne, książki można pisać w ramach prac własnych uczelni, poza tym wystarczy odpowiednio udokumentować i udostępnić to, co już osiągnięto w kulturze zbierając i katalogując dane. I są to też słowa szacownych ekspertów i panelistów, naszych koleżanek i kolegów, nie zaś filistynów z kręgu władzy. Można i tak, ale postępującej zaściankowości naszego oglądu świata i człowieka, nieumiejętności prowadzenia kulturalnego i racjonalnego dyskursu to nie zatrzyma.

Upadająca akademicka wolność Polaków

W weekendowym wydaniu 'Gazety Wyborczej’ ukazało się obszerne wspomnienie poświęcone Andriejowi Sacharowowi. Postać niezwykła, tragiczna, której naukowy talent w totalitarnym ustroju nie mógł się w pełni rozwinąć. I jednocześnie człowiek, który stojąc u szczytów naukowej kariery, mając zapewnione honory i zaszczyty do końca swoich dni, był w stanie stanąć po stronie prawdy. Który zapłacił za to wieloletnim zesłaniem i więzieniem, musiał zmierzyć się z pytaniem o sens oporu wobec władzy w obliczu choroby żony, której na skutek swojej walki o prawa człowieka nie był w stanie pomóc. Nawet wtedy, gdy ZSRR upadł i kraj powoli zmierzał – jak się wydawało – w kierunku demokracji, był poniżany i wyśmiewany przez polityków i rodaków. A jednocześnie podkreślał

Wolność myśli to jedyna ochrona przed skażeniem masowymi mitami, które w rękach podstępnych i obłudnych demagogów łatwo przeradzają się w krwawą dyktaturę

Jak wygląda nasza, akademicka wolność myśli i instytucji? Nie chciałbym jej mierzyć anegdotami o brataniu się ludzi i przedstawicieli władz akademii z władzą publiczną, której troska o naukę jest co najmniej dyskusyjna. Wrocławska opera czy toruńskie pierniki – to tylko epizody. Smutne, ale epizody. Ważniejsze są odczucia samych akademików układające się w trendy, bo to one budują kulturę naszej organizacji. Czy czujemy się wolni i niezależni, gotowi swobodnie wyrażać swoje opinie? Czy jesteśmy przekonani, że krytyczne, uzasadnione i nie przekraczające granic kultury, słowa pod adresem osób i instytucji oznaczają dla nas utratę szansy na grant, wyjazd naukowy, zakup sprzętu badawczego? W związku z czym lepiej przemilczeć – nawet, jeśli w praktyce nie widzimy (wielu) dowodów na wspomniane represje. Triumfem oprawcy jest, gdy ofiary same siebie kontrolują, napominają, korygują. Gdy nie potrzeba karać, bo ofiary ukarzą się, zanim jeszcze popełnią jakiekolwiek wykroczenie.

W marcu 2021 r. ukazał się raport przedstawiający stan wolności akademickiej na świecie. Zawiera dane oparte o wskaźniki formalno-prawne (np. czy wolność badań jest prawnie zagwarantowana), oraz oceny ekspertów – akademików z danego kraju lub znających sytuację danego kraju – odpowiadających na pytania dotyczące stanu wolności akademickiej. Dane są uśredniane, odchylenia oznaczane, wyniki układane w serie. Najważniejsze jest pięć wskaźników, czyli ocena ekspertów, w jakim stopniu (od 0 do 4) w danym kraju 1) zachowywana jest wolność badań naukowych i nauczania akademickiego; 2) funkcjonuje swoboda międzynarodowej wymiany naukowej i rozpowszechniania wiedzy naukowej; 3) utrzymywana jest autonomia jednostek naukowych; 4) akademia wolna jest od nadzoru i nacisku politycznego; 5) istnieje wolność akademików w zakresie poglądów politycznych i ich artystycznego wyrazu? Trzeba to mocno podkreślać – to nie są dane upolitycznione, zbiera je szwedzka jednostka badawcza we współpracy z siecią Scholars at Risk. Mocno podkreślając, że kilkuprocentowe wahnięcia wskaźników nie powinny przykuwać uwagi ze względu na samą metodę – odpowiedzi ekspertów mogą wyrażać także chwilowe wahania emocji w danym kraju.

W odniesieniu do Polski nie ma jednak mowy o wahnięciach. Po 2015 r. obserwujemy systematyczny spadek wszystkich wskaźników wolności akademickiej. W przypadku swobody ekspresji poglądów politycznych wynosi on 30% (z nieco pond 3,5 do poniżej 2,5), w przypadku stopnia autonomii akademickiej – o 20% (z 3,5 do 2,8). Dla uśrednionej wartości całego indeksu rozpiętego między 0 a 1, w 2015 r. wynosił on 0,98, w 2022 – 0,74 i opiera się na stałym trendzie. Oznacza to, że zarówno dla obserwatorów z zewnątrz, ale i dla nas samych, nie ulega wątpliwości, że stopień naszej wolności w akademii systematycznie maleje. To bardzo istotne – nie był to jednorazowy skok, odchylenie – to stały spadek. To znaczy, że zabrakło mechanizmów wewnątrz akademii, które temu procesowi by przeciwdziałały. Jako społeczność widzimy kryzys, ale godzimy się na tę sytuację.

Nie wszyscy. Wolność akademicka to racja bycia uniwersytetów, to wartość o którą trzeba zabiegać i która musi być trzonem naszej polityki. Nie ma uniwersytetu zależnego od partii, nawet jeśli jest to Partia ministrów od drukarek drukujących czeki o coraz mniejszym pokryciu. Żaden bal w operze nie przykryje braku podstawowej wartości akademickiej. Trend musimy odwrócić – ale tylko my sami, jeśli zaufamy rozumowi i przestaniemy się bać.

 

Nie wierzę w pozagrobowe życie uniwersytetu

Na stronie Klubu Jagiellońskiego ukazał się artykuł / felieton Marcina Kędzierskiego pod – w zamierzeniu prowokacyjnym, w dzisiejszym świecie chyba trafniej 'clickbaitowym’ – tytułem: ’ Król jest nagi! Obserwujemy właśnie zmierzch uniwersytetu’. Choć oba człony tytułu mnie nie przekonują, a do argumentów mam wiele zastrzeżeń, to przecież zgadzam się w pełni z poglądem autora, że Akademia i tworzące ją szkoły wyższe muszą się zmienić, jeśli chcą przetrwać. Choć niekoniecznie idąc w kierunku wskazanym przez Autora. W klarownie napisanym, przejrzyście skonstruowanym tekście Kędzierski postawił pięć zasadniczych tez:

  1. Cały system edukacji w Polsce był ukierunkowany na jeden cel: otrzymanie dyplomu. Nie liczyła się jakość nauki, tylko tytuł absolwenta.
  2.  Rynek pracy zorientował się, że dyplomy uniwersyteckie nie dają żadnej gwarancji w kwestii jakości kandydatów, bo wszyscy je dostają.
  3. Śmierć uniwersytetu wymusi radykalne przewartościowanie całego systemu edukacji i znalezienie nowego sensu istnienia szkoły jako takiej.
  4. Zamiast skupiać się na rodzimych wyzwaniach, naukowcy przekierowują uwagę na te tematy, które mogą się sprzedać w zagranicznych journalach.
  5. Albo uniwersytet stanie się nową agorą w kontrze do ideologicznych baniek i polityki rodem z Tik Toka, albo nie będzie go wcale.

Ad. 1. Teza mocno dyskusyjna. Faktem jest – co trafnie wskazuje Autor – istnienie hierarchicznej struktury edukacyjnej, której zwieńczeniem są szkoły wyższe. Ta struktura nie zakłada jednak jednej ścieżki rozwoju, choć – i to prawda – rozwój ścieżek alternatywnych (szkoły zawodowe, technika, licea ze specjalnościami zawodowymi), jest dziś mocno upośledzony. Tym niemniej, w 2021 r. szkoły średnie ukończyło około 350 tys uczniów, maturę zdawało 248 tys., zdało 80%, zapewne większość z owych blisko 200.000 młodych ludzi trafiła na studia I stopnia, ale czy wszyscy? Część udała się bezpośrednio po szkole – mimo matury – do pracy, tak jak ich koleżanki i koledzy nie zdający – jeszcze – matury. I choć bez wątpienia jakość edukacji obniżyła się w ciągu dwóch i pół dekady szalonego umasowienia edukacji, to przesadą jest stwierdzenie, że wszędzie 'nie liczyła się jakość nauki i dydaktyki’. Przeciwnie, utrzymywały się ośrodki o tradycyjnie wyższej kulturze pracy naukowej i dydaktycznej i te, które dynamicznie się rozwijając chciały – lub nie! – taką kulturę rozwijać. Owszem, były i są takie, które odwróciły się od jakości mimo sporych w tym zakresie tradycji, ale są to wyjątki. Wreszcie, być może dla sporej grupy studentów liczył się tylko dyplom, ale nie jest to moje doświadczenie. Dla większości –  nie wszystkich! – studentów, których znałem, liczył się dyplom konkretnej uczelni, do której aspirowali.

Ad. 2. Owszem, stopa zwrotu wyższego wykształcenia w postaci wyższego wynagrodzenia w Polsce zmniejszyła się w ostatnich latach, podobnie jak w USA i krajach UE, ale nadal wyższe wykształcenie gwarantuje wyższe wynagrodzenie. Nie jest prawda, że prywatni przedsiębiorcy nie wymagają wyższego wykształcenia. Owszem, nie wszędzie jest ono niezbędne – i chwalić Boga – ale większość znanych mi pracodawców zgodnie podkreśla, że wyższe wykształcenie zazwyczaj gwarantuje większą elastyczność, szersze horyzonty i lepsze umiejętności miękkie – niezależnie od wiedzy fachowej – przyjmowanych do pracy. Nie jest też, jak sugeruje Autor, że na studiach nie uczy się wiedzy specjalistycznej potrzebnej w pracy zawodowej. Owszem, są i takie kierunki studiów, ale studenci szukają właśnie tych, które oferują konkretne umiejętności i perspektywy zawodowe.

Ad. 3. To nie śmierć uniwersytetu wymusza zmiany w edukacji, lecz przemiany technologiczne i kulturowe. I tu w 100% zgadzam się z Autorem – uczelnie muszą się zmienić dostosowując do nowych wyzwań nie tylko w zakresie przetwarzania i dystrybucji wiedzy, ale też potrzeb rynku pracy, potrzeb kulturowych, komunikacyjnych i politycznych społeczeństw. Pisałem też o tym wiele razy, ale nigdy dość. Natomiast otwartym jest poszukiwanie kierunku zmiany szkolnictwa, dostosowania go do indywidualnych potrzeb, ale też do nowych wyzwań technologicznych, które z kolei oznaczają naglącą potrzebę wzmacniania umiejętności miękkich i komunikacyjnych, kreatywności a zwłaszcza empatii. Co nie zmienia faktu, że z racji biologicznych podstaw rozwoju człowieka edukacja nadal będzie przebiegać stopniowo aż do budowania określonej specjalizacji zawodowej – kompetencyjnej w okresie nastoletnim. Jednocześnie już dziś nie jest tak, że dyplom uczelni kończy proces kształcenia. Przeciwnie, bujnie rozwijające się studia podyplomowe, kursy doszkalające już dziś są silnie widoczne, a będą – w mojej ocenie – segmentem dominującym w najbliższych latach w ofercie dydaktycznej dobrych uczelni. Natomiast w odwrocie będą studia trwające 5 lat, bo wszystkie statystyki wskazują, że dla młodych ludzi korzystniejsze jest wcześniejsze podjęcie pracy i następnie kształcenie się (czasami hobbystycznie, czasami zawodowe, czasami dla wzmocnienia umiejętności społecznych) w formie mniej tradycyjnej, ale wciąż związanej z uczelniami wyższymi.

Ad. 4. Tu zgadzam się z jednym i też już o tym pisałem – powszechna ewaluacja jakości badań naukowych nie ma sensu. Jest energochłonna i nie przekłada się na żadną korzyść dla społeczeństwa i dla samego sektora. Badania naukowe powinny być oceniane tam, gdzie szkoły decydują się na nauce skupiać. Natomiast nie zgadzam się z tezą generalną – w różnych uczelniach bywa różnie, ale wszędzie tam, gdzie jest albo prawdziwie żywe życie naukowe, albo ścisła współpraca z otoczeniem społecznym naukowcy trzymają się realiów, bo dzięki temu mają poczucie sensu i sprawczości, ale też wzmacniają swoje mikre budżety. I wbrew pozorom jest takich szkół wiele, mniej w zakresie nauki, bo to klub bardzo elitarny, więcej w zakresie współpracy z otoczeniem, zwłaszcza w segmencie szkół technicznych, część wyższych szkół zawodowych, nie mówiąc o medycznych.

No i ostatnia teza Autora jest ciekawą próbą przewidywania przyszłości – jaka będzie przyszła funkcja uczelni? Przekornie odpowiem – nie zależy to w 100% od uczelni. Autonomia uczelni wyższych w Polsce jest dziś fikcją prawną i nie przywiązywałbym do tego takiej wagi, jak czyni to autor. Publiczne szkoły wyższe są finansowo i prawnie podporządkowane administracji rządowej, a spadający indeks wolności uniwersyteckiej dla Polski tylko to podkreśla. Natomiast w pełni zgadzam się z Autorem, że mimo to część naszych koleżanek i kolegów w tę 'splendid isolation’ wierzy trzymając się przekonania, że nie ma potrzeby niczego zmieniać, tylko pieniędzy więcej by się przydało. I znów – w pełni zgadzam się z Autorem, że nie ma co oczekiwać pieniędzy, jeśli społeczeństwo nie jest pewne, po co są mu potrzebne uniwersytety?

Tyle, że to nie jest do końca problem samych uniwersytetów. Nie widzę takich wahań w Niemczech, Francji czy Anglii – przy wszystkich bolączkach tamtejszych systemów szkolnictwa wyższego jest jasne, że są to ośrodki kreatywne, rozwijające, poszerzające horyzonty społeczeństwa i kształtujące przyszłość najbardziej kreatywnej części społeczności obywatelskiej. Prawdziwie wolne, kreatywne uniwersytety są rdzeniem demokracji, bo otwierają umysły absolwentów, tworzą sieci współpracy, niwelują różnice społeczne. Nie muszą w tym celu być 'agorą’, nie muszą zastępować sieci dyskusji publicznych. Natomiast muszą zachowywać ścisły związek ze światem oparty o racjonalny dyskurs, promować kulturę i wiedzę oparta o racjonalność, swobodę stawiania pytań i wiarę w możliwość dochodzenia do prawdy. Mogą to realizować w ramach zróżnicowanych misji, ścieżek, które mogą być różne dla każdej z uczelni.

Wszystko to może się stać, jeśli powrócimy do racjonalności, do kreatywności, do oparcia naszych relacji na prawdzie jako wartościach istotnych dla państwa i promowanych w społeczeństwie. Bez tego nasze środowisko się nie zmieni, pozostawione samo sobie będzie więdnąć i blednąć prosząc uniżenie o kolejne 5% podwyżek.

Wierzę, że powrót do demokratycznego, nowoczesnego społeczeństwa wciąż jest możliwy – i w nim uniwersytety mogą odegrać kluczową rolę.

Kopernikański przewrót w Polskiej Nauce czyli igraszki z diabłem

Zacząć wypada od tego, że absolutnie nie mam nic przeciwko astronomii i naukowcom związanym z tą dziedziną. Dodam, że pomysł upamiętnienie Mikołaja Kopernika kroczącym kongresem organizowanym przez uniwersytety w Toruniu, Krakowie i Olsztynie jest klasycznym działaniem PRowym, wzmacniającym dobrostan części naukowców. Wiele takich imprez organizuje się rokrocznie (niekoniecznie w naszym kraju), nic w tym złego, a spotkania z tej okazji czasami przynoszą trwałe efekty naukowe. Ale pomysł, żeby połączyć takie działania z partyjno-osobistym KONGRESEM KOPERNIKAŃSKIM Ministra i Partii uważam za przełom iście kopernikański dla Polskiej Nauki.

Owszem, także kongresy poszczególnych nauk zdarzało się otwierać politykom, kongres historyków w Lublinie objęty był nie tylko współorganizacją przez IPN, ale też osobistą obecnością Prezydenta i wiele tam padło słów zatrważających przy uśmiechach organizatorów. Ale to był tylko przedsmak. Bo jednak do tej pory po 1989 r. przy tego typu okazjach nauka zawsze była najważniejsza, politycy byli jednak dodatkiem. W Toruniu role się odwróciły. Nasze środowisko publicznie, w świetle reflektorów i fleszy zgodziło się zatrzymać ruch polityków wokół naukowców i zacząć ochoczo krążyć wokół ministerialnego Słońca. Kongres naukowy zniknął pożarty przez KONGRES polityczny, którego znamienitą częścią stało się ogłoszenie inauguracji tworu tyleż niepotrzebnego, co kosztownego w czasach inflacji, niedofinansowania żałosnych pensji w nauce, restrykcji finansowych na uczelniach ograniczających ogrzewanie i oświetlenie, wreszcie – żałosnego stanu finansów NCN dających współczynnik sukcesu w konkursach grantowych na poziomie około 10%. Ale to nie jest tak ważne, jak inauguracja AKADEMII.

Czytaj dalejKopernikański przewrót w Polskiej Nauce czyli igraszki z diabłem

Universities strike!

Krasnal Profesorek przy Uniwersytecie Wrocławskim

Uniwersytety strajkują. No tak, nie w Polsce, ale jednak nie tak znów daleko – w Wielkiej Brytanii. Niektóre z nich strajkowały już w 2021 r. i 2022 r., ale tegoroczne strajki, które zaczęły się 10.02, obejmą rekordową liczbę około 140 uczelni wyższych. Brytyjski system szkolnictwa wyższego jest bardzo odmienny od polskiego, ale można spojrzeć na jego negatywne konsekwencje widziane oczami pracowników, by uniknąć błędów w trakcie kolejnych zmian, jakie będą – w co nie wątpię – postulowane w naszych realiach. Zatem – co doskwiera naszym koleżankom i kolegom na Wyspach?

  1. Brak stabilności warunków funkcjonowania uczelni i przeniesieniu ciężaru finansowania uczelni na rodziny studentów. Prawicowe rządy torysów od 2010 r. wprowadziły szereg zmian w systemie, który miał stać się bardziej konkurencyjny oraz lepiej powiązany z potrzebami edukacyjnymi młodzieży. Strajkujący skupiają się na wybranych elementach tych zmian: 1) zmniejszeniu rządowego dofinansowania szkolnictwa wyższego, które wynosi zaledwie 0,5% PKB. Wynika to z założenia, że ten strumień środków ma jedynie wspomagać zasadnicze źródło – czesne studentów (około 9000 funtów rocznie) oraz przychody z kształcenia studentów zagranicznych; 2) zlikwidowaniu centralnie wyznaczanych limitów miejsc na uczelniach, które od zeszłego roku samodzielnie wyznaczają, jak wielu studentów na dany kierunek mogą przyjąć. A ponieważ ich finanse zależą od czesnego, liczba studentów zwiększa się bardzo szybko na pożądanych kierunkach i uczelniach, a zmniejsza na tych, które cieszą się mniejszym zainteresowaniem. Z jednej strony powoduje to nadmiar godzin pracy w – paradoksalnie – lepiej finansowanych uczelniach, z drugiej – cięcia miejsc pracy w tych uniwersytetach, gdzie studentów brakuje. Uzależnienie finansów uczelni od liczby studentów powoduje, że zarząd uczelni skupia się na ich przyciągnięciu komfortowymi warunkami bytowymi i edukacyjnymi, natomiast mniej wagi przywiązuje do wspierania nauczających, ich kompetencji i pracy naukowej.
  2. Brak stabilności zatrudnienia i niewystarczające wynagrodzenie przy zwiększającym się obciążeniu pracą. Duża część pracowników pozostaje zatrudniona na umowach czasowych, części płaci się za przepracowane godziny w ramach pracy czasowej. Stabilne zatrudnienie etatowe jest coraz trudniejsze, a fluktuacja liczby studentów i w związku z tym zapotrzebowania na pracę na uczelniach powoduje, że powstają wyspecjalizowane agencje pracy tymczasowej przenoszące wykładowców na ograniczony okres czasu do pracy w uczelniach chwilowo przyjmujących więcej studentów na danym kierunku. W związku z uciążliwością pracy związana z rosnącymi obowiązkami pozadydaktycznymi i naukowymi, postulowane jest zwiększenie wynagrodzeń o 12% lub 2% ponad próg inflacji
  3. Uzależnienie sytuacji finansowej uczelni od liczby studentów zagranicznych daje problematyczne efekty po Brexicie. Maleje liczba studentów z UE, ale zmniejsza się też liczba studentów chińskich, dla których jak dotąd UK było miejscem zdobywania prestiżu przez dzieci nomenklatury i nowej, chińskiej burżuazji. Tyle, że wraz ze wzrostem nacjonalistycznych sentymentów w ChRL, maleje zapotrzebowanie na prestiż związany z importowanym dyplomem, coraz większe znaczenie przywiązuje się do dyplomów elitarnych uczelni krajowych. W zakresie udziału uczelni w runku międzynarodowych studentów UK spadła z drugiej pozycji (po USA) na czwartą (wyprzedziły je Kanada i Australia).

Z polskiej perspektywy te obawy brzmią dziwnie, bo przyzwyczailiśmy się do bardzo liberalnej polityki edukacyjnej. Czy ktoś wyobraża sobie, że korzystne byłoby sztywne, centralne ustalanie liczby studentów na poszczególnych kierunkach, na każdym z uniwersytetów? To prawda, że zabieganie o studentów kosztuje i pochłania wiele energii, ale samo w sobie wydaje mi się korzystne dla studentów i może mieć dobre skutki dla całego społeczeństwa – o ile konkurencja opiera się na jakości kształcenia, a nie na zaniżaniu poziomu połączonym z komfortem materialnym studentów. I w tym tkwi różnica między polskim i brytyjskim systemem: my nie przyciągamy studentów luksusami, bo nie mamy na to pieniędzy. Mimo wielu narzekań spadek jakości kształcenia też nie jest drastyczny, poziom kształcenia utrzymuje się zbliżony od lat – nie polepsza się widocznie i nie obniża tragicznie. Naszym problemem jest raczej przeciętność i oderwanie od świata poza Polską, niż nęcenie niską jakością kształcenia na studiach dziennych. Finansowanie z kasy państwa stabilizuje jednak znacząco poziom edukacji, choć nie wpływa motywująco na podnoszenie standardów edukacyjnych.

Kwestia wynagrodzenia – tu mogę tylko westchnąć. Mediana wynagrodzenia na stanowisku starszego wykładowcy (senior lecturer) – odpowiednik naszego adiunkta ze stopniem dra habilitowanego – to 49.000 funtów rocznie. I chwileczkę, nie włączajmy kalkulatorów, tylko osadźmy to w pewnym kontekście. Mediana płacy kierowcy ciężarówki wynosi 26.831 funtów rocznie. Czyli adiunkt zarabia około 185% pensji kierowcy. A teraz nasze realia – mediana wynagrodzenia kierowcy w 2021/2 r. to 6500 zł, zaś adiunkta – 6.850. Dla wielu z nas może to być zaskoczeniem, bo widełki ministerialne wskazują kwotę o 2000 zł niższą – ale tu wlicza się wszystkie składniki wynagrodzenia i wylicza medianę dla całego sektora. Niezależnie jednak od tego – płaca adiunkta na uczelni była bliska płacy kierowcy. Po ostatnich podwyżkach płac w gospodarce i stagnacji płac na uczelniach ta różnica z pewnością znikła, jeśli nie przesunęła się na korzyść kierowców. Dla uzyskania poziomu zarobków zbliżonych do proporcji w UK adiunkt powinien zarabiać ponad 12.000 zł miesięcznie. Oszczędzę nam porównywania pensji profesorskich.

Czy to wszystko oznacza, że strajki uczelni na Wyspach nie powinny nas interesować, bo chętnie zamienilibyśmy się miejscami? Nie sądzę. Owszem, są wskazówką, jak mało uczymy się od siebie nawzajem – sektor brytyjski mógłby się czegoś nauczyć od nas, jestem o tym przekonany, w zakresie polityki jakości kształcenia i sensownego liberalizowania zapisów studenckich. Ale my moglibyśmy dużo się nauczyć o docenianiu pracy naukowców w społeczeństwie XXI w. Nawet jeśli także w UK z pewnym rozczarowaniem mówi się o braku sympatii większości społeczeństwa do 'thinkers’ w szerokim tego słowa znaczeniu – zarówno wykładowców, jak i nauczycieli. Ale przede wszystkim wydaje mi się, że prawicowy rząd na Wyspach podobnie jak prawicowy rząd w Polsce nie docenia znaczenia podnoszenia poziomu wiedzy i współczesności wśród obywateli dla tworzenia otwartego, demokratycznego społeczeństwa. Nie docenia kultury, nie rozumie nauki i nowoczesnej, kreatywnej gospodarki. I to jest nasz największy kłopot – rządy zapatrzone w przeszłość, ledwo rozpoznające teraźniejszość, kompletnie nie zainteresowane przyszłością.

Będę obserwował z sympatią i zaciekawieniem skutki strajków na Wyspach. Ale będę też ciągle zachęcał, by zwłaszcza środowiska akademickie bez dogmatów przypatrywały się rozwiązaniom organizacyjnym poza granicami własnego kraju. To nie boli, a nauczyć się można wiele.

No, chyba, że jest się politykiem w Ministerstwie.

Willa plus, wiedza minus – nihil novi

Od czasu do czasu warto pisać o rzeczach oczywistych. Bo w pogoni za coraz oryginalniejszymi, wyrazistszymi tezami umykają te sądy, które są najbliżej rzeczywistości. I tak gdy przeczytałem twitterową wypowiedź, że odcięcie Wirtualnej Biblioteki Nauki przez Ministra od serii licencji, w tym czasopism z grupy 'Nature” oraz 'Science’, jest może i nienajlepsze, ale dlaczego mamy płacimy publiczne pieniądze wyzyskującym naukowców wydawcom? Przecież oni publikują badania prowadzone za publiczne pieniądze, a my publikując je u nich zwiększamy ich zyski, a kupując za ogromne pieniądze dostęp do tych treści zwiększamy je dodatkowo publicznymi pieniędzmi. Ergo, Minister może nie najmądrzejszy, ale działanie słuszne – odcinamy prywatnego przedsiębiorcę od nienależnych mu pieniędzy społeczeństwa.

W tym kierunku szła już wcześniej refleksja Ministra i jego zwolenników, gdy nakazano szkołom wyższym przekazać, ile rocznie przeznaczają na zakup literatury naukowej z zagranicy oraz ile wydają na wsparcie publikowania zagranicą. Ze wskazaniem, że na pewno za dużo. Wreszcie po zakończeniu tzw. ewaluacji na bazie dalece niejednorodnej grupy czasopism firmy MDPI dowodzi się niegospodarności polegającej na finansowaniu publikacji w drapieżnych czasopismach. A wszystko to pojawia się w kontekście bulwersującego dofinansowania przez Ministra zakupów nieruchomości przez miłe jego i Partii sercu organizacje kosztem milionów złotych wyciągniętych z kieszeni polskiego podatnika.

Czytaj dalejWilla plus, wiedza minus – nihil novi

Kobiety równe w nauce

Po ciekawym spotkaniu z prof. Bogumiłą Kaniewską dotyczącą sytuacji kobiet na polskich uczelniach wyższych skłonny jestem do umiarkowanego optymizmu. W trakcie spotkania padło kilka ciekawych pytań, na które Pani Rektorka odpowiadała racjonalnie i spokojnie. Niemal nie zdarzały się skrajnie niemądre wystąpienia. Było miło. To oznacza, że temat – poza wąskim gronem ultrakonserwatywnych, a może po prostu oderwanych od otoczenia kolegów – nie budzi zasadniczo negatywnych emocji. Ale moje umiarkowanie wynika z obserwacji bezradności wobec tematu i jego implikacji. W miłej atmosferze miło płynie czas, ale nic nie jest w stanie się zmienić. I absolutnie nie dotyczy to tylko uczelni polskich, choć pod względem troski o bezpieczeństwo – a tym jest przecież równość w każdym aspekcie – daleko naszym uczelniom nawet do standardów naszych zachodnich sąsiadów. I nie chodzi tu o procenty doktorantek czy doktorek lub zatrudnionych ogółem – bo te mogą wynikać z różnych uwarunkowań, w tym płacowych – istotnych w społeczeństwach przywiązanych do tradycyjnych ról kobiet i mężczyzn.

Myślę, że dziś jesteśmy w miejscu, w którym system szkolnictwa wyższego zachodniej Europy znajdował się w 2010 r. Wtedy powstał raport będący metaanalizą zaleceń i publikacji dotyczących polityk równościowych. Wtedy wyraźna była dominacja opracowań prawnych, zaleceń kierowanych słuszną ideą, ale brak było studiów zawierających wyniki i operacjonalizację skutków wdrożonych rozwiązań. Krótko mówiąc – mówiono, co należy osiągnąć, proponowano – jak, ale o skutkach mówiono mało. Nie były one też szczególnie budujące. Pozytywna dyskryminacja i system parytetów spotykał się z niechęcią w akademii wyrażaną tak przez kobiety, jak i mężczyzn. Co interesujące, kobietom podobały się inicjatywy działań grupujących uczestniczki według płci – obozy, szkoły letnie / zimowe, tutoring… Jednak jaki miało to wpływ na zmianę ich pozycji w systemie? Nie wiemy, moim zdaniem wskazywało to jedynie na wysoki poziom braku bezpieczeństwa kobiet w środowisku naukowym. Dla wdrażania polityk równościowych za kluczowe uważano mocne i stabilne poparcie dla nich ze strony wyższego i średniego aparatu zarządczego.

Czytaj dalejKobiety równe w nauce