Letnie lekceważenie wiedzy i rozumu

Krasnal Profesorek przy Uniwersytecie Wrocławskim

Wakacje, wyjazdy i upał nie sprzyjają aktywności publicystycznej. Ale wokół dzieje się dużo rzeczy dziwnych, wartych odnotowania, związanych z działalnością akademicką – choć nie zawsze rozumnie i racjonalnie…

  1. W skali ogólnokrajowej mamy dwa intrygujące wydarzenia. Jeden z nich odbił się echem szerokim w środowisku archeologów, ale i historyków. Sejm głosami Partii przegłosował zmianę ustawy o ochronie zabytków i zagwarantował detektorystom prawo do prowadzenia wykopalisk w zasadzie bez jakiejkolwiek kontroli, jedynie poprzez zdalne zawiadomienie w aplikacji. Co ciekawsze, odnaleziono artefakty muzea będą musiały od detektorystów odkupić, jeśli nie zgodzą się przyjąć dyplomu. Argumentacja wnioskodawców jest załamująca, ale słowa ministra Sellina, że skoro 29 tys osób łamie prawo, to należy je tak skonstruować, żeby nie zmieniając swej działalności już więcej go nie łamali, jest absolutnie twórczym wkładem Partii w doktrynę prawa. Nie wątpię, że jest sporo amatorów tego typu działalności, którzy starają się zachować pewne minimum poprawności w zakresie badań i troski o miejsce znaleziska. Ale nie ma co się łudzić – amatorzy zabytków z brązu rozkopując miejsce deponowania artefaktu niszczą cały kontekst kulturowy, nie wykonują żadnej lub szczątkową dokumentacją i cieszą się jedynie faktem odnalezienia konkretnego zabytku. I to prawda, że odnajdują ich sporo, może nawet więcej niż właściwi archeolodzy – ale takie znaleziska mają niewielki walor badawczy. Rozkopane stanowiska nigdy już nie zapewnią nam wiedzy o kontekście kulturowym, a nawet chronologicznym znaleziska. Wraz ze stratygrafią, ale przecież także mniej „okazałymi” szczątkami organicznymi, niejasnymi dla kopiących jamami przepada całe bogactwo kultury, które dokumentują archeolodzy. Wstrząsające jest to, że w ogóle nad tego typu prawem zastanawiamy się w momencie, gdy świat dąży – słusznie – do rozwijania nieinwazyjnych metod archeologicznych. Bo każde rozkopane lub odkryte stanowiska staje się stracone poznawczo dla przyszłych pokoleń. Od sumienności i dokładności badaczy – a przecież nawet wśród archeologów różnie z tym bywało i bywa, gdy inwestor ponagla – zależało, jak wiele dowiemy się o przeszłości, jak wiele bezpowrotnie stracimy. Lobbistyczny charakter naszego ustawodawstwa nabiera przerażającego charakteru.
  2. Drugą ciekawostką jest podział środków w ramach Rządowego Funduszu Odbudowy Zabytków. Środki jak zawsze skromne, ale czasami mogące pomóc zrealizować podstawowe prace – od 150 tys. do 3,5 mln. I okazuje się, że zabytkiem najlepiej, żeby był kościół lub cmentarz. Na 4807 nagrodzonych wniosków około 3000 dotyczy kościołów a 300 kaplic. Bez dwóch zdań – architektura sakralna to ważny element dziedzictwa kulturowego Polski. Ale stanowi tylko jego część! Bulwersuje to zwłaszcza tu, na Dolnym Śląsku, ale podobnie jest na Górnym Śląsku czy Pomorzu, gdzie setki dworów i pałaców, obiektów architektury przemysłowej, zabytkowych rezydencji mieszczańskich marnieje i podupada, a czasami rozsypuje się w wyniku dekad lekceważenia przez państwo polskie. Nie dziwi rozżalenie samorządowców, którzy wskazują, że fundusz stał się w zasadzie funduszem na rzecz Kościoła. Najwyraźniej trudne czasy wyborów raz jeszcze obudziły wśród naszych rządzących potrzebę kupienia sobie kolejnych głosów. Kolejne wielkie tablice głoszące sławę Ministra i zasłaniające fronty zabytków, kolejne poczciwe twarze lokalnych posłów błyskające nienagannym uzębieniem i bielą czeków, za które nie oni przecież płacą. I kolejne smutne wyjazdy poza największe miasta, by odnotowywać co z lokalnych zabytków już przepadło, zapadło się, zniknęło i nie wróci. Ale Kościół trwa w sojuszu. A głosu historyków sztuki konserwatorów zabytków nie słychać w tej kwestii…
  3. No i ciekawostka lokalna – arcybiskupa wrocławskiego i proboszcza katedry starania, by wybić nowe drzwi wejściowe do barokowej kaplicy kościoła katedralnego. I proszę czytać uważnie – nie chodzi o odsłonięcie zamurowanego otworu wejściowego lub poszerzenie otworu okiennego. Nie, panowie wspierani przez modlitwy na Jasnej Górze chcą wybić zupełnie nowy otwór wejściowy. Idą dalej – chcą do niego specjalnej dobudówki z konstrukcji metalowo-szklanej, która będzie osłaniać wejście. To, że przy okazji niszczą barokową formę kaplicy i oszpecają katedrę? O to mniejsza. Argument podstawowy – wierni chcą całodobowej adoracji Sakramentu w katedrze. Dlaczego zatem nie udostępnić im odpowiedniej przestrzeni w katedrze z dojściem z wejście głównego lub bocznego? Ba!, dlaczego nie przeprowadzać tej adoracji w odległym o 150-200 m kościele św. Idziego lub dolnym kościele kolegiaty św. Krzyża, praktycznie nieużywanym? Nie, bo nie, bo zabytek to tylko kamienie, a jeśli dostojnik Kościoła chce, to tak ma być. Ale najgorsze i najsmutniejsze, że wspierają go w tym nasi koledzy, w tym historyk sztuki baroku, prof. Piotr Oszczanowski. Ja wiem, że od lat jest on głównie dyrektorem Muzeum Narodowego we Wrocławiu (to funkcja w sposób oczywisty wyczerpująca) i być może dąży wyżej, tak wysoko, jak nisko kłania się swojemu Ministrowi bywając w Warszawie. Ale czy naprawdę warto za te kilka chwil w garniturze i na rządowych dywanach, to biurko i widok z okna dać z siebie robić poręczne narzędzie do niszczenia zabytków? Naprawdę, ciężko mi w to wszystko uwierzyć i uważam, że trzeba w tej sprawie być aktywnym. Znów – warto, żeby zwłaszcza środowisko historyków sztuki ożywiło się w tej kwestii.

Wszystkie te sprawy łączy jedno – absolutne lekceważenie rozumu i wiedzy przez władze polityczne (przedstawiciele Partii w Sejmie), ale i zwolenników kariery przy Partii z grona samej Akademii. Wola polityczna, doraźne korzyści, horyzonty wąskie jak ucho igielne i stałe hamletyzowanie – jak nie ja, to ktoś inny, gorszy będzie to opiniował, wspierał, kierował… No właśnie, że nie. Jak nie my, to jednak nikt swojego nazwiska jako ekspert naukowiec pod te polityczne działania nie podłoży. Tylko nasza słabość i skłonność do wątpliwych interesów daje siłę bezwzględnie pragmatycznym politykom.

Polityczny klientaryzm czy szukanie prawdy i transfer wiedzy? Nie NCN, to my wymagamy zmian!

Dyskusja o roli i przyszłości Narodowego Centrum Nauki trwa już od jakiegoś czasu i chyba trudno liczyć na głosy przekonujące już przekonanych zwolenników lub przeciwników tej instytucji. Tym bardziej, że dyskusja nie toczy się w kręgu osób akceptujących wspólne założenie: jaki jest cel publicznych badań naukowych? Gdybyśmy tu uzyskali zgodność, sama dyskusja nabrałaby ciekawszego charakteru. Bliższe zdecydowanie są mi argumenty prof. Macieja Żylicza, który na łamach Gazety Wyborczej w polemice z Bartoszem Rydlińskim raz jeszcze przytaczał na rzecz NCN argumenty oczywiste dla badaczy wspierających projakościowy, otwarty, powszechny model akademickiej kultury pracy. Tak, nauka nie rozwija się poprzez rozdział zasobów według przynależności klasowej lub geograficznej, lecz wtedy, gdy wspiera się badania zgodnie z kryterium doskonałości, to jest oryginalności i warsztatowej sprawności dotychczasowych i planowanych badań. Tak, ocena peer review jest ułomna, ale nic lepszego nie wynaleziono. Nie oznacza to, że jestem bezkrytycznym fanem NCN, ba, nie jestem też beneficjentem tej instytucji i mam ogromne zastrzeżenia do jakości recenzji, a po ostatnim konkursie Maestro skala niezrozumienia czym są nauki humanistyczne nie przestaje mnie zdumiewać. I, co trzeba wziąć pod uwagę, w związku z ograniczeniem zasobów walka o nie – także w panelach NCN – będzie coraz bardziej brutalna i pewnie nie zawsze transparentna i uczciwa. Ale nie zmienia to mojego zdania – jeśli zgadzamy się, że środki publiczne powinny wspierać doskonalenie się nauki w Polsce, jej ścisłe powiązanie ze światem w celu transferu najnowszego stanu wiedzy, kultury i technologii na rzecz społeczeństwa polskiego – NCN jest jedyną dziś instytucją, której procedury i pamięć instytucjonalna dają szansę na powolne realizowanie tego celu.

Sęk w tym, że katastrofalne zmiany, jakie zaszły w ciągu rządów Partii, a zwłaszcza ostatniego Ministra, zdemolowały wszystko, co dawało nadzieję na racjonalne zmiany w sektorze nauki i szkolnictwa wyższego.

Zacznijmy od prostego stwierdzenia – cały, roczny budżet NCN to niespełna 10% ogółu podstawowego budżetu subwencyjnego polskich uczelni i instytutów PAN. Jak niewiele i wiele jednocześnie znaczy 10% budżetu przekonały się uczelnie z programu IDUB. Za nic w świecie nie da się za to stworzyć uczelni na poziomie światowym, ale odpowiednio rozdzielając te środki można albo wzmocnić silne strony uczelni i projakościową kulturę pracy, albo rozproszyć środki, zyskać chwilę politycznego uznania własnych wspólnot i pogrzebać w zamian jakiekolwiek szanse na rozwój. Podobna jest rola NCN – może służyć wzmacnianiu kultury pracy akademickiej skupionej na doskonałości naukowej. Ale może też rozdawać zasoby według kwot geograficznych, klasowych lub polityczno-wyznaniowych i wspierać klientarny model funkcjonowania społeczeństwa promowany przez Partię, Ministra i sporą część wierzących w dobroczynny wpływ na społeczeństwo omnipotencji władzy. W tym drugim przypadku jest oczywiste, że celem rozwoju sektora nauki i szkolnictwa wyższego przestaje być współuczestniczenia w nauce jako dziedzictwie ludzkości, a staje się realizowanie celów politycznych jednej z grup akurat będących u władzy. Dla mnie nie ma to nic wspólnego z wartościami życia akademickiego, które gwarantują wartość nauki we współczesnym świecie – poszukiwanie prawdy jest w tym modelu zastępowane wspieraniem grup społecznych miłych władzy. Jest to też zabójcze dla przyszłości społeczeństwa, które odrzucając prawdę osuwa się na mieliznę niekończących sporów: która grupa jest ważniejsza?

Nie jest winą NCN, że polscy naukowcy pozyskują mało grantów ERC i nie są koordynatorami międzynarodowych sieci zespołów w ramach programu Horyzont. Bo głęboki kryzys naszego sektora nie ma punktowego charakteru. Tak, jest on niedofinansowany, bez dwóch zdań. Tak, jesteśmy zmęczeni ciągłymi reformami, zmianami polegającymi na mieszaniu łyżeczką w gorzkiej herbacie. Ale jednocześnie nasz sektor stał się szalenie konserwatywny, roszczeniowy, labidzący i przejął retorykę Partii: niech ktoś nam da złoty róg, niech popłynie do nas rzeka tłustego mleka i słodkiego miodu, a wtedy, ho, ho!, co to nie my! Ale tak przecież nie będzie. Budowane w oparciu o koleżeńskie klepanie po plecach przeciętne naukowo zespoły nie staną się innowacyjne i kreatywne na skalę światową w ciągu roku lub dwóch. Niewydolna, zachowawcza biurokracja, które nie jest w stanie zapewnić wsparcia aplikującym o granty, nie przepoczwarzy się za machnięciem różdżki w wydajną, racjonalną, przyjazną administrację wspierającą projakościowy charakter środowiska naukowego. Uzależnieni od emocji swoich wyborców i od presji Ministra rektorzy nie staną się reformatorami mając przed oczami wizję rychłego zrzucenia z rektorskiego stolca przez słuszny gniew ludu i Ministra. Ale nade wszystko – warto to powtarzać do bólu – nic się nie zmieni, jeśli nie zgodzimy się, że sensem naszego istnienie jest nie jęczenie i żebranie u wrót alei Szucha, ale praca na rzecz prawdy, racjonalnego budowania wizji świata w zgodzie z naukową światową.

I pewnie tylko część jednostek jest gotowa prowadzić badania i dydaktykę zorientowaną na badania, kreować transfer nauki, kultury i technologii. Część jednostek gotowa jest kształcić na wysokim poziomie na rzecz gospodarki i społeczeństwa czerpiąc z kapitału wypracowanego przez uczelnie skupione na badaniach. A wszyscy na jednakowych warunkach mogą szukać wsparcia w konkursach ocenianych pod kątem doskonałości naukowej. Nie zgadzam się, że dotychczasowy model wspierania nauki się załamał, nie przyniósł efektów. Widzę, ile udało się osiągnąć przez trzy dekady, ile się zmieniło i że ci, którzy podjęli wyzwanie, weszli w krąg nauki światowej. Coś, czego w latach 90. XX w. w ogóle nie oczekiwałem, z zachwytem słuchając nielicznych „profesorów z Zachodu” chcących podzielić się z lekko dzikim światem zza żelaznej kurtyny nowymi badaniami. A zwłaszcza, że nasi studenci są do tego gotowi i tego od nas wymagają – horyzontów szerokich, badań na najwyższym poziomie, pomysłów ciekawych i nowatorskich. No i znając Polskę poza metropoliami mogę powiedzieć – jest tam ogień! Są tam ludzie niesłychanie kochający swoje wspólnoty, gotowi o nie walczyć i je rozwijać. Ba, jeśli chodzi o kapitał instytucjonalny – są miejsca zarówno kapitalnie aktywne, gorące i są smutne mury pełne źle wydanych pieniędzy. Jak w metropoliach – to zależy. Ale nie jest rolą NCN, by za 1,3 mld zł dokonać cudu społecznego. Tego możemy wymagać od tych, którzy głosują, kontrolują polityków, którzy powinni zdecentralizować system zarządzania naszym krajem, albo kreują polityki i środowiska lokalne. Ale to już inna opowieść.

Jeśli chcemy rozwoju naszego sektora, musimy uzgodnić – czym ma być jego cel. Musimy się też zgodzić, że jesteśmy dla społeczeństwa, nie ono dla nas. Damy radę – ale musimy chcieć i nie bać się zerwać więzi klienckie.

Nie tyle popularyzacja, ile naukowa wizja świata

Jacht na wodach wokół Spitsbergenu

Moja przygoda z popularyzacją nauki zaczęła się ponad 20 lat temu, kiedy wspólnie z kolegą przygotowywaliśmy zeszyty tworzące pierwszy po 1989 r. obszerny Poczet książąt i królów Polski. No tak, nikt też nie dawał nam za te publikacje punktów, nie wykazywaliśmy ich w naszych oficjalnych bibliografiach. Nikogo w akademii to specjalnie nie interesowało. Kolejne publikacje i aktywności popularnonaukowe stały się częścią mojej normalnej aktywności zawodowej. Nie ma co ukrywać, nie były to działania oparte o etos siłaczki. Po prostu nie było szansy na utrzymanie się z etatu adiunkta, potem adiunkta z habilitacją na jednym z największych uniwersytetów polskich. Wybierając między drugim i trzecim etatem a prowadzeniem badań i próbą ich komercjalizacji, wybrałem tę drugą drogę.

I nikomu tego dziś nie polecę. W przeciwieństwie do wyczerpujących, ale stabilnych materialnie dodatkowych etatów, praca popularyzatorska daje poczucie rozwoju zawodowego, masę satysfakcji z relacji z ludźmi, z realizacji swoich pasji. Ale od około dekady drastycznie maleje zainteresowanie otoczenia współpracą w produkcji profesjonalnych treści popularnonaukowych. Tradycją stało się już retoryczne wygłaszanie przez ludzi akademii: nie uczestniczymy w popularyzacji, bo choć ważna, nie daje nam punktów, nie jest doceniana w ocenach pracowniczych. Dajcie nam punkty, będziemy popularyzować!

Czytaj dalejNie tyle popularyzacja, ile naukowa wizja świata

Gdzie jest nauka i szkolnictwo wyższe przed wyborami?

Tytułowa refleksja naszła mnie po prześledzeniu artykułów podsumowujących ostatnie wypowiedzi programowe wszystkich ważniejszych sił politycznych szykujących się do jesiennych wyborów. Mieli oni dużo do powiedzenia o świetlanej przyszłości Polski pod ich rządami i katastrofalnej  pod rządami wszystkich pozostałych. Kwestie nauki w zasadzie się nie pojawiały. Trudno się temu dziwić, bo i w dyskusjach publicznych mimo naprawdę ciężkiej pracy Ministra nad ożywieniem zainteresowania tym zagadnieniem – nauka i naukowcy pojawiają się rzadko. Jako broń przeciwko wrażym grupom politycznym bywamy przydatni, ale jest to broń krótkiego i niezbyt głębokiego rażenia. Ostatecznie wszystko sprowadza się – z pełną zgoda naszego środowiska i jego liderów – do pieniędzy. Uważam za niezwykle symptomatyczną reakcję środowiska na sprawę profesor Engelking. Gdy zagrożona była wolność badań naukowych i dobre imię uznanej w świecie badaczki, to w świetle deklaracji środowiskowych najważniejsza okazała się groźba ograniczenia finansowania poszczególnych jednostek. Do tej części narracji ministerialnej odniosły się nasze ciała samorządowe i większość deklaracji poszczególnych instytucji, tak też został skanalizowany temat w mediach. To świetny przykład, że wolność myślenia jest zbyt trudnym tematem dla dyskursu publicznego i środowiskowego. A przecież jest to kluczowa wartość europejskiej kultury.  Czegóż więc oczekiwać od polityków?

Czytaj dalejGdzie jest nauka i szkolnictwo wyższe przed wyborami?

Czy nadchodzi uniwersytet partyjny? Wokół pewnego gestu

Uniwersytet powinien być polityczny. Bo polityczne jest wszystko to, co dotyczy życia w społeczeństwie demokratycznym. Tu publicznie broni się wartości konstytutywnych, decydujących o swojej tożsamości. Demokracja daje nam wybór. Możemy wspierać, a czasami walczyć o wartości istotne dla naszej grupy stając się podmiotami życia społecznego. Ale możemy też rezygnować z tego przywileju i mówić o naszej ‘apolityczności’. Ale wówczas przekazujemy nasze obywatelskie prawa tym, którzy akurat sprawują władzę. Podporządkowujemy się im i to oni mówią nam, jakie są nasze wartości.

To ostatnie nie mieści się w mojej wizji uniwersytetu jako miejsca poszukiwania i głoszenia prawdy, a tym samym promującego wolność i otwartość. Te wartości są rdzeniem, definicją życia akademickiego i nie można zrezygnować z ich promowania bez rezygnacji z bycia częścią tradycji akademii. W tym sensie uniwersytet musi być polityczny, jeśli chce w dzisiejszym świecie populizmu, autorytaryzmu i ślepej wiary przetrwać i wspierać demokratyczny etos obywatelski. Ale z tego samego względu uniwersytet nie może być ani partyjny, ani rządowy. Paradoksalnie, wtedy właśnie przestaje być bytem politycznym, a staje się bezwolną zabawką w rękach polityków i demagogów. Niezależnie od znaków i legitymacji, które przedstawiają.

Czytaj dalejCzy nadchodzi uniwersytet partyjny? Wokół pewnego gestu

Nowa ustawa, dużo kontroli, trochę dewaluacji, inflacji i cień korumpowania

Tradycyjnie, gdy Minister wnosi projekt ustawy, warto się z nią bliżej zapoznać. Nie jest to proces przyjemny, bo zazwyczaj jest prawne monstrum powstałe w wyniku spotkania nieodgadnionych zasad pokrętnej logiki urzędników Ministerstwa i politycznych potrzeb Partii. Z dobrem naszego, akademickiego sektora, rezultat ma niewiele wspólnego.

Tym razem o kolejnym intrygującym projekcie zaalarmowała prasa, ale też głównie ze względu na próbę kontroli niepublicznych szkół podstawowych i ponadpodstawowych. Nie ma potrzeby za wiele się nad tym rozwodzić – kuratorzy mają mieć prawo wydania decyzji o zamknięciu placówki w przypadku braku spełnienia ich żądań przez dyrektorów (art. 6, ust. 3). Kuratorzy przejmą też bezpośredni nadzór pedagogiczny nad szkołami niepublicznymi, kuratorzy mogą wydać nakaz 'naprawy uchybień’ w ciągu 30 dni od wydania decyzji (art. 6, ust. 4). Sugestie, że to działania przewidziane tylko dla wyjątkowych wypadków, przyjmuję – z własnego doświadczenia – wyłącznie gromkim śmiechem. Chęć zaaplikowania efektu mrożącego i podporządkowania Partii kolejnej, dotąd w miarę wolnej przestrzeni edukacyjnej, jest pewna. Dzieci zamożniejsze będą miały prywatne lekcje dodatkowe uczące, jak wygląda świat bez ideologii. Rodzice dzieci uboższych będą jeszcze mocniej naciskać na kształcenie domowe. Szkoły będą kluczyć, zamiast uczyć. Energie będziemy my wszyscy jako społeczeństwo wydawać na wzajemne oszukiwanie się. Wstyd, że takie opresyjne mechanizmy próbuje się wprowadzać w edukacji, która powinna opierać się na zaufaniu i zmierzać do przygotowania dzieci do życia w realnym, a nie wyśnionym przez partyjnych ideologów świecie. I nie, nie mam zaufania do kuratorów. I warto sięgnąć do treści uzasadnienia zmiany:

Problemem takim jest np. brak kontaktu z dyrektorem szkoły lub placówki/osobą prowadzącą szkołę lub placówkę (często to ta sama osoba), brak odpowiedzi na pisma przesyłane do dyrektora/osoby prowadzącej, nieudostępnianie dokumentacji w trakcie wykonywania czynności nadzoru pedagogicznego w szkole. W tego typu sytuacjach kurator oświaty będzie mógł polecić osobie prowadzącej niepubliczną szkołę lub placówkę niezwłoczne umożliwienie wykonania w szkole lub placówce czynności z zakresu nadzoru pedagogicznego. Wykonywanie w szkole lub placówce czynności z zakresu nadzoru pedagogicznego powinno rozpocząć się nie później niż w terminie 7 dni od dnia otrzymania polecenia. Niezrealizowanie polecenia organu sprawującego nadzór pedagogiczny będzie skutkowało wykreśleniem z ewidencji danej szkoły lub placówki.

Czyli jeśli kurator uzna, że nie ma kontaktu z dyrektorem szkoły lub osobą prowadzącą szkołę i w ciągu 7 dni nie uda się dyrektorowi go nawiązać – to szkoła zostaje wykreślona z ewidencji. Nie sądzę, żeby kontakt kuratora z dyrektorem szkoły był aż tak kluczowym problemem, który ma wymagać likwidacji w każdym momencie, w tym w środku roku szkolnego, szkoły. Ale to miło, że urzędnik wskazuje, w jaki sposób kuratorzy będą mogli doprowadzić do pożądanej likwidacji szkół.

W nowej inicjatywie Ministra znalazły się też zapisy ciekawe dla nas z wielu powodów. I tak pewnie słyszeliśmy nie raz, że Ministerstwo i rząd nie ma pieniędzy na badania lub realne zrównoważenie kosztów inflacji w naszych wynagrodzeniach. No tak, ale ta ustawa ma gwarantować powstanie i finansowanie – uwaga! – Muzeum Sądu Najwyższego  ulokowanego w Pałacu Krasińskich. Bo społeczeństwo tak bardzo interesuje się pracami Sądu Najwyższego – czytamy w uzasadnieniu – że trzeba wprowadzić do budżetu państwo finansowanie tej instytucji! Ach, kolejne stanowiska, pieniądze do dzielenia, utarzanie w wydanych bez sensu środkach. A że nie ma pieniędzy na zahamowanie degradacji zabytków? Że mamy realny spadek nakładów na badania? Że pracownicy oświaty i szkolnictwa wyższego biednieją w tempie kilkunastu procent dochodów rocznie? Mój Boże, będzie Muzeum!!! Ale żeby się tego dowiedzieć, trzeba przeczytać uzasadnienie do projektu ustawy. Bo w samym projekcie mamy niewinnie brzmiący artykuł 8, który mówi o prowadzeniu przez Sąd Najwyższy

działalności edukacyjnej, naukowej, wydawniczej oraz muzealnej w zakresie historii polskiego sądownictwa, ze szczególnym uwzględnieniem historii sądownictwa najwyższej instancji;

Warto czytać dokumenty powiązane, mówię Wam!

Idźmy dalej. Jest połowa czerwca, większość uczelni nerwowo szykuje się do obron doktoratów odkładanych od lat, które miały być – po kolejnych przesunięciach – bronione najpóźniej do 31 grudnia 2023 r. Niespodzianka! Ustawodawca – artykuł 9 – po raz kolejny przedłuży termin realizacji tego obowiązku o kolejny rok! Kto się pośpieszył, bo chciał przestrzegać prawa – ten gapa!

Instytuty badawcze. W ramach demokracji centralistycznej i takiej wolności badań rząd lub minister

może nałożyć na instytut obowiązek wprowadzenia do jego planu działalności zadania z zakresu administracji rządowej wynikającego w szczególności z dokumentów rządowych przyjętych przez Radę Ministrów albo przez ministra nadzorującego, albo wyznaczyć takie zadanie poza tym planem

Nie ma tu mowy o sugerowaniu, wskazaniu, zaleceniu – jest nakładanie obowiązku. Bo przecież rząd i Minister wiedzą lepiej. Polska nauka narodowo-rządowa wdraża postęp w każdej dziedzinie! Oczywiście, kadry Partii muszą mieć zapewnione miejsce pracy. Godne miejsce pracy! Dlatego zmienia się zapis o kwalifikacjach, które musi posiadać kandydat na dyrektora instytutu badawczego. Dotąd musiał mieć stopień doktora. Od momentu przyjęcia nowej ustawy – magistra, magistra inżyniera – lub równorzędny (art. 5, ust. 9, pkt b). To naprawdę mnie urzekło – kto uzna, czym jest tytuł równorzędny? Zapewne minister, bo przecież on mianuje dyrektora. Może więc wystarczy dobrze zdana matura? I tu także urzekło mnie uzasadnienie:

Wprowadzenie projektowanej zmiany wynika z docierających do Ministra Edukacji i Nauki sygnałów, że obowiązujący wymóg posiadania przez kandydata na dyrektora instytutu badawczego co najmniej stopnia naukowego doktora powoduje zawężenie kręgu osób ubiegających się o to stanowisko, wykluczając tym samym osoby mające odpowiednie doświadczenie i kompetencje do zarządzania.

Ale za chwilę ogarnął mnie lęk – skąd Ministerstwo (to chyba jednak jakiś byt odrębny, niebywale wrażliwe zmysły mający) odbiera te sygnały? Czy rozmawia samo ze sobą to Ministerstwo? Czy słyszy głosy w umyśle? A może ma anteny czule i czujnie nakierowane w naszą stronę? Kochani, spodziewajmy się jeszcze ciekawszych skutków słuchania sygnałów!

Idąc z pomocą społeczeństwu spragnionemu kształcenia nauczycieli znosi się wymóg posiadania przez uczelnię kategorii jakości badań naukowych w dziedzinie wiodącej dla danego kierunku studiów co najmniej B+ lub prowadzenia ich na podstawie umowy z uczelnią posiadającą taką ocenę dla tego kierunku. Nauczycieli  mogą już kształcić szkoły zawodowe, akademie stosowane, a teraz także każda uczelnia wyższa z kategorią jakości badań C lub nawet bez kategorii (art. 10, ust. 3).

A jeszcze zabawniej jest w przypadku kierunków medycznych. Tu już w ogóle nie trzeba mieć kategorii naukowej z zakresu badań medycznych. Uczelnia musi mieć tylko jakiekolwiek kierunku – powiedzmy bezpieczeństwo wewnętrzne, politologię i socjologię – z kategoriami A+ lub A. Trzy obojętnie jakie dyscypliny na przeciętnie dobrym poziomie wystarczą, by kształcić lekarza. Inżynieria materiałowa, informatyka i fizyka. Albo geologia, historia i filologia polska (art. 10, ust. 3, pkt c).

No tak, po co komu badania naukowe do kształcenia współczesnych nauczycieli lub lekarzy? Wystarczy chęć szczera, barak w polu i oddane kadry. No i czesne lub subwencja, to jest jednak ważna rzecz.

O rozszerzaniu uprawnień Instytutu Maksymiliana Kolbe do wydawania środków, w tym nabywania nieruchomości poza granicami kraju i prowadzenia tam działalności (art. 14) – nie będę pisał. Szkoda słów, przecież wiadomo, że to kolejne miejsce dla ludzi Partii i kierowania tam środków. Których – jak rozumiem – MEiN ma nadmiar ogromny.

Wisienka na torcie – powstaną też trzy nowe, pełne uniwersytety – w Bielsku-Białej, Radomiu i Siedlcach. I tu mój postulat – całkiem serio, bo to nie jest śmieszne! – czas zrezygnować z sejmowego przyznawania uczelniom nazw. Postulowałem to już przy 'akademiach stosowanych’, ale ta ustawa ośmiesza równie silnie ideę uniwersytetów jako szkół o silnym profilu badawczym, dającym gwarancję wszechstronnego kształcenia na bardzo wysokim poziomie. Zrezygnujmy z ustawowych warunków do posługiwania się nazwą, bo jest to tylko kolejny element przekupstwa politycznego, korupcji niszczącej nasz system i zaufanie do sektora akademickiego. Niech każdy nazywa się jak chce. I niech zdobywa sobie reputację realnymi badaniami i działalnością akademicką. Wytrąćmy tę broń z rąk polityków, niech wszyscy rektorzy zakładają jak najwięcej gronostajów i odbierają jak największe czeki. Amen!

Warto czytać projektu ustaw i ich uzasadnienia. Polecam. To lepsze niż najlepsza tragifarsa.

 

 

Nasi studenci patrzą na nas

Dwóch profesorów w Domu Historii Niemiec, Bonn

Za mną 8 intensywnych dni związanych z podróżą studyjną „Śladami kanclerza Adenauera”, w której miałem przyjemność uczestniczyć jako średniowieczny dodatek do zasadniczej treści. Zorganizowana przez prof. Krzysztofa Ruchniewicza wyprawa studentów pozwoliła nie tylko poznać im wiele miejsc, osób, archiwaliów i faktów związanych z początkami powojennych Niemiec. Mi dała szansę na przedstawienie im wybitnych pomników kultury średniowiecznych Niemiec, zachowań kulturowych, religijnych, przemian mentalnych i procesów, które określiły sposób myślenia o świecie w Europie zachodniej po dziś dzień. Jednocześnie dla mnie była to wyjątkowa okazja poznania sposobu myślenia studentów, ich poglądów na świat, problemów, a zwłaszcza oczekiwań wobec uczelni wyższej. Okazja wyjątkowa, bo oparta na specyficznym klimacie przygody i nadzwyczajnej otwartości na otaczający świat. Zapewne trudno mówić o pełnej próbie, która pozwoliłaby snuć jakieś uogólnienia, ale tak bliskie spotkanie ze sposobem widzenia świata przez tych młodych ludzi, o różnych poglądach i systemach wartości, uważam za niezwykle cenne.

Bo w naszym codziennym, akademickim dyskursie dominuje wizja apokaliptyczna – coraz gorsi studenci, coraz mniej umieją, coraz mniej chcą się uczyć, coraz bardziej oderwani są od świata akademickiego poprzez dodatkowe aktywności zarobkowe. Niewielu z nas zadaje sobie pytanie, na ile to patrzenie nie wynika z faktu, że nasza kulturowa łączność z młodszymi koleżankami i kolegami została brutalnie zerwana przez nas samych. Nie przez decyzje tych młodych ludzi, tylko przez przemiany zachodzące w całym społeczeństwie i w skali naszego świata. W Polsce znaczenie nauki i wykształcenia ma charakter prestiżowo – symboliczny. Przypomina się o nim, gdy trzeba na płaszczyźnie symbolicznej kogoś zdominować (profesor – magistra, a magister – osobę bez wyższego wykształcenia). W praktyce jednak te symboliczne wyznaczniki straciły swoją wartość merytoryczną. Nieustająca inflacja stopni i tytułów naukowych spowodowała, że nie kryją się za nimi desygnaty, do których byliśmy przyzwyczajeni – ale i których oczekują wciąż młodzi ludzie. Profesor nie imponuje wiedzą i kulturą osobistą, a doktor habilitowany chętniej opowiada o  pasji podróżowania i nowych 'miejscówkach’ sobotnich niż o przedmiocie swoich badań naukowych. Dążenie do doskonałości w badaniach publicznie wyśmiewane i wyszydzane przez tych, którzy powinni je wspierać, jest nadal wartością oczekiwaną przez młodych ludzi. To wyliczenie można ciągnąć, ale jak głęboko deprymujący jest wniosek, który się z niego nasuwa – młodzi ludzie oczekują od uczelni i od zatrudnionych na niej naukowców doskonałości etycznej i naukowej. I nie znajdują jej nazbyt często. Nie cieszy ich wykładowca jako brat – łata, który może być użyteczny, bo pozwala łatwo zaliczyć zajęcia. Ale przebywanie z nim jest bolesną stratą czasu, ośmieszającą uczelnię i samych studentów.

Uderzająca jest autentyczna radość z zanurzenia się w nowej, obcej kulturze, otwartość na wiedzę, która zmienia sposób widzenia rzeczywistości, wzbogaca ją o nowe wymiary i kolory. Nawet język nie jest barierą, jeśli jest się otwartym. I tej ochoczej otwartości młodym ludziom nie brakuje. Znów – jeśli komuś tego brakuje, to raczej ich wykładowcom i środowisku, które zagubiło się w konstruowaniu reguł promujących zgodność z poglądami chwilowych dzierżycieli punktów, regulaminów i nagród. Naszym problemem nie jest brak nacisku na jakość dydaktyki. Naszym problemem jest brak radości płynącej z badań i przekazywanej poprzez dydaktykę. Szczęśliwe te środowiska, które nadal potrafią angażować siebie i swoich studentów w prawdziwe emocje związane z badaniami. Bez poczucia kreacji, bez tej iskry, która pozwala z uśmiechem iść do przodu wśród najgorszego nawet opadu intelektu w kraju, nie da się przekonać młodych, że warto się zaangażować w racjonalne postrzeganie świata.

A warto, bo oni tego od nas oczekują. Oczywiście, że nie wszyscy, że zawsze znajdziemy tych, którzy czekają na dyplom, dla których studia pełnią inną funkcję, pomocniczą w stosunku do zasadniczych celów ich życia. Ale to nie oni będą kształtować naszą przyszłość. Bo im na nauce i racjonalności i tak nie zależy. I jeśli mamy ich do niej przekonać, to czymś innym, niż do nich się upodabnianiem.

Osiem dni pobytu z młodymi ludźmi z różnych lat studiów trudno podsumować w kilku zdaniach. Jedno jest dla mnie jasne – oni nadal oczekują od nas etosu akademickiego, perfekcji w dążeniu do prawdy, otwartości na świat, bez której nie wprowadzimy ich w jego wielokształtne piękno. Cynizm nam tylko szkodzi.

Pieniądze nie mierzą nauki, bez społeczeństwa nie ma akademii

W jednym nasze Ministerstwo odniosło bezapelacyjny sukces – ostatecznie przekonało wszystkich zainteresowanych, że pieniądz rządzi światem. Skutkiem absurdalnej szarży Ministra i Premiera na prof. Barbarę Engelking i stających w obronie wolności badań koleżanek i kolegów stało się wspólne wystąpienie organów samorządu akademickiego na poziomie ogólnopolskim oraz lokalnym. Ruch zacny i nie widziany od dawna. Ale w tej beczce miodu jest dla mnie coś więcej niż tylko łyżka dziegciu. Bo zdecydowana większość deklaracji, ale i artykułów prasowych podkreślała jako niezwykłe barbarzyństwo Ministra, że chce odebrać finansowanie lub finansowo karać instytucje naukowe. Tak, jakby tego nie robił od początku swojej kadencji. Nie, dla mnie ważniejsze było wystąpienie urzędników państwowych nieposiadających kompetencji merytorycznych przeciwko wolności badań, urzędników narzucających linię prowadzenia badań ze względów ideologicznych.

Czytaj dalejPieniądze nie mierzą nauki, bez społeczeństwa nie ma akademii

Uniwersytet Wrocławski im. Piastów Śląskich. Dlaczego nie?

JM Rektor Uniwersytetu Wrocławskiego zwrócił się do rad wydziałów uczelni, w tym mojej rady Wydziału Nauk Historycznych i Pedagogicznych, o zaopiniowanie propozycji federacji UWr i Uniwersytetu Medycznego im. Piastów Śląskich we Wrocławiu. Następnie opinię w tej sprawie ma przegłosować Senat UWr. Jedynym materiałem, jaki otrzymaliśmy jako członkowie rady wydziału, był osławiony raport dotyczący federacji obu uczelni. Raport, który wzbudził wiele kontrowersji, zdaniem Rektora wymaga poprawek i nie został przyjęty przez Komitet Sterujący grantu, z którego sfinansowano jego powstanie, a o którego dyskusyjnych stronach pisałem wcześniej. Krótko mówiąc, rady wydziału i Senat UWr mają wypowiedzieć się o zagadnieniu kluczowym dla naszej uczelni na podstawie dokumentu, który – jeśli dobrze rozumiem informacje płynące z Gmachu Głównego UWr – nie został zaakceptowany i zapłacony, UWr nie jest więc jego właścicielem, on sam jest uznawany za daleki od skończonego, a więc nie przedstawia analitycznych wyników, na których powinniśmy się opierać podejmując jakąkolwiek decyzję. Czyli w zasadzie nie wolno nam go do czegokolwiek wykorzystać, bo jeśli taki dokument organy uczelni będą wykorzystywać, to postępować będą w sposób daleki od należytej staranności w tej sprawie.

Konsolidacja uczelni to kwestia bardzo poważna. Uważałem i uważam, że daje ona ogromną szansę wszystkim zainteresowanym podmiotom – o ile przystąpi się do tego projektu z konkretną wizją tego, co chce się osiągnąć i korzyści, które temu przyświecają oraz realizować się go będzie w sposób racjonalny i profesjonalny. Bez pośpiechu, bez jednoznacznych tez i nade wszystko – bez osłabiania powagi decyzji, którą się podejmuje. Zatem kilka słów wyjaśnienia i na końcu wpisu krótka konkluzja stanu obecnego oraz przyszłości.

Czytaj dalejUniwersytet Wrocławski im. Piastów Śląskich. Dlaczego nie?

Spiżowy Minister i karzeł inteligencji – analiza aksjologiczno-logiczna

Na marginesie rządowego i partyjnego ataku na wolność nauki pojawił się niezwykle ciekawy komunikat przygotowany przez Ministerstwo Edukacji i Nauki, a dotyczący wypowiedzi dyrektora IFiS PAN, prof. Andrzeja Rycharda dla stacji TVN24, ale też – czego już autorzy nie odnotowali – dla 'Gazety Wyborczej’. W największym skrócie – prof. Rychard zwrócił uwagę, że ministerstwo nie odpowiedziało na jego prośbę o zwiększenie budżetu Instytutu o kwotę wynikającą z ogłoszonego przez rząd zwiększenia wynagrodzenia minimalnego. Autor tej wypowiedzi połączył ten fakt z atakami na prof. B. Engelking i cały Instytut ze strony Ministra i ludzi Partii. Spróbujmy teraz spojrzeć na odpowiedź opublikowaną na stronie www Ministerstwa przez pryzmat logiki i wartości, które są w tej wypowiedzi odzwierciedlone.

Zacznijmy od tytułu: 'Komentarz do doniesienia medialnego „Andrzej Rychard: Minister Czarnek już realizuje swoje groźby. Nie dostaliśmy pieniędzy na podwyżki” z 10 maja 2022 r. dla TVN24′. Dokument ten nie jest podpisany, ma nieformalny charakter (komentarz), ale zostaje zamieszczony na oficjalnej stronie rządowej agendy. Jest więc czymś w rodzaju 'głosu powszechnego’ płynącego z Ministerstwa. Do niczego nie zobowiązuje, nikt za treść nie jest odpowiedzialny, ale jednak jest głosem Ministerstwa. Skąd taka dziwna forma? Już pierwsze zdanie to tłumaczy: 'Zarzut prof. Andrzeja Rycharda dotyczący „cenzorskich zapędów władzy” i towarzyszące mu dywagacje to kłamstwo oraz zbiór insynuacji.’ Tego typu język w komunikacie mającym prezentować stanowiska ministra edukacji i nauki? Określenie wypowiedzi adwersarza jako 'dywagacji’, 'kłamstwa’, 'zbioru insynuacji’ jest wielopiętrowym pleonazmem, zwielokrotnieniem tej samej treści, podkreślającym apriorycznie – bo bez argumentów – miałkość dyskutanta, którego nie stać na wypowiedź, a jedynie na 'dywagacje’. Dyrektor Instytutu Filozofii i Socjologii PAN zostaje w pierwszym zdaniu ustawiony w pozycji człowieka niewiarygodnego, posługującego się wypowiedziami nieprzystającym jego zawodowi i pozycji, a tym samym pozbawionego cech naukowca, poważanego polemisty. Nie zasługuje na dyskusję i argumenty ze strony Ministra, a co najwyżej można go anonimową ręką Urzędnika złajać jako uczniaka, osobę niższej kasty niż Minister. Tę nierównowagę podkreśla kolejne zdanie: 'Decyzje finansowe dotyczące dodatkowych środków dla poszczególnych instytucji nauki są podejmowane przez Ministra Edukacji i Nauki po głębokim namyśle i w sposób odpowiedzialny.’. Której to wypowiedzi od nowego akapitu towarzyszy podkreślenie ogromu zapotrzebowań nauki i doniosłości sposobu ich wydawania. Ergo – z jednej strony fantasta, kłamczuch, Stefek Burczymucha – a z drugiej poważny mąż stanu, rozważający odpowiedzialnie i głęboko ważkie decyzje finansowe. Strony zostały zdefiniowane, nierówność uwypuklona.

Czytaj dalejSpiżowy Minister i karzeł inteligencji – analiza aksjologiczno-logiczna