RDN – wybory według opinii środowiska

Dziś kilka słów o wyborach – ale nie partyjnych. W naszym światku akademickim też trwa kampania wyborcza, choć skala mniejsza, to przecież ambicje i emocje ogromne. Wybieramy członków Rady Doskonałości Naukowej. Teoretycznie to najważniejsze wybory dla środowiska naukowego. Najważniejsze, bo decydujące o jego kształcie merytorycznym i etycznym. Zacytujmy za ustawą:

RDN działa na rzecz zapewnienia rozwoju kadry naukowej zgodnie z najwyższymi standardami jakości działalności naukowej wymaganymi do uzyskania stopni naukowych, stopni w zakresie sztuki i tytułu profesora.

RDN nie tylko wyznacza recenzentów w przewodach habilitacyjnych i postępowaniu o tytuł profesorski. Kontroluje też poprawność procedur, jest instytucją odwoławczą, może unieważniać uchwały podejmowane przez instytucje nadające stopnie, może odmówić wszczęcia postępowania o tytuł profesora. De facto powinna wyznaczać standardy merytoryczne dla naszego środowiska. Czy tak jest? No cóż, niech sobie każdy sam odpowie w ramach własnej dyscypliny.

Wątpliwości nie rozwiewa procedura i praktyka wyborcza. Wymagania stawiane kandydatom są mniej niż minimalne. W dorobku powinni mieć 1 monografię lub 3 artykułu naukowe. Uświadommy to sobie – osoby decydujące o wyznaczeniu tych, którzy będą oceniali kandydatów do stopnia doktora habilitowanego lub tytułu profesora mogą w całym swoim dorobku mieć 1 monografię lub 3 artykuły naukowe. Nieśmiało zapytałbym się, jak jest przy takim dorobku ich orientacja w bieżącym stanie własnej dyscypliny? W praktyce przecież sytuacja jest – na szczęście i na nieszczęście – bardziej skomplikowana. Kandydatów wybierają senaty uczelni, wcześniej wyłaniają rady wydziałów lub instytutów (ograniczając się do sektora szkolnictwa wyższego). I tu merytoryka odgrywa może jakąś rolę, a może nie? Nie ma w tym zakresie żadnych regulacji, liczy się wewnętrzna kultura organizacyjna. Jaka ona jest, znów, każdy musi spojrzeć na swoją jednostkę.

W zasadzie najważniejszym zadaniem tego ciała jest podejmowanie decyzji dotyczącej kompetencji recenzentów i oceny przebiegu procedury. Poruszenie wywołała niedawna analiza składów komisji w postępowaniach profesorskich wskazująca, że członkowie RDN często, a czasami zdumiewająco często wskazywali siebie do pełnienia płatnych funkcji w komisjach. Nikt tego nie zabrania, ale działania na własną korzyść w ramach ciała administracji centralnej (bo takim jest ustawowo RDN) budzi uzasadnione zastrzeżenia. No tak, ale przecież te osoby zostały zgłoszone i wybrane. Dokładnie w takich samych wyborach, jak te, które obecnie są przeprowadzane. Według takiej samej procedury. Z taką samą wiedzą przekazywaną wyborcom.

No właśnie, jaka ona jest? W zasadzie – bliska zeru. Dostajemy listę nazwisk i możemy sami, na własną rękę, szperać szukając ich dorobku czy przygotowanych przez nich dotychczas recenzji w postępowaniach. Część jest w Internecie, część – nie, mimo wymogu dostępności danych. Konia z rzędem temu, kto w zawikłanych i niejasnych serwisach uniwersyteckich znajdzie pełne informacje o kandydatach. Dla wielu nie można znaleźć nawet pełnej bibliografii, bo serwisy uczelniane ich nie oferują. O doświadczeniu administracyjnym kandydatów – przypomnę, to organ administracyjny szczebla centralnego – nie wspomnę. Co zatem pozostaje? Można próbować, jak zrobiła to Fundacja Science Watch Polska sprawdzić wskaźniki Hirscha dla kandydatów. Trochę tu błędów (z mojej działki- prof. Stanisław Sroka ma H-index 8 w programie PublishorPerish, w tabeli jest b.d., dr hab. Tomasz Gałuszka ma H-index 4, nie zaś 0 itp), ale to się zdarza przy większych analizach. Sęk w tym, że H-index można porównywać tylko w ramach subdyscyplin, o dyscyplinach nie wspominając. Jak porównać H-index biologa i biotechnologa? Fizyka i historyka? A nawet historyka historii najnowszej ze średniowiecznikiem lub nowożytnikiem? Wszystko tu jest ułomne, a przy braku innych, publicznie dostępnych danych łatwo o decyzje niekoniecznie adekwatne do faktycznego wpływu dorobku osoby na jej pole badawcze.

Pozostaje zatem magiczna „opinia środowiska”. Ale jak ona ma się do merytorycznych kryteriów wyboru? No, nijak. Można otrzymać na przykład list zachęcający do głosowania na kandydata, bo 'jest szansa zmienić układ’ i 'ten kandydat nam obiecał, że…’. Jak się to ma do powagi ciała, które ma decydować o losach jakości merytorycznej członków naszej akademii? Czy to znaczy, że wybieramy tych, którzy tworzą z nami nową grupę? I odsuwamy jednych, żeby 'nasi’ teraz powielili mechanizmy poprzedników, tylko – dla nas? Głosujemy na kolegów i koleżanki, czy może jednak powinniśmy na doświadczenie i wiedzę?

Nic w tych wyborach nie jest poważne. Wzajemne popieranie się, umawianie, dogadywanie… Wszystko to jest tak boleśnie charakterystyczne dla naszej demokracji akademickiej, w której kwestie merytoryki znalazły się gdzieś tak głęboko zagrzebane… Czy jest to może jakaś reprezentatywna próba środowiska? Tak? To dlaczego w mojej dyscyplinie – historia – zgłoszono do głosowania 13 osób, w tym tylko 1 kobietę? Naprawdę taki jest stosunek płci wśród zatrudnionych? A może mężczyźni są 12 razy bardziej kompetentni niż kobiety?

I na koniec, RDN ma podejmować decyzje istotne dla środowiska i dla jednostek, kształtować przyszłość polskiej nauki. Nie nauki w ogóle, ale tej tutaj – jak najbardziej. Potrzebna byłaby może minimalna chociaż wiedza o tym, jak wygląda jej funkcjonowanie. A przede wszystkim potrzebna byłaby postawa etyczna, bezstronność i niezależność, potwierdzone praktyką unikanie wspierania partykularyzmu i tworzenia grupek samowspierających się znajomych, potrzebny byłby twardy kręgosłup, zgodność działania z wartościami akademickimi. O czym my jednak rozmawiamy, a czasami dyskutujemy publicznie… Liczy się przecież poparcie i opinia środowiska!

Uważam, że w obecnym kształcie proces wyłaniania RDN jest mało poważnym przedsięwzięciem, bo rozmija się zupełnie z kompetencjami potrzebnymi do pełnienia funkcji członka RDN. Życzę polskiej nauce jak najlepiej i trzymam kciuki, by wybrani okazali się godni okazanego im zaufania. Ale ja w takich wyborach udziału wziąć nie mogę.

Myślę, że najprościej byłoby znieść habilitacje i profesury.

Dwie partie obiecują… czyli ziemniak swojski w bereciku z antenką

Nie. Raczej nie, a właściwie – nie za bardzo. Co bardziej zdesperowani brakiem uwagi naukowcy sami zaczynają pisać plany reform swojego sektora. Każda próba jest ciekawa, może ktoś się z nich czegoś nauczy, coś tam przemknie „ekspertom” i „doradcom” tego czy innego polityka? Ale na dziś – dwie najważniejsze partie na naszej scenie i ich pomysły dla sektora nauki i szkolnictwa wyższego. No dobrze, podkoloryzowałem – ich uwagi dotyczące możliwego dostrzeżenia tego sektora.

Świetnie nasze miejsce w społeczeństwie Polski XXI w., erze przemysłów cyfrowych i kreatywnych, gwałtownych zmian kulturowych i przeobrażeń społeczno-ideowych ukazuje program 100 konkretów na 100 dni Koalicji Obywatelskiej. Mieścimy się pod koniec siedmiu propozycji dla sektora edukacji, ale to nie jest tak źle! Dwa na siedem, 28,57% uwagi. Jest moc! To nawet więcej, niż nam się procentowo należało – przypominam, że nauczycieli w szkołach podstawowych i średnich jest około 512.000, zaś nas, nauczycieli akademickich – 100.000 (swoją drogą tak wielka liczba ciągle mnie zadziwia). Wypadałoby więc, żebyśmy dostali 20%  zbioru jednostkoobietnic, a dostaliśmy 28,5%. Jest moc.

Czytaj dalejDwie partie obiecują… czyli ziemniak swojski w bereciku z antenką

Wizje szkolnictwa? Smutno szary krajobraz

Autor w biblioetce CUL, North Front, piętro 5

Wytrwale szukam pomysłów największej partii opozycyjnej na zmiany w sektorze nauki i szkolnictwa wyższego. Nigdzie ich nie znalazłem. Coraz bardziej obawiam się, że KO chce przekazać zagadnienia edukacji jednej z partii koalicyjnych, stąd nie stara się nawet zaproponować jakiegoś konkretu. Tu duży błąd w perspektywie cywilizacyjnego i kulturowego rozwoju kraju, bo podkreśla drugorzędne znaczenie nauki i szkolnictwa dla zarządzających polskim społeczeństwem. Trudno.

W zamian mogłem przyjrzeć się wypowiedziom polityków opozycji prezentujących projekty ich partii dla szkolnictwa podstawowego i średniego. Jest to niezmiernie pouczająca lektura, która każe mocno myśleć o przyszłości. Zdaniem Lewicy należy przede wszystkim podnieść wynagrodzenia nauczycieli i przenieść finansowanie szkół wyłącznie do budżetu rządowego, bez uczestnictwa w tym samorządów. Ponadto nauka w szkole ma się opierać na wiedzy – rozumiem, że jest to zapowiedź odpolitycznienia edukacji i usunięcia z niej religii. Jednocześnie Lewica obiecuje wprowadzenie szerokiej autonomii szkół – przy nadzorze ze strony rządowej instytucji mającej wspierać edukację, aby zachować spójność społeczną. Mocno to karkołomne, ale wyobrażalne. Dalej – autonomia, autonomią, a zawód nauczyciela trzeba jeszcze bardziej uregulować, w tym rozciągnąć Kartę Nauczyciela na szkoły prywatne. Które docelowo mają utracić dofinansowanie z kasy państwa/samorządu. Lewica pożąda również zmian w programach nauczania (to zapewne a propos autonomii szkół i nauczania wiedzy):

Mniej historii, więcej  teraźniejszości. Edukacji seksualnej, uczącej, jak budować dojrzałe, pełne szacunku relacje. Edukacji pracowniczej, bo to szkoła powinna przekazać młodym ludziom – niekoniecznie na osobnym przedmiocie – jak chronić się przed wyzyskiem. No i nauczyć języków obcych, bo ich znajomość waży na przyszłej karierze

Czytaj dalejWizje szkolnictwa? Smutno szary krajobraz

Pięć filarów, czyli to samo, tylko mocniej?

Ponieważ narzekałem swego czasu, że politycy opozycji nie interesują się zbytnio szkolnictwem wyższym i nauką, muszę się uderzyć w pierś – im bliżej wyborów, tym częściej pojawiają się intrygujące impulsy. Program Lewicy omówiłem w ubiegłym tygodniu, dziś rzut oka na „Piątkę dla nauki czyli pięć filarów reformy państwowych uczelni wyższych„. Pod tak zatytułowanym tekstem podpisali się senator Kazimierz Michał Ujazdowski reprezentujący dziś PSL, oraz dr ekonomii Hubert Cichocki z SGH i prof. Tomasz Sikorski, historyk z Uniwersytetu Szczecińskiego oraz prof. Jacek Wojnicki, politolog z UW. Trudno powiedzieć, czy jest to wyraz poglądów jakiejś grupy polityków opozycyjnych, ale z pewnością można w nim zidentyfikować elementy miłe sercu przedstawicieli naszego środowiska. Pytanie tylko, do czego miałyby te 'filary’ nas zaprowadzić?

Czytaj dalejPięć filarów, czyli to samo, tylko mocniej?

Rankingi, obietnice i deficyty – czego chcieć więcej w wakacje?

Budynek Biblioteki Uniwersytetu w Cambridge

Mimo wakacji całkiem ciekawe rzeczy dzieją się w akademickim świecie. Może mniej w Polsce, ale także. Tradycyjnie, ogłoszenie dorocznych wyników tzw. rankingu szanghajskiego przyniosło zaklęcia, że rankingi nie mają znaczenia. W dwóch ciekawych analizach prof.prof. Leszek Pacholski i Andrzej Jajszczyk wskazują na bardziej skomplikowane uwarunkowania różnych rankingów. Wskazując, że problemem nie jest osiągnięcie pozycji w konkretnym rankingu, tylko określenie warunków, które pomogą rozwijać się uczelni bądź całemu systemowi. Prof. Jajszczyk wskazuje – co powtarzam wciąż i do znudzenia – że uczelnie powinny specjalizować się w takiej współpracy z otoczeniem, w której mają odpowiednie zasoby. Nie ma sensu walczyć, by 30 polskich uczelni było w jakimkolwiek rankingu. Zdecydowanie lepiej, żeby rozwijały one te formy pracy, na które jest zapotrzebowanie w ich otoczeniu i w których są mocne – dla dobra swojego i całego otoczenia. Truizmy? Naprawdę? To zajrzyjmy, jakie recepty na rozwój sektora mają nasi politycy.

Czytaj dalejRankingi, obietnice i deficyty – czego chcieć więcej w wakacje?

Biblioteki i wynagrodzenia – czy nauka warta jest ubóstwa?

Autor w biblioetce CUL, North Front, piętro 5

Dwa krótkie, kompletnie nie polityczne!, tematy, ściśle jednak ze sobą związane. Otóż pracując w jednej z największych bibliotek naukowych w Anglii dręczy mnie pytanie: dlaczego po ponad 30 latach od wielkiego przełomu politycznego nie byliśmy w stanie zorganizować w Polsce jednej biblioteki naukowej o zasobach chociażby porównywalnych z tymi, które widzę tutaj? Jednocześnie dzięki pośrednictwu Veroniki Capskiej miałem okazję przeczytać interesujący wpis amerykańskiej historyczki pracującej w Czechach – i zmagającej się z warunkami materialnymi. Co łączy te problemy?

Narzekanie na zasoby naszych bibliotek trwa odkąd sięgam pamięcią. W różnych instytucjach bywa lepiej lub gorzej, część ma bardziej wyspecjalizowane zbiory, część mniej. Jednak jeśli ktoś chce się zajmować nieco szerszym spektrum wiedzy, niż ta wytwarzana w Polsce, w pewnym momencie zderza się z prostą konkluzją – realnego dyskursu naukowego nie da się prowadzić w oparciu o nasze biblioteki. Siłą rzeczy sięga się wówczas po serwisy, z których korzystanie przypomina mi wczesne lata 90. XX w. i zakupy kaset magnetofonowych firmy 'Takt’ wprost ze „szczęk” pana Władzia rozłożonych na pobliskim placu targowym. Z jednej strony uczucie sentymentalne, z drugiej niepokojące – nic się nie zmieniło?

Czytaj dalejBiblioteki i wynagrodzenia – czy nauka warta jest ubóstwa?

Czy czeka nas historia tożsamościowa?

Trudno mi polubić twórczość prof. Wojciecha Roszkowskiego z ostatnich latach. Jego wypowiedzi medialne, ale też te zawarte w wydawanych publikacjach zawierają tak silnie akcentowany element wartościowania w odniesieniu do zdarzeń z przeszłości, że ciężko mi traktować je jako wypowiedzi naukowe. Pierwszy tom podręcznika autorstwa Profesora z tego też powodu wzbudził wiele kontrowersji, choć dla mnie nie było w nim już niczego, czego Autor nie powiedział wcześniej. Zła jakość edytorska i tragiczny poziom metodologiczny podręcznika wzbudziły mój niepokój o poziom zajęć, które w oparciu o ten podręcznik mogłyby być realizowane. Z dużą obawą sięgnąłem więc po drugi tom tego podręcznika. Uderzyło mnie przekonanie Autora, że nauka to kwestia tożsamościowa. Twierdzenie, które chyba samemu Autorowi wydałoby się obce – ale które sam wyraźnie podkreśla.

Czytaj dalejCzy czeka nas historia tożsamościowa?

Nauka to nie NCN, nie MEiN i nie metrpolitalność/regionalność

Jacht na wodach wokół Spitsbergenu

Przedwyborcze wakacje oraz dalsze ingerencje Ministra w funkcjonowanie ekosystemu nauki pobudziły w przestrzeni publicznej do nikłej, ale jednak ogólniejszej dyskusji nad funkcjonowaniem środowiska naukowego w Polsce. I bardzo dobrze! Gorzej, że dyskusja ta kręci się zazwyczaj wokół pieniędzy jako najważniejszej wartości wypromowanej przez Ministra dla naszego środowiska. Nieco mniej uwagi, bo temat delikatniejszy, poświęca się narzędziom władzy/kontroli funkcjonowania naszego środowiska. Obu tych tematów dotyczył opublikowany w Gazecie Wyborczej artykuł pod clickbaitowym tytułem 'Czy na Uniwersytecie Opolskim uprawiamy gorszą lub lepszą naukę niż na Warszawskim lub Jagiellońskim?’.

Znajdziemy w nim tradycyjną sugestię, że NCN faworyzuje większe ośrodki i wymaga z tego tytułu zmian (ale jakich?). W połączeniu z ogólnym wskazaniem, że warto dbać o regionalne ośrodki sektora, w domyśle – także odpowiednio przekierowując środki NCN – wygenerowało to falę już mocno tradycyjnych sporów o to, czy instytucja jest zdrowa, chora, a może tylko niedomaga? Tymczasem warto odnotować inne wątki tego artykułu – sugestię, że oczywistą jest płaskopragmatyczna wizja nauki jako kolejnego narzędzia do utwierdzania dominacji i zarządzania społecznościami, a jej związek z poszukiwaniem prawdy jest rodzajem naiwności. A także niejasność w definiowaniu 'uczelni regionalnej’ i jej zadań przeciwstawionych (domyślnie!) bliżej nieokreślonym zadaniom metropolitalnych/centralnych ośrodków.

Czytaj dalejNauka to nie NCN, nie MEiN i nie metrpolitalność/regionalność

Lista Ministra – zwierciadło nas samych

Decyzja Ministra o ogłoszeniu nowej punktacji za publikacje w czasopismach zelektryzowała sporą część naszego środowiska. W związku z sytuacją polityczną magiczne punkty media próbowały nawet przybliżyć czytelnikom dzienników. Treść postów i komentarzy w mediach społecznościowych (głównie) i w dyskusjach mniej lub bardziej prywatnych nie odbiega od tych, jakie czytaliśmy już wielokrotnie, bo też decyzje Ministra w zasadzie nie zaskakują. Jeśli już coś, to zaskoczył mnie szeroki zakres lobbingu i związanych z tym zmian w czasopismach związanych z science i praktycznymi dziedzinami technicznymi. Największe skoki, o 180 punktów, odnotowały bowiem nie czasopisma humanistyczno-społeczne, lecz inżynieryjne, biologiczne i chemiczne. Poza tym jeszcze więcej tego, co już znaliśmy – dowartościowanie czasopism polskich, bez korelacji z jakimikolwiek obiektywnymi wyznacznikami, wzmacnianie czasopism wydawanych w mniejszych ośrodkach, zwłaszcza prawobrzeżnych, teologia, KUL itp., itd.

Warto więc o tym pisać? Jak najbardziej! By odpowiedzieć sobie na pytanie o konsekwencje tego trwającego już 3 lata, bo rozpoczętego jeszcze w czasach ministra Gowina, zamieszania.

Czytaj dalejLista Ministra – zwierciadło nas samych

Letnie lekceważenie wiedzy i rozumu

Krasnal Profesorek przy Uniwersytecie Wrocławskim

Wakacje, wyjazdy i upał nie sprzyjają aktywności publicystycznej. Ale wokół dzieje się dużo rzeczy dziwnych, wartych odnotowania, związanych z działalnością akademicką – choć nie zawsze rozumnie i racjonalnie…

  1. W skali ogólnokrajowej mamy dwa intrygujące wydarzenia. Jeden z nich odbił się echem szerokim w środowisku archeologów, ale i historyków. Sejm głosami Partii przegłosował zmianę ustawy o ochronie zabytków i zagwarantował detektorystom prawo do prowadzenia wykopalisk w zasadzie bez jakiejkolwiek kontroli, jedynie poprzez zdalne zawiadomienie w aplikacji. Co ciekawsze, odnaleziono artefakty muzea będą musiały od detektorystów odkupić, jeśli nie zgodzą się przyjąć dyplomu. Argumentacja wnioskodawców jest załamująca, ale słowa ministra Sellina, że skoro 29 tys osób łamie prawo, to należy je tak skonstruować, żeby nie zmieniając swej działalności już więcej go nie łamali, jest absolutnie twórczym wkładem Partii w doktrynę prawa. Nie wątpię, że jest sporo amatorów tego typu działalności, którzy starają się zachować pewne minimum poprawności w zakresie badań i troski o miejsce znaleziska. Ale nie ma co się łudzić – amatorzy zabytków z brązu rozkopując miejsce deponowania artefaktu niszczą cały kontekst kulturowy, nie wykonują żadnej lub szczątkową dokumentacją i cieszą się jedynie faktem odnalezienia konkretnego zabytku. I to prawda, że odnajdują ich sporo, może nawet więcej niż właściwi archeolodzy – ale takie znaleziska mają niewielki walor badawczy. Rozkopane stanowiska nigdy już nie zapewnią nam wiedzy o kontekście kulturowym, a nawet chronologicznym znaleziska. Wraz ze stratygrafią, ale przecież także mniej „okazałymi” szczątkami organicznymi, niejasnymi dla kopiących jamami przepada całe bogactwo kultury, które dokumentują archeolodzy. Wstrząsające jest to, że w ogóle nad tego typu prawem zastanawiamy się w momencie, gdy świat dąży – słusznie – do rozwijania nieinwazyjnych metod archeologicznych. Bo każde rozkopane lub odkryte stanowiska staje się stracone poznawczo dla przyszłych pokoleń. Od sumienności i dokładności badaczy – a przecież nawet wśród archeologów różnie z tym bywało i bywa, gdy inwestor ponagla – zależało, jak wiele dowiemy się o przeszłości, jak wiele bezpowrotnie stracimy. Lobbistyczny charakter naszego ustawodawstwa nabiera przerażającego charakteru.
  2. Drugą ciekawostką jest podział środków w ramach Rządowego Funduszu Odbudowy Zabytków. Środki jak zawsze skromne, ale czasami mogące pomóc zrealizować podstawowe prace – od 150 tys. do 3,5 mln. I okazuje się, że zabytkiem najlepiej, żeby był kościół lub cmentarz. Na 4807 nagrodzonych wniosków około 3000 dotyczy kościołów a 300 kaplic. Bez dwóch zdań – architektura sakralna to ważny element dziedzictwa kulturowego Polski. Ale stanowi tylko jego część! Bulwersuje to zwłaszcza tu, na Dolnym Śląsku, ale podobnie jest na Górnym Śląsku czy Pomorzu, gdzie setki dworów i pałaców, obiektów architektury przemysłowej, zabytkowych rezydencji mieszczańskich marnieje i podupada, a czasami rozsypuje się w wyniku dekad lekceważenia przez państwo polskie. Nie dziwi rozżalenie samorządowców, którzy wskazują, że fundusz stał się w zasadzie funduszem na rzecz Kościoła. Najwyraźniej trudne czasy wyborów raz jeszcze obudziły wśród naszych rządzących potrzebę kupienia sobie kolejnych głosów. Kolejne wielkie tablice głoszące sławę Ministra i zasłaniające fronty zabytków, kolejne poczciwe twarze lokalnych posłów błyskające nienagannym uzębieniem i bielą czeków, za które nie oni przecież płacą. I kolejne smutne wyjazdy poza największe miasta, by odnotowywać co z lokalnych zabytków już przepadło, zapadło się, zniknęło i nie wróci. Ale Kościół trwa w sojuszu. A głosu historyków sztuki konserwatorów zabytków nie słychać w tej kwestii…
  3. No i ciekawostka lokalna – arcybiskupa wrocławskiego i proboszcza katedry starania, by wybić nowe drzwi wejściowe do barokowej kaplicy kościoła katedralnego. I proszę czytać uważnie – nie chodzi o odsłonięcie zamurowanego otworu wejściowego lub poszerzenie otworu okiennego. Nie, panowie wspierani przez modlitwy na Jasnej Górze chcą wybić zupełnie nowy otwór wejściowy. Idą dalej – chcą do niego specjalnej dobudówki z konstrukcji metalowo-szklanej, która będzie osłaniać wejście. To, że przy okazji niszczą barokową formę kaplicy i oszpecają katedrę? O to mniejsza. Argument podstawowy – wierni chcą całodobowej adoracji Sakramentu w katedrze. Dlaczego zatem nie udostępnić im odpowiedniej przestrzeni w katedrze z dojściem z wejście głównego lub bocznego? Ba!, dlaczego nie przeprowadzać tej adoracji w odległym o 150-200 m kościele św. Idziego lub dolnym kościele kolegiaty św. Krzyża, praktycznie nieużywanym? Nie, bo nie, bo zabytek to tylko kamienie, a jeśli dostojnik Kościoła chce, to tak ma być. Ale najgorsze i najsmutniejsze, że wspierają go w tym nasi koledzy, w tym historyk sztuki baroku, prof. Piotr Oszczanowski. Ja wiem, że od lat jest on głównie dyrektorem Muzeum Narodowego we Wrocławiu (to funkcja w sposób oczywisty wyczerpująca) i być może dąży wyżej, tak wysoko, jak nisko kłania się swojemu Ministrowi bywając w Warszawie. Ale czy naprawdę warto za te kilka chwil w garniturze i na rządowych dywanach, to biurko i widok z okna dać z siebie robić poręczne narzędzie do niszczenia zabytków? Naprawdę, ciężko mi w to wszystko uwierzyć i uważam, że trzeba w tej sprawie być aktywnym. Znów – warto, żeby zwłaszcza środowisko historyków sztuki ożywiło się w tej kwestii.

Wszystkie te sprawy łączy jedno – absolutne lekceważenie rozumu i wiedzy przez władze polityczne (przedstawiciele Partii w Sejmie), ale i zwolenników kariery przy Partii z grona samej Akademii. Wola polityczna, doraźne korzyści, horyzonty wąskie jak ucho igielne i stałe hamletyzowanie – jak nie ja, to ktoś inny, gorszy będzie to opiniował, wspierał, kierował… No właśnie, że nie. Jak nie my, to jednak nikt swojego nazwiska jako ekspert naukowiec pod te polityczne działania nie podłoży. Tylko nasza słabość i skłonność do wątpliwych interesów daje siłę bezwzględnie pragmatycznym politykom.