Od czwartkowego poranku wszyscy żyjemy sytuacją na Ukrainie. Niezmiernie cieszy, że całe polskie środowisko akademickie mówi w tej sprawie jednym głosem: rosyjska agresja jest zbrodnią, złamaniem podstawowych norm obowiązujących w relacjach międzynarodowych. Ważnym był wspólny głos KRASP, RGNiSW, PAN, KREPUZ, organizacji doktoranckich i studenckich. W środowisku Wrocławia i Opola zabrzmiał głos KRUWiO. Uczelnie w całej Polsce organizują szeroki wachlarz działań charytatywnych wspierających zarówno napadnięty kraj i naród, jak i naszych koleżanki i kolegów – ukraińskich badaczy, nauczycieli akademickich i studentów. Z punktu widzenia życia naukowego moją uwagę przykuwa przyszłość, a właściwie dwa w niej aspekty – współpracy i jej odmowy.
Bez kategorii
Kryzys – okazja do stagnacji czy zmiany?
Przewodniczący KRASP, prof. Arkadiusz Mężyk wystosował do Premiera Mateusza Morawieckiego list z wyliczeniem zwiększenia kosztów funkcjonowania instytucji szkolnictwa wyższego z tytułu wzrostu cen energii, podwyższenia płacy minimalnej i usług. Zwrócił też uwagę Premierowi na pauperyzację pracowników naszego sektora, na niedotrzymywanie obietnic utrzymania podwyżek płac, na inflację która pochłonęła już poprzednie podwyżki. Wreszcie, podkreślił narastające, wysoce negatywne nastroje wśród pracowników uczelni. Tak się złożyło, że czytałem to świeżo po lekturze wypowiedzi wiceministra Nauki i Edukacji, Wojciecha Murdzka dla Forum Akademickiego – Budżet na spokojne funkcjonowanie. Nie chciałbym dyskutować z jego treścią, bo niewiele to zmieni. Zwróciłbym jednak uwagę na kierunkowe elementy w tej wypowiedzi:
Doszło do pewnego spłaszczenia przy podziale środków budżetowych między podmioty. Kierowaliśmy się zasadą, że jeśli mniejszym uczelniom, obracającym stosunkowo niedużymi środkami, odmówimy pomocy w tych trudnych czasach, to może być to dla nich katastrofa, wręcz zagrożenie dla normalnego funkcjonowania. Więksi, rezygnując z niektórych rzeczy, poradzą sobie. (…) Pamiętamy, że w wyniku ubiegłorocznej nowelizacji budżetu państwa udało się pozyskać na rzecz nauki dodatkowy miliard złotych, z czego 900 milionów przeznaczono na inwestycje w szkolnictwie wyższym, a 100 milionów na Sieć Badawczą Łukasiewicz. (…) Trzeba pamiętać, że polska nauka ma całkiem dobrą pozycję w świecie, nie mamy się czego wstydzić. Najlepsze dyscypliny są w pierwszej dwudziestce, czyli na lepszych pozycjach niż gospodarka. A wyniki te osiągamy stosunkowo tanim kosztem, czyli przy pomocy niewielkich nakładów. (…) Padały kiedyś deklaracje, ile procent PKB wydamy na naukę za 5 czy 10 lat. Dziś w kraju nie mamy takich planów, ale celem dalekosiężnym Unii Europejskiej jest poziom 3% na B+R. Tu jest kwestia metodologii liczenia tego wskaźnika. Dzisiaj są tacy, którzy przekraczają ten poziom, ale i tacy, którzy cieszą się, że doszli do poziomu 1% z 0,6%. U nas te nakłady wynoszą ostatnio 1,3%, ale zwracam uwagę, że to łączne nakłady budżetu i gospodarki. Do celu daleka droga. Mamy go przed oczami, lecz rzeczywistość jest, jaka jest. (…) Ten budżet nie gwarantuje środków na podwyżki. Dyskutujemy o pewnym ich modelu, jednak nie planujemy odchodzić od powiązania minimalnych wynagrodzeń poszczególnych grup nauczycieli akademickich z minimalnym wynagrodzeniem profesora. Mamy też kwestię poruszania się w systemie grantowym: jedni naukowcy są w tym znakomici i mają wysokie dodatki do płacy za realizację projektów naukowych czy edukacyjnych, inni pracują bez grantów, ale przecież prowadzą badania i dydaktykę za swoje podstawowe płace.
Polska choroba autoimmunologiczna
Dwa wydarzenia związane z historią i życiem publicznym przykuły moją uwagę w tym tygodniu. Jedna mniejszej wagi, jedna natomiast sporej i obawiam się, że dalece przekraczającej w skutkach zamysł wykonawców. Zacznijmy od pierwszego zdarzenia. Grupa posłów związanych z obozem rządzącym, na czele z Pawłem Babinetzem, sformułowała projekt ustawy, zgodnie z którą XV-wieczny rękopis znajdujący się w zbiorach Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej – Książnicy Kopernikańskiej w Toruniu, miałby zostać przekazany Węgrom. Dodajmy, że nie jest to rękopis znajdujący się tu przypadkowo, lecz stanowi integralną część historycznej kolekcji wspomnianej Książnicy. I nie jest tak ważne, czy jest to rzeczywiście, jak w proteście przeciwko tym zamierzeniom pisze pani dyrektor Książnicy, 'jednym z najcenniejszych zachodnioeuropejskich rękopisów iluminowanych z XV stulecia, jakie mimo wszelkich katastrofalnych zniszczeń, zachowały się w zbiorach polskich’. Pewnie są cenniejsze, z perspektywy wrocławskich zbiorów można kontestować to twierdzenie, ale jedno jest pewne – jest to element dziedzictwa kulturowego znajdującego się pod opieką Polski, element będący integralną częścią większej całości. A z perspektywy wszelkich, podstawowych norm muzealnych, archiwalnych i bibliotecznych takich struktur historycznych nie wolno rozdzielać.
Trolling nasz powszedni
Tradycyjnie od 30 lat dzień finału Wielkiej Orkiestry to okazja, by poczuć powiew społeczeństwa obywatelskiego. Współpracy, skupieniu się na wspólnym czynieniu rzeczy dobrych. Po raz drugi we Wrocławiu niemal wszystkie uczelnie wyższe koordynowane przez miejskie biuro ds kontaktów z uczelniami, Wrocławskie Centrum Akademickie, organizowały zestaw aukcji pod hasłem Akademicki Wrocław. Oprócz nich, oczywiście, każda uczelnia organizowała swoje własne aukcje. Mieliśmy wspólne wejście w ramach studia wrocławskiego WOŚP – jednym słowem, dobre działania dla dobrej sprawy. Wydawało mi się, że wszystkie te złe emocje towarzyszące Jurkowi Owsiakowi i jego działaniom na rzecz dzieci minęły. Tym większe było moje zdziwienie, gdy koordynująca media społecznościowe tej akcji poinformowała mnie, że większość czasu zajmuje jej kasowanie nienawistnych komentarzy, sugestii dotyczących zadań, którymi powinni zająć się rektorzy, wskazań dobitnie negatywnie oceniających społeczne zaangażowanie uczelni. Jednym słowem – klasyczny trolling.
Wieczorem, nagrywając wspólnie z prof. Krzysztofem Ruchniewiczem kolejny odcinek naszego podcastu dowiedziałem się, że post nad fanpage’u Echa z Festung Breslau zawierający cytat ze wspomnień niemieckiej mieszkanki Wrocławia opuszczającej miasto w ostatnim momencie ewakuacji przed zamknięciem okrążenia miasta przez Armię Czerwoną, stał się ofiarą gwałtownej i niewybrednej akcji podkreślającej specyficzny, polski punkt widzenia tego fragmentu historii. Gorzej, bo oprócz odniesień do września 1939, powstania warszawskiego, reparacji, padały też słowa wulgarne i obraźliwe. Administratorzy strony ostatecznie zdecydowali się post usunąć i wstawić komentarz:
Wielokrotnie już podkreślaliśmy, że BYŁ, JEST i BĘDZIE to fanpage dotyczący historii Wrocławia w 1945 roku. Na łamach fanpage przytaczamy wspomnienia ludzi wielu narodowości. Jeśli autor mija się z prawdą, to w komentarzu pod tekstem wyjaśniamy gdzie i w jaki sposób. Nie ingerujemy w treść wspomnień i staramy się wybrać jak najbardziej obiektywne i bezstronne. Jeśli ktoś myśli, że za każdym razem będziemy się odnosić do reparacji wojennych, Powstania Warszawskiego, obozów koncentracyjnych, Września 1939 roku, to jest w błędzie…. Podkreślamy – ten projekt dotyczy historii wojennego Breslau, Festung Breslau i pierwszych lat powojennego Wrocławia, wraz z jego mieszkańcami, niszczycielami, zdobywcami i wszystkimi innymi, którzy się zetknęli z tym miastem w/w okresie. Inna kwestia jeśli ktoś posługuje się rynsztokowym językiem, obraża innych czytelników oraz próbuje w koślawy sposób mieszać do wspomnień politykę oraz wypaczony nacjonalizm, to zaznaczamy, że owa osoba będzie banowana i pomachamy jej na do widzenia. Staramy się trzymać wysoki poziom przedstawianych Wam treści i nie pozwolimy na ściek językowy na tym kanale.
Pandemia jakoś przyzwyczaiła nas, że nauka stała się przedmiotem niewybrednego hejtu. Że racjonalne myślenie nie znajduje uznania i każdy, kto je promuje, musi liczyć się z tym, że prędzej czy później stanie się obiektem ataku, krzyków, pomówień. Ale czy tak aby jest na pewno? Czy nie absolutyzujemy siły mediów społecznościowych i liczebności oraz znaczenia uczestników takich nagonek? W końcu – czy przekaz nauki powinniśmy dostosowywać do poziomu mediów cyfrowych?
Jestem wielkim zwolennikiem popularyzowania nauki. Dla mnie to obowiązek wynikający z etosu badacza – dane nam jest szukać prawdy, winni jesteśmy opowiadać o tym naszemu otoczeniu, bo nie możemy zostawiać go bez wiedzy o tym, czym jest świat, czym jest człowiek. Kiedyś mogło się wydawać, że media elektroniczne, zwłaszcza społecznościowe, będą wymarzonym sposobem na interaktywny kontakt z poszukującymi tej wiedzy, na współtworzenie jej z nimi. I nadal jestem pełen optymizmu – to jest możliwe. Crowdworking nadal działa. Otwarta nauka przekazuje wiedzę zdobywaną przez badaczy z całego świata. Ale jednocześnie widzimy kompletne załamanie poczucia decorum w wymianie poglądów – brak wiedzy, ignorancja, zwykła nienawiść nie zawstydza. Przeciwnie, pobudza do klikania, zachęca do dołączania się podobnie sfrustrowanych. A gdy dołączają do tego media spragnione wyrazistości i klikalności, która za nią stoi – walec się rozpędza.
I tak zaczynamy karmić trolle. Troll żywi się przecież uwagą, atencją, poczuciem własnej wagi dla otoczenia. Grupa trolli może zatruć najlepsze działania – zniechęcając i zastraszając wszystkich, którzy nie życzą sobie być przedmiotem publicznego ataku. Ale, tak jak w przypadku innych form szerzenia nienawiści, warto jasno wskazywać reguły i mówić, gdzie są granice wolności słowa. Zwłaszcza w nauce, gdzie nie ma demokracji w wadze poglądów. Prawda leży tam, gdzie leży, choćby nawet przez chwilę szala przechyliła się pod wpływem liczebności lub społecznego prestiżu jakiejś mniej lub bardziej ignoranckiej grupy. Prawda wróci jak bumerang – jeśli ją odrzucimy, to uderzy nas swoimi skutkami. To my, akademicy powinniśmy uczyć kultury dyskusji. Nie ma potrzeby karmić trolli. Nie ma potrzeby z nimi walczyć. Warto robić rzeczy dobre. Tak, jestem za usuwaniem mowy nienawiści z mediów społecznościowych. Jestem przeciwko wyrazistej nonszalancji i dawania jej głosu w mediach uważających się za obiektywne i opiniotwórcze. Jestem zdecydowanie przeciwko sugerowaniu, że krzyk jest językiem akademii. Zostawiam trollom ich świat poza moimi granicami. Jeśli będą chcieli tu wejść, to dla pozytywnych treści, dla pracy i jej skutków. Dla współpracy zawsze powinno być miejsce. Ale wszelkie formy destrukcji trzeba odgradzać i usuwać. Nawet jeśli oznaczałoby to opuszczenie tych mediów, które żywią się negatywną emocją użytkowników.
Szkoda pięknego, ale krótkiego życia na włochate trolle.
Szacunek dla administratorów Ech z Festung Breslau.
O potrzebie optymizmu
W jednym z wywiadów, które w ostatnim czasie przyszło mi udzielać, padło bardzo ważne pytanie: co będzie największym wyzwaniem dla Polaków po pandemii? To jasne, że ani ja, ani nikt inny nie jest w stanie na nie precyzyjnie odpowiedzieć. Zmiany, które kiedyś zachodziły w skali globalnej z dostojeństwem i prędkością pozwalającą je uchwycić, skomentować i świadomie na nie wpływać, teraz zachodzą tak szybko i w sposób tak złożony (w znaczeniu równoważności ogromnej liczby czynników te zmiany kształtujących), że stawiają pod znakiem zapytania możliwość ich świadomego kształtowania przez tradycyjne struktury polityczne. Pandemia raz za razem pokazuje, że o ile nauka jest w stanie zaproponować narzędzia pozwalające opanować kryzys, o tyle polityka nie nadąża za wyzwaniami. I nie mam na myśli poszczególnych aktorów tego procesu, ale samo podejście do kierowania wspólnotami ludzkimi. Technologie komunikacyjne w połączeniu z modelami biznesowymi wręcz promują destrukcyjny model polityki, model oderwany od rzeczywistości i skupiony na doraźnym zysku. Zysku, który z kolei zależny jest od ilości przyjemności instant dostarczanej otoczeniu. W tym momencie pandemia daje nam cenną lekcję – za oderwanie od rzeczywistości, za szydzenia z niej i pielęgnowanie egoizmów i krótkowzroczności płacimy wszyscy. Także ci, którzy w krótkim horyzoncie na tym zyskują. Bo jednak rzeczywistość, jakkolwiek ograniczone i subiektywne są nasze zmysły i możliwości poznawcze, okazuje się być jedna dla nas wszystkich. I tyle zrzędzenia.
Bo na przytoczone pytanie sam sobie odpowiadając pomyślałem, że najtrudniej będzie odbudować zaufanie i… optymizm. Obie cechy mają w moim oglądzie kluczowe znaczenie dla naszej przyszłości. Bez zaufania nie będziemy w stanie współpracować. Wzajemne podkopywanie wiarygodności prowadzi przecież do ostatecznej konstatacji – wszyscy kłamią, wszyscy życzą sobie źle, współpraca może działać wyłącznie w oparciu o szantaż, zagrożenie bezpieczeństwa współpracującego. Ten model społeczny wdrażano i wdraża się w życie w społeczeństwach totalitarnych. I choć państwa oparte o przemoc odnoszą krótkookresowe sukcesy w chwilach prostych kryzysów, nie są ani kreatywne, ani gotowe do zapewnienia bezpieczeństwa tym, od których zależy nasza przyszłość. Lęk skłania do przystosowania, nie do kreatywności. Stąd optymizm, ale nie naiwność, lecz otwartość i poczucie satysfakcji z bycia z innymi ludźmi jest dla mnie niezbędnym warunkiem kreatywności, twórczości prowadzącej do współpracy na rzecz innych. Optymizm zakłada przecież, że dobro, wsparcie, życzliwość wracają. Jeśli nie zawsze, to często. I w ten sposób gotowość do współpracy zamienia się w sieć współpracy, na której korzystają wszyscy. Bo samemu nigdy nie znajdziemy rozwiązań problemów skomplikowanych. Lub znajdziemy je zbyt późno.
Do akcentowania wagi, jaką dla rozwoju nauki w Polsce mają właśnie zaufanie i optymizm skłaniają mnie też wspomnienia Ludwika Hirszfelda spisane w 1943 r. W czasie najczarniejszym dla tego wybitnego uczonego i dla ludzkości. Opisując swoją pracę w Heidelbergu, jeszcze przed wybuchem I wojny światowej, wskazywał „…pomysł wypływa z bujności ducha, chcącego tańczyć w przestworzach, …w idei naukowej żyje radość życia i podziw dla piękna, protest przeciwko śmierci i chęć trwania, pytanie rzucone naturze, chęć doznania i ciekawość głębi. Nie ma ani wielkości państwowej, ani nienawiści rasowej, ani wodza, ani rozkazu’. Pewnie, dziś już tak nie piszemy, bo wstydzimy się czułości i patetyczności. Ale idea pozostaje niezmienna. Owszem, można przekazywać wiedzę prostą w formie prostej. Ale poznawać świat można tylko z radości, z prawdziwej ciekawości i siły, jaka drzemie w kreatywności. Każdy, kto doznał tego dreszczu najbardziej pozytywnej emocji, która przenika umysł, gdy widzimy jak krystalizuje się, strukturalizuje odpowiedź wyłaniająca się z chaosu danych, gdy doświadczamy tego rzadkiego momentu poznania – wie, jak beznadziejnym jest próba stworzenia rzeczy nowych, przełomowych w oparciu o kontrolę i lęk.
Akademia dziś nijak się ma do złotych czasów nauki. Ale jestem przekonany, że ma szansę wrócić do swoich korzeni, jeśli oprzemy się pokusie budowania wiedzy na podejrzliwości i podziałach. Dotyczy to całego naszego społeczeństwa. Warto o tym pamiętać myśląc o roli kultury, humanistyki, o praktyce nauk społecznych. Bez optymizmu nie ma poznania. Bez żartów – tym bardziej 🙂
Tylko przyszłość
Na co czekam jako historyk i jako pracownik sektora szkolnictwa wyższego w 2022 r.? Uściślijmy, że nie chodzi o marzenia, tylko o kluczowe zagadnienia przesądzające o naszej przyszłości. Po pierwsze, chciałbym zgody wszystkich sił politycznych co do jednego: że chcemy Polski bezpiecznej dla swoich obywateli teraz i w przewidywalnej przeszłości, otwartej na rozwój zgodny z bieżącymi trendami, ale i gotowej na nadciągające zmiany radykalnie zaburzające rzeczywistość. Nic mniej nie jest warte działalności politycznej, to jest sugerowania, że działa się dla dobra reprezentowanych obywateli.
I nie mam wątpliwości, że żeby zrealizować tę obietnicę politycy powinni głośno i wyraźnie powiedzieć – nauka, ty głupcze! Nauka, która zabezpieczy przyszłość naszych dzieci i wnuków wspierając stabilizację klimatu i zarządzanie migracjami. Gwarantem tej przyszłości musi być nasz bieżący, stały i konstruktywny dialog z całym światem, nie sprawny zamek do mojego pokoiku w gierkowskim bloku!
Tu nie ma albo – albo. Nie ma alternatywy. Nie ma polskiej nauki jako autonomicznej i równoprawnej rzeczywistości dla nauki światowej. Oczywiście, krótkoterminowe cele polityczne da się osiągnąć w naszym sektorze wspierając tych, którzy będą z wdzięczności – zdając sobie sprawę, że bez tej szczególnej uwagi władzy nie osiągną swoich celów – wspierać władze wśród wyborców. Ale dla naszej przyszłości skrajna polityzacja świata nauki to zabójstwo. W pierwszym etapie może narazić na śmieszność nasz sektor w zderzeniu z otoczeniem zewnętrznym i wykluczyć tych, którzy już byli w dialogu z nauką światową z udziału w nim. I nie, oni nie ucierpią na tym tak bardzo – bo najlepsi wyemigrują. To my jako społeczność mieszkańców Polski ucierpimy najbardziej, bo stracimy na własne życzenie kontakt z przyszłością. Krok drugi jest gorszy, bo ośmieszając naukę dobijemy ostatni element spajający komunikacyjnie coraz głębiej podzielony kulturowo kraj. Usuniemy ostatnią szansę na zbudowanie jakiegokolwiek autorytetu, gdy nie ma już powszechnie uznawanych autorytetów politycznych, kulturowych i religijnych. Dewastacja nauki w Polsce, odcinanie jej od świata, upolitycznienie i zastąpienie kryteriów merytorycznych – polityczno-społecznymi to nie jest tylko kolejny etap gry ideologicznej. To ryzykowna gra o przyszłość naszej całej społeczności.
Chciałbym więc i będę robił na swoją skromną miarę wszystko, co w mojej mocy, żeby merytoryczna wartość w nauce miała zawsze pierwsze miejsce w życiu naszego sektora. Żeby 2022 r. był rokiem ścisłych kontaktów międzynarodowych w nauce na moim uniwersytecie i w moim otoczeniu. Żebyśmy zbudowali autorytet nauki jako gwaranta bezpiecznej przyszłości naszego kraju. Tu naprawdę nie ma już czasu i miejsca na hejt, polityczne i egoistyczne przepychanki.
Tak, boli mnie to, co dzieje się wokół tzw. ewaluacji jakości badań naukowych w Polsce. Tak, boli mnie ręczne dysponowanie milionowymi środkami na badania – na wiele lat w przód! – przez ministerstwo bez jakiejkolwiek oceny ekspertów, na rzecz podejrzanie wyglądających – bo nic nie da się więcej powiedzieć wobec braku jakichkolwiek publicznych dokumentów – tematów i działań. I tak, boli mnie klerykalizacja nauki.
Ale to wszystko minie. To tylko chwilowa polityka. Jeśli zachowamy trzeźwy osąd, jeśli zostaniemy wierni naszej przysiędze doktorskiej – to wszystko proch i pył. Politycy się zmieniają. Naszym zadaniem powinno być przekonanie ich, że jednak przyszłość ma znaczenie. I że to nauka jest przyszłością. W innym przypadku… Dobrze, nie może być innego przypadku.
No i wszystkich zachęcam – szczepcie się! Noście maski! I starajcie się być razem, póki możemy.
Nauka na rozdrożu. Ale w Polsce
Powoli kończy się rok 2021, jeden z najbardziej przewrotnych w dziejach nauki w Polsce. W czasie, gdy już nie tylko dobrostan, ale wręcz przetrwanie ludzkości zależy w głównej mierze od nauki (bo nie podzielam szlachetnej skądinąd wiary w przywrócenie równowagi biologicznej przez oszczędzanie, a społecznej przez wygraną tej lub innej opcji ideologicznej), nasz kraj odważnie stawia tezę alternatywną. Nie wiem – jaką? I nie wiem, czy stawiający ją też to wiedzą. Ale skoro kierujący krajem i spora część naszych współobywateli, w tym pracowników sektora szkolnictwa wyższego upokarza stosunkowo młodą ideę racjonalnego i wspólnego poznawania świata na rzecz udziału w grze o zyski społeczno-polityczne, to przecież muszą mieć jakąś alternatywę. Bo jak inaczej utrzymać spójność między jakże obfitym i codziennym korzystaniem z dorobku światowej nauki i kompletną pogardą dla wysiłku intelektualnego współpracujących badaczy? Jaka by ta idea nie była i jak się nie nazywała, nie składam gratulacji za jej stworzenie i popieranie. Bo jest ona śmiertelnym zagrożeniem dla mojej rodziny, dla moich dzieci i ich dzieci. Wreszcie, bo skazuje ona na marginalizację kraj i kulturę, których jestem częścią i które są częścią mnie.
I nie będę pisał o kolejnych listach i punktach. W zamian chciałbym znów szukać dróg budowania, sięgających w przyszłość i odpornych na czasy destrukcji. Myślę, że wielu z nas widziało, a część pewnie niedługo zobaczy, film 'Don’t look up’, celnie chwytający w sieć groteski relacje między władzą polityczną, biznesem, nauką i światem w jego nieobliczalnym pięknie. Pomijają zasadniczą intrygę – bo ten blog nie jest przecież spoilerem – zwróciłbym uwagę na jeden, istotny element tego świata wyobrażonego. Otóż ludzie nauki są w nim nie tylko skorumpowani przez media i polityków, stęsknieni za byciem częścią ich universum. Naukowcy są bezsilni, ponieważ są skrajnie podzieleni. Dla reżysera było oczywiste, że nauka amerykańska (najlepsza), działa sama, podobnie jak sektory badań w pozostałych krajach (banalnie słabe i niezdolne nawet zjednoczone do stworzenia choćby porównywalnych działań z tymi prowadzonymi w USA). Owszem, pojawiają się w narracji wzmianki o procedurze naukowej krytyki jako wskazanie mechanizmu zabezpieczającego przed błędnymi decyzjami i działaniem. Natomiast o współpracy naukowej – nie znajdziemy bodaj 2 minut w tym ciekawym skądinąd filmie.
Dlaczego jest to dla mnie tak ważne? Bo NAUKA NIE UZNAJE GRANIC. Finansowanie i korzyści finansowe z nauki – jak najbardziej. Ale idee rodzą się i kształtują ponad granicami państw i kultur. Im więcej krytycznych umysłów z różnych stron świata, z różnych warsztatów badawczych, tym więcej inspiracji i nowych idei, a tym mniej błędów. Nauka podzielona jest słaba. Niezależnie, czy w jednym kraju czy w skali świata – jest słaba, bo mówi podzielonym, dalekim od harmonii głosem. To nie punkty i procedury ewaluacyjne są zakałą świata nauki. Wola polityczna, lobbing i potrzeba społeczna potrafią posłużyć się zarówno zmianą prawa jak i nagięciem zasad. Z tym muszą się biedzić zarządzający instytucjami. Ale nauka – której nie powinno się mylić z nauczką dawaną przez różne siły mniej lub bardziej polityczne – musi rozwijać się poprzez uczestnictwo w światowym dyskursie. Tylko wtedy może szybko i bezbłędnie dzielić się ideami i wiedzą mającymi szansę uratować nas przed samozagładą.
Mamy dziś w naszym kraju unikalną szansę – widzimy bardzo klarownie, że nauka nie może opierać swojej siły na woli jednego polityka lub jednego ruchu politycznego. Musi mieć korzenie głębsze w systemie powszechnej edukacji, a jej siła musi być mierzona wpływem na otaczający świat w skali globalnej. O nic mniej nie warto walczyć, bo wszystko, co mniej, jest lub stanie się przedmiotem brutalnej, krótkowzrocznej, egoistycznej manipulacji. A to nie jest świat nauki, która jest ucieleśnieniem siły, nie zaś słabości człowieka. Empatia daje nam szansę działać razem, nauka – wskazuje drogi porozumienia i wspólnego działania. Nie dajmy się więc podzielić. A skoro już nas podzielono i skoro sami się dzielimy, przynajmniej nie atakujmy tych, którzy mimo wszystko chcą iść dalej i wyżej. Dla naszego dobra. Dla dobra naszych dzieci.
Rozchodzące się drogi? Tokarczuk i Pollack, nauczanie historii i podstawa programowa
Co mają ze sobą wspólnego dyskusja Olgi Tokarczuk i Martina Pollacka z okazji przenosin Fundacji Olgi Tokarczuk do nowej siedziby w Willi Karpowiczów we Wrocławiu z propozycją nowej podstawy programowej do nauczania historii oraz nowego przedmiotu 'historia i 'współczesność’? Można by powiedzieć, że trudno o większe przeciwieństwa. Ale w moich oczach jest coś, co je łączy – niebezpieczeństwo utraty kontaktu między młodzieżą a powszechnie akceptowalnymi strukturami kultury i przekazu wiedzy o niej.
Jednym z wątków bardzo ciekawej wymiany poglądów między dwójką wielkich pisarzy była kwestia braku buntu wśród młodego pokolenia, zgody jego członków na otaczający świat. Nie wydaje mi się to zupełnie trafną obserwacją. Zarówno w czasie mojej młodości, jak i znanego mi tylko z przekazów historycznych okresu zmian kulturowych lat 60. i 70. XX w. zdecydowana większość młodzieży przez większość swojego czasu była zdystansowana do działań aktywistów. Włączano się w szersze i barwniejsze działania w szczególnych momentach, albo pod wpływem własnego zagrożenia, albo w kontekście korzyści czerpanych z udziału w nich – nie tyle materialnych, co poprzez realizację określonych potrzeb. Ale to nie oznaczało przecież, że nie zachodziła rewolucja – najpierw ruchu hippies, potem post-kontrkulturowej konsumpcji, opozycyjnego wobec niej społeczności punk, równolegle i później całego, bardzo zróżnicowanego nurtu nowej kontrkultury. Jeśli rozglądam się dziś, to wśród młodzieży i licealnej i studenckiej widać podobny melanż – większość 'chce tylko żyć i pracować spokojnie’, ale gotowi są wystąpić, jeśli coś temu marzeniu zagraża. A jednocześnie jest spora grupa promująca krańcowo przeciwne ideały – oględnie opisać je można jako 'lewicowo-marksistowskie’ i 'prawicowo-nacjonalistyczne’. Z żalem mogę tylko stwierdzić, że nurt anarchistyczno-syndykalistyczny jakby wygasł.
Czytaj dalejRozchodzące się drogi? Tokarczuk i Pollack, nauczanie historii i podstawa programowa
Sieć czy silos – czy to jest pytanie?
’Times higher education’ opublikował krótkie refleksje pióra Emily Shuckburgh i Alyssy Gilbert dotyczące roli, jaką uniwersytety (angielskie) mogą/powinny odegrać w realizacji działań na rzecz bezpieczeństwa klimatycznego. Rzecz przygotowana na marginesie szczytu w Glasgow, ale dla mnie interesująca nie tyle ze względu na szczegółowy temat. Większe zainteresowanie wzbudziła we mnie interesująca wizja pożytkowania potencjału naukowego dla rozwiązania konkretnego problemu. No bo przecież można sobie wyobrazić, że autorki, zatrudnione na Uniwersytecie w Cambridge i w Imperial College w Londynie, po prostu powiedzą, że czołowe ośrodki prowadzą badania, które są w stanie wesprzeć działania na rzecz realizacji celów klimatycznych. Tymczasem wręcz przeciwnie, zwracają bardzo wyraźnie uwagę na współpracę wszystkich zespołów badawczych, wykładowców i studentów, gotowych działań w tym zakresie, bez względu na afiliację. Ba!, wręcz mówią, że konkurowanie w celu podkreślenia wpływu danej uczelni na otoczenie prowadzi do marnowania energii. Zatem pozioma współpraca skoncentrowana na konkretnych problemach w skali makro. Po drugie – finansowanie. Tak, nawet w zamożnych z naszego punktu widzenia uczelniach Wyspy zdają sobie sprawę, że za badania należy płacić i to w sposób gwarantujący ich długotrwały, stabilny rozwój. Że 'heroiczny okres’ prac na zasadzie wolontariatu nad zagadnieniami kluczowymi dla naszej cywilizacji, w oparciu o krótkookresowe granty nie przyniesie długotrwałych skutków.
No więc taką refleksję chyba można by rozszerzyć na wszystkie kluczowe dziś problemy badawcze. Sieci uczelni powstają, taki charakter ma przecież inicjatywa uniwersytetów europejskich, ale nie ma co ukrywać, że współpraca rodzi się w bólach. Co ciekawe, takich sieci w zasadzie nie ma na poziomie krajowym. Nie tylko w Polsce. Wobec ograniczonych zasobów specjalizujemy się w walce o drobne kawałki finansowania badań. Ma to swoje zalety, bo pozwala wyłonić najciekawsze projekty, wesprzeć najmocniejsze zespoły bez rozpraszania środków. Ale ma też zasadniczą wadę – rozproszenie sił, brak synergii, nieciągłość i dublowanie działań badawczych. W tej perspektywie horyzontalne, duże programy mogłyby tez pomóc lepiej rozpoznać i wykorzystać aparaturę, która jakże często jest wykorzystywana w umiarkowany sposób w jednym ośrodku. To samo przecież dotyczy kontaktów międzynarodowych, które w strukturze silosów są traktowane jako dobro samo w sobie, które należy strzec i ograniczać dostęp – bo stanowią element przewagi konkurencyjnej nad innymi graczami.
I nie chodzi mi tu o manifestowanie naiwnych wizji powszechnego szczęścia wynikającego z likwidacji rozdrobnienia na rzecz usieciowienia badań. Przeciwnie, zastanawiam się, na ile pandemia, wzrost znaczenia zdalnej komunikacji i wymogów zwrotu z nakładów na naukę nie popchną nas coraz bardziej właśnie w kierunku takiej szeroko usieciowionej nauki jako struktury bardziej wydajnej dla społeczeństwa niż tradycyjne, uczelniane jednostki. Próby budowania 'wirtualnych instytutów’ mieliśmy w naszym kraju i umówmy się, że udały się średnio. Bo zmiana, jeśli ma zajść, powinna być całościowa, dotyczyć całego ekosystemu. Inaczej będziemy się gubić konkurując ze sobą w imię naszych cząstkowych interesów.
Jestem przekonany, że warto myśleć o nowych formach prowadzenia badań i edukacji już dziś. Nawet, jeśli Polska ma dużo do nadrobienia w najprostszych działaniach na rzecz wsparcia badań, to czas ucieka, świat się zmienia bardzo dynamicznie i oczekiwania wobec nauki są już dziś zupełnie inne także w Europie, niż miało to miejsce jeszcze na przełomie wieków. Warto się na to przygotować, bo w obliczu kryzysu społecznego w naszym kraju mamy tendencję do skupiania się na krótkim horyzoncie, naszym tu i teraz. Ale kto jak nie my powinien widzieć przyszłość? Może więc czas jeszcze silniej wspierać usieciowienie na skalę europejską, a przynajmniej krajową, zamiast zamykać się w ewaluacjach dyscyplin na uczelniach?
Ludzie listy piszą…
Opublikowanie nowej listy czasopism punktowanych MEiN wzbudziło sporo komentarzy, ale niewiele głosów oburzenia czy chęci protestu przeciwko dalszemu arbitralnemu kształtowaniu kryteriów oceny poziomu badań naukowych w Polsce. Z jednej strony niemal każdy ośrodek dostał 'coś’: podniesienie wartości artykułów w lokalnych czasopismach prowadzonych przez naszych koleżanki i kolegów. Z drugiej strony skoro dostały te punkty czasopisma z jednego ośrodka, to nie walcząc o 'swoje’ czasopisma stawiamy się w niekorzystnej sytuacji przed ewaluacją. Wreszcie, jeśli jedno czasopismo polskie otrzymało znaczne podniesienie punktacji, to jak mają zachować się redaktorzy innych, bardzo zbliżonych procedurami wydawniczymi i poziomem artykułów? Tylko – co to ma wspólnego z jakością badań naukowych? I nie chodzi mi tu o mityczną 'punktozę’, lub negowanie w ogóle zasad oceny, ale jakąś myśl przewodnią tej procedury, która łączyłaby ją z funkcjonowaniem naszego środowiska zarówno w społeczeństwie polskim, jak i w naturalnym obszarze nauki – przestrzeni światowej akademii.