Czy nadchodzi uniwersytet partyjny? Wokół pewnego gestu

Uniwersytet powinien być polityczny. Bo polityczne jest wszystko to, co dotyczy życia w społeczeństwie demokratycznym. Tu publicznie broni się wartości konstytutywnych, decydujących o swojej tożsamości. Demokracja daje nam wybór. Możemy wspierać, a czasami walczyć o wartości istotne dla naszej grupy stając się podmiotami życia społecznego. Ale możemy też rezygnować z tego przywileju i mówić o naszej ‘apolityczności’. Ale wówczas przekazujemy nasze obywatelskie prawa tym, którzy akurat sprawują władzę. Podporządkowujemy się im i to oni mówią nam, jakie są nasze wartości.

To ostatnie nie mieści się w mojej wizji uniwersytetu jako miejsca poszukiwania i głoszenia prawdy, a tym samym promującego wolność i otwartość. Te wartości są rdzeniem, definicją życia akademickiego i nie można zrezygnować z ich promowania bez rezygnacji z bycia częścią tradycji akademii. W tym sensie uniwersytet musi być polityczny, jeśli chce w dzisiejszym świecie populizmu, autorytaryzmu i ślepej wiary przetrwać i wspierać demokratyczny etos obywatelski. Ale z tego samego względu uniwersytet nie może być ani partyjny, ani rządowy. Paradoksalnie, wtedy właśnie przestaje być bytem politycznym, a staje się bezwolną zabawką w rękach polityków i demagogów. Niezależnie od znaków i legitymacji, które przedstawiają.

Czytaj dalejCzy nadchodzi uniwersytet partyjny? Wokół pewnego gestu

Nowa ustawa, dużo kontroli, trochę dewaluacji, inflacji i cień korumpowania

Tradycyjnie, gdy Minister wnosi projekt ustawy, warto się z nią bliżej zapoznać. Nie jest to proces przyjemny, bo zazwyczaj jest prawne monstrum powstałe w wyniku spotkania nieodgadnionych zasad pokrętnej logiki urzędników Ministerstwa i politycznych potrzeb Partii. Z dobrem naszego, akademickiego sektora, rezultat ma niewiele wspólnego.

Tym razem o kolejnym intrygującym projekcie zaalarmowała prasa, ale też głównie ze względu na próbę kontroli niepublicznych szkół podstawowych i ponadpodstawowych. Nie ma potrzeby za wiele się nad tym rozwodzić – kuratorzy mają mieć prawo wydania decyzji o zamknięciu placówki w przypadku braku spełnienia ich żądań przez dyrektorów (art. 6, ust. 3). Kuratorzy przejmą też bezpośredni nadzór pedagogiczny nad szkołami niepublicznymi, kuratorzy mogą wydać nakaz 'naprawy uchybień’ w ciągu 30 dni od wydania decyzji (art. 6, ust. 4). Sugestie, że to działania przewidziane tylko dla wyjątkowych wypadków, przyjmuję – z własnego doświadczenia – wyłącznie gromkim śmiechem. Chęć zaaplikowania efektu mrożącego i podporządkowania Partii kolejnej, dotąd w miarę wolnej przestrzeni edukacyjnej, jest pewna. Dzieci zamożniejsze będą miały prywatne lekcje dodatkowe uczące, jak wygląda świat bez ideologii. Rodzice dzieci uboższych będą jeszcze mocniej naciskać na kształcenie domowe. Szkoły będą kluczyć, zamiast uczyć. Energie będziemy my wszyscy jako społeczeństwo wydawać na wzajemne oszukiwanie się. Wstyd, że takie opresyjne mechanizmy próbuje się wprowadzać w edukacji, która powinna opierać się na zaufaniu i zmierzać do przygotowania dzieci do życia w realnym, a nie wyśnionym przez partyjnych ideologów świecie. I nie, nie mam zaufania do kuratorów. I warto sięgnąć do treści uzasadnienia zmiany:

Problemem takim jest np. brak kontaktu z dyrektorem szkoły lub placówki/osobą prowadzącą szkołę lub placówkę (często to ta sama osoba), brak odpowiedzi na pisma przesyłane do dyrektora/osoby prowadzącej, nieudostępnianie dokumentacji w trakcie wykonywania czynności nadzoru pedagogicznego w szkole. W tego typu sytuacjach kurator oświaty będzie mógł polecić osobie prowadzącej niepubliczną szkołę lub placówkę niezwłoczne umożliwienie wykonania w szkole lub placówce czynności z zakresu nadzoru pedagogicznego. Wykonywanie w szkole lub placówce czynności z zakresu nadzoru pedagogicznego powinno rozpocząć się nie później niż w terminie 7 dni od dnia otrzymania polecenia. Niezrealizowanie polecenia organu sprawującego nadzór pedagogiczny będzie skutkowało wykreśleniem z ewidencji danej szkoły lub placówki.

Czyli jeśli kurator uzna, że nie ma kontaktu z dyrektorem szkoły lub osobą prowadzącą szkołę i w ciągu 7 dni nie uda się dyrektorowi go nawiązać – to szkoła zostaje wykreślona z ewidencji. Nie sądzę, żeby kontakt kuratora z dyrektorem szkoły był aż tak kluczowym problemem, który ma wymagać likwidacji w każdym momencie, w tym w środku roku szkolnego, szkoły. Ale to miło, że urzędnik wskazuje, w jaki sposób kuratorzy będą mogli doprowadzić do pożądanej likwidacji szkół.

W nowej inicjatywie Ministra znalazły się też zapisy ciekawe dla nas z wielu powodów. I tak pewnie słyszeliśmy nie raz, że Ministerstwo i rząd nie ma pieniędzy na badania lub realne zrównoważenie kosztów inflacji w naszych wynagrodzeniach. No tak, ale ta ustawa ma gwarantować powstanie i finansowanie – uwaga! – Muzeum Sądu Najwyższego  ulokowanego w Pałacu Krasińskich. Bo społeczeństwo tak bardzo interesuje się pracami Sądu Najwyższego – czytamy w uzasadnieniu – że trzeba wprowadzić do budżetu państwo finansowanie tej instytucji! Ach, kolejne stanowiska, pieniądze do dzielenia, utarzanie w wydanych bez sensu środkach. A że nie ma pieniędzy na zahamowanie degradacji zabytków? Że mamy realny spadek nakładów na badania? Że pracownicy oświaty i szkolnictwa wyższego biednieją w tempie kilkunastu procent dochodów rocznie? Mój Boże, będzie Muzeum!!! Ale żeby się tego dowiedzieć, trzeba przeczytać uzasadnienie do projektu ustawy. Bo w samym projekcie mamy niewinnie brzmiący artykuł 8, który mówi o prowadzeniu przez Sąd Najwyższy

działalności edukacyjnej, naukowej, wydawniczej oraz muzealnej w zakresie historii polskiego sądownictwa, ze szczególnym uwzględnieniem historii sądownictwa najwyższej instancji;

Warto czytać dokumenty powiązane, mówię Wam!

Idźmy dalej. Jest połowa czerwca, większość uczelni nerwowo szykuje się do obron doktoratów odkładanych od lat, które miały być – po kolejnych przesunięciach – bronione najpóźniej do 31 grudnia 2023 r. Niespodzianka! Ustawodawca – artykuł 9 – po raz kolejny przedłuży termin realizacji tego obowiązku o kolejny rok! Kto się pośpieszył, bo chciał przestrzegać prawa – ten gapa!

Instytuty badawcze. W ramach demokracji centralistycznej i takiej wolności badań rząd lub minister

może nałożyć na instytut obowiązek wprowadzenia do jego planu działalności zadania z zakresu administracji rządowej wynikającego w szczególności z dokumentów rządowych przyjętych przez Radę Ministrów albo przez ministra nadzorującego, albo wyznaczyć takie zadanie poza tym planem

Nie ma tu mowy o sugerowaniu, wskazaniu, zaleceniu – jest nakładanie obowiązku. Bo przecież rząd i Minister wiedzą lepiej. Polska nauka narodowo-rządowa wdraża postęp w każdej dziedzinie! Oczywiście, kadry Partii muszą mieć zapewnione miejsce pracy. Godne miejsce pracy! Dlatego zmienia się zapis o kwalifikacjach, które musi posiadać kandydat na dyrektora instytutu badawczego. Dotąd musiał mieć stopień doktora. Od momentu przyjęcia nowej ustawy – magistra, magistra inżyniera – lub równorzędny (art. 5, ust. 9, pkt b). To naprawdę mnie urzekło – kto uzna, czym jest tytuł równorzędny? Zapewne minister, bo przecież on mianuje dyrektora. Może więc wystarczy dobrze zdana matura? I tu także urzekło mnie uzasadnienie:

Wprowadzenie projektowanej zmiany wynika z docierających do Ministra Edukacji i Nauki sygnałów, że obowiązujący wymóg posiadania przez kandydata na dyrektora instytutu badawczego co najmniej stopnia naukowego doktora powoduje zawężenie kręgu osób ubiegających się o to stanowisko, wykluczając tym samym osoby mające odpowiednie doświadczenie i kompetencje do zarządzania.

Ale za chwilę ogarnął mnie lęk – skąd Ministerstwo (to chyba jednak jakiś byt odrębny, niebywale wrażliwe zmysły mający) odbiera te sygnały? Czy rozmawia samo ze sobą to Ministerstwo? Czy słyszy głosy w umyśle? A może ma anteny czule i czujnie nakierowane w naszą stronę? Kochani, spodziewajmy się jeszcze ciekawszych skutków słuchania sygnałów!

Idąc z pomocą społeczeństwu spragnionemu kształcenia nauczycieli znosi się wymóg posiadania przez uczelnię kategorii jakości badań naukowych w dziedzinie wiodącej dla danego kierunku studiów co najmniej B+ lub prowadzenia ich na podstawie umowy z uczelnią posiadającą taką ocenę dla tego kierunku. Nauczycieli  mogą już kształcić szkoły zawodowe, akademie stosowane, a teraz także każda uczelnia wyższa z kategorią jakości badań C lub nawet bez kategorii (art. 10, ust. 3).

A jeszcze zabawniej jest w przypadku kierunków medycznych. Tu już w ogóle nie trzeba mieć kategorii naukowej z zakresu badań medycznych. Uczelnia musi mieć tylko jakiekolwiek kierunku – powiedzmy bezpieczeństwo wewnętrzne, politologię i socjologię – z kategoriami A+ lub A. Trzy obojętnie jakie dyscypliny na przeciętnie dobrym poziomie wystarczą, by kształcić lekarza. Inżynieria materiałowa, informatyka i fizyka. Albo geologia, historia i filologia polska (art. 10, ust. 3, pkt c).

No tak, po co komu badania naukowe do kształcenia współczesnych nauczycieli lub lekarzy? Wystarczy chęć szczera, barak w polu i oddane kadry. No i czesne lub subwencja, to jest jednak ważna rzecz.

O rozszerzaniu uprawnień Instytutu Maksymiliana Kolbe do wydawania środków, w tym nabywania nieruchomości poza granicami kraju i prowadzenia tam działalności (art. 14) – nie będę pisał. Szkoda słów, przecież wiadomo, że to kolejne miejsce dla ludzi Partii i kierowania tam środków. Których – jak rozumiem – MEiN ma nadmiar ogromny.

Wisienka na torcie – powstaną też trzy nowe, pełne uniwersytety – w Bielsku-Białej, Radomiu i Siedlcach. I tu mój postulat – całkiem serio, bo to nie jest śmieszne! – czas zrezygnować z sejmowego przyznawania uczelniom nazw. Postulowałem to już przy 'akademiach stosowanych’, ale ta ustawa ośmiesza równie silnie ideę uniwersytetów jako szkół o silnym profilu badawczym, dającym gwarancję wszechstronnego kształcenia na bardzo wysokim poziomie. Zrezygnujmy z ustawowych warunków do posługiwania się nazwą, bo jest to tylko kolejny element przekupstwa politycznego, korupcji niszczącej nasz system i zaufanie do sektora akademickiego. Niech każdy nazywa się jak chce. I niech zdobywa sobie reputację realnymi badaniami i działalnością akademicką. Wytrąćmy tę broń z rąk polityków, niech wszyscy rektorzy zakładają jak najwięcej gronostajów i odbierają jak największe czeki. Amen!

Warto czytać projektu ustaw i ich uzasadnienia. Polecam. To lepsze niż najlepsza tragifarsa.

 

 

Nasi studenci patrzą na nas

Dwóch profesorów w Domu Historii Niemiec, Bonn

Za mną 8 intensywnych dni związanych z podróżą studyjną „Śladami kanclerza Adenauera”, w której miałem przyjemność uczestniczyć jako średniowieczny dodatek do zasadniczej treści. Zorganizowana przez prof. Krzysztofa Ruchniewicza wyprawa studentów pozwoliła nie tylko poznać im wiele miejsc, osób, archiwaliów i faktów związanych z początkami powojennych Niemiec. Mi dała szansę na przedstawienie im wybitnych pomników kultury średniowiecznych Niemiec, zachowań kulturowych, religijnych, przemian mentalnych i procesów, które określiły sposób myślenia o świecie w Europie zachodniej po dziś dzień. Jednocześnie dla mnie była to wyjątkowa okazja poznania sposobu myślenia studentów, ich poglądów na świat, problemów, a zwłaszcza oczekiwań wobec uczelni wyższej. Okazja wyjątkowa, bo oparta na specyficznym klimacie przygody i nadzwyczajnej otwartości na otaczający świat. Zapewne trudno mówić o pełnej próbie, która pozwoliłaby snuć jakieś uogólnienia, ale tak bliskie spotkanie ze sposobem widzenia świata przez tych młodych ludzi, o różnych poglądach i systemach wartości, uważam za niezwykle cenne.

Bo w naszym codziennym, akademickim dyskursie dominuje wizja apokaliptyczna – coraz gorsi studenci, coraz mniej umieją, coraz mniej chcą się uczyć, coraz bardziej oderwani są od świata akademickiego poprzez dodatkowe aktywności zarobkowe. Niewielu z nas zadaje sobie pytanie, na ile to patrzenie nie wynika z faktu, że nasza kulturowa łączność z młodszymi koleżankami i kolegami została brutalnie zerwana przez nas samych. Nie przez decyzje tych młodych ludzi, tylko przez przemiany zachodzące w całym społeczeństwie i w skali naszego świata. W Polsce znaczenie nauki i wykształcenia ma charakter prestiżowo – symboliczny. Przypomina się o nim, gdy trzeba na płaszczyźnie symbolicznej kogoś zdominować (profesor – magistra, a magister – osobę bez wyższego wykształcenia). W praktyce jednak te symboliczne wyznaczniki straciły swoją wartość merytoryczną. Nieustająca inflacja stopni i tytułów naukowych spowodowała, że nie kryją się za nimi desygnaty, do których byliśmy przyzwyczajeni – ale i których oczekują wciąż młodzi ludzie. Profesor nie imponuje wiedzą i kulturą osobistą, a doktor habilitowany chętniej opowiada o  pasji podróżowania i nowych 'miejscówkach’ sobotnich niż o przedmiocie swoich badań naukowych. Dążenie do doskonałości w badaniach publicznie wyśmiewane i wyszydzane przez tych, którzy powinni je wspierać, jest nadal wartością oczekiwaną przez młodych ludzi. To wyliczenie można ciągnąć, ale jak głęboko deprymujący jest wniosek, który się z niego nasuwa – młodzi ludzie oczekują od uczelni i od zatrudnionych na niej naukowców doskonałości etycznej i naukowej. I nie znajdują jej nazbyt często. Nie cieszy ich wykładowca jako brat – łata, który może być użyteczny, bo pozwala łatwo zaliczyć zajęcia. Ale przebywanie z nim jest bolesną stratą czasu, ośmieszającą uczelnię i samych studentów.

Uderzająca jest autentyczna radość z zanurzenia się w nowej, obcej kulturze, otwartość na wiedzę, która zmienia sposób widzenia rzeczywistości, wzbogaca ją o nowe wymiary i kolory. Nawet język nie jest barierą, jeśli jest się otwartym. I tej ochoczej otwartości młodym ludziom nie brakuje. Znów – jeśli komuś tego brakuje, to raczej ich wykładowcom i środowisku, które zagubiło się w konstruowaniu reguł promujących zgodność z poglądami chwilowych dzierżycieli punktów, regulaminów i nagród. Naszym problemem nie jest brak nacisku na jakość dydaktyki. Naszym problemem jest brak radości płynącej z badań i przekazywanej poprzez dydaktykę. Szczęśliwe te środowiska, które nadal potrafią angażować siebie i swoich studentów w prawdziwe emocje związane z badaniami. Bez poczucia kreacji, bez tej iskry, która pozwala z uśmiechem iść do przodu wśród najgorszego nawet opadu intelektu w kraju, nie da się przekonać młodych, że warto się zaangażować w racjonalne postrzeganie świata.

A warto, bo oni tego od nas oczekują. Oczywiście, że nie wszyscy, że zawsze znajdziemy tych, którzy czekają na dyplom, dla których studia pełnią inną funkcję, pomocniczą w stosunku do zasadniczych celów ich życia. Ale to nie oni będą kształtować naszą przyszłość. Bo im na nauce i racjonalności i tak nie zależy. I jeśli mamy ich do niej przekonać, to czymś innym, niż do nich się upodabnianiem.

Osiem dni pobytu z młodymi ludźmi z różnych lat studiów trudno podsumować w kilku zdaniach. Jedno jest dla mnie jasne – oni nadal oczekują od nas etosu akademickiego, perfekcji w dążeniu do prawdy, otwartości na świat, bez której nie wprowadzimy ich w jego wielokształtne piękno. Cynizm nam tylko szkodzi.

Pieniądze nie mierzą nauki, bez społeczeństwa nie ma akademii

W jednym nasze Ministerstwo odniosło bezapelacyjny sukces – ostatecznie przekonało wszystkich zainteresowanych, że pieniądz rządzi światem. Skutkiem absurdalnej szarży Ministra i Premiera na prof. Barbarę Engelking i stających w obronie wolności badań koleżanek i kolegów stało się wspólne wystąpienie organów samorządu akademickiego na poziomie ogólnopolskim oraz lokalnym. Ruch zacny i nie widziany od dawna. Ale w tej beczce miodu jest dla mnie coś więcej niż tylko łyżka dziegciu. Bo zdecydowana większość deklaracji, ale i artykułów prasowych podkreślała jako niezwykłe barbarzyństwo Ministra, że chce odebrać finansowanie lub finansowo karać instytucje naukowe. Tak, jakby tego nie robił od początku swojej kadencji. Nie, dla mnie ważniejsze było wystąpienie urzędników państwowych nieposiadających kompetencji merytorycznych przeciwko wolności badań, urzędników narzucających linię prowadzenia badań ze względów ideologicznych.

Czytaj dalejPieniądze nie mierzą nauki, bez społeczeństwa nie ma akademii

Uniwersytet Wrocławski im. Piastów Śląskich. Dlaczego nie?

JM Rektor Uniwersytetu Wrocławskiego zwrócił się do rad wydziałów uczelni, w tym mojej rady Wydziału Nauk Historycznych i Pedagogicznych, o zaopiniowanie propozycji federacji UWr i Uniwersytetu Medycznego im. Piastów Śląskich we Wrocławiu. Następnie opinię w tej sprawie ma przegłosować Senat UWr. Jedynym materiałem, jaki otrzymaliśmy jako członkowie rady wydziału, był osławiony raport dotyczący federacji obu uczelni. Raport, który wzbudził wiele kontrowersji, zdaniem Rektora wymaga poprawek i nie został przyjęty przez Komitet Sterujący grantu, z którego sfinansowano jego powstanie, a o którego dyskusyjnych stronach pisałem wcześniej. Krótko mówiąc, rady wydziału i Senat UWr mają wypowiedzieć się o zagadnieniu kluczowym dla naszej uczelni na podstawie dokumentu, który – jeśli dobrze rozumiem informacje płynące z Gmachu Głównego UWr – nie został zaakceptowany i zapłacony, UWr nie jest więc jego właścicielem, on sam jest uznawany za daleki od skończonego, a więc nie przedstawia analitycznych wyników, na których powinniśmy się opierać podejmując jakąkolwiek decyzję. Czyli w zasadzie nie wolno nam go do czegokolwiek wykorzystać, bo jeśli taki dokument organy uczelni będą wykorzystywać, to postępować będą w sposób daleki od należytej staranności w tej sprawie.

Konsolidacja uczelni to kwestia bardzo poważna. Uważałem i uważam, że daje ona ogromną szansę wszystkim zainteresowanym podmiotom – o ile przystąpi się do tego projektu z konkretną wizją tego, co chce się osiągnąć i korzyści, które temu przyświecają oraz realizować się go będzie w sposób racjonalny i profesjonalny. Bez pośpiechu, bez jednoznacznych tez i nade wszystko – bez osłabiania powagi decyzji, którą się podejmuje. Zatem kilka słów wyjaśnienia i na końcu wpisu krótka konkluzja stanu obecnego oraz przyszłości.

Czytaj dalejUniwersytet Wrocławski im. Piastów Śląskich. Dlaczego nie?

Spiżowy Minister i karzeł inteligencji – analiza aksjologiczno-logiczna

Na marginesie rządowego i partyjnego ataku na wolność nauki pojawił się niezwykle ciekawy komunikat przygotowany przez Ministerstwo Edukacji i Nauki, a dotyczący wypowiedzi dyrektora IFiS PAN, prof. Andrzeja Rycharda dla stacji TVN24, ale też – czego już autorzy nie odnotowali – dla 'Gazety Wyborczej’. W największym skrócie – prof. Rychard zwrócił uwagę, że ministerstwo nie odpowiedziało na jego prośbę o zwiększenie budżetu Instytutu o kwotę wynikającą z ogłoszonego przez rząd zwiększenia wynagrodzenia minimalnego. Autor tej wypowiedzi połączył ten fakt z atakami na prof. B. Engelking i cały Instytut ze strony Ministra i ludzi Partii. Spróbujmy teraz spojrzeć na odpowiedź opublikowaną na stronie www Ministerstwa przez pryzmat logiki i wartości, które są w tej wypowiedzi odzwierciedlone.

Zacznijmy od tytułu: 'Komentarz do doniesienia medialnego „Andrzej Rychard: Minister Czarnek już realizuje swoje groźby. Nie dostaliśmy pieniędzy na podwyżki” z 10 maja 2022 r. dla TVN24′. Dokument ten nie jest podpisany, ma nieformalny charakter (komentarz), ale zostaje zamieszczony na oficjalnej stronie rządowej agendy. Jest więc czymś w rodzaju 'głosu powszechnego’ płynącego z Ministerstwa. Do niczego nie zobowiązuje, nikt za treść nie jest odpowiedzialny, ale jednak jest głosem Ministerstwa. Skąd taka dziwna forma? Już pierwsze zdanie to tłumaczy: 'Zarzut prof. Andrzeja Rycharda dotyczący „cenzorskich zapędów władzy” i towarzyszące mu dywagacje to kłamstwo oraz zbiór insynuacji.’ Tego typu język w komunikacie mającym prezentować stanowiska ministra edukacji i nauki? Określenie wypowiedzi adwersarza jako 'dywagacji’, 'kłamstwa’, 'zbioru insynuacji’ jest wielopiętrowym pleonazmem, zwielokrotnieniem tej samej treści, podkreślającym apriorycznie – bo bez argumentów – miałkość dyskutanta, którego nie stać na wypowiedź, a jedynie na 'dywagacje’. Dyrektor Instytutu Filozofii i Socjologii PAN zostaje w pierwszym zdaniu ustawiony w pozycji człowieka niewiarygodnego, posługującego się wypowiedziami nieprzystającym jego zawodowi i pozycji, a tym samym pozbawionego cech naukowca, poważanego polemisty. Nie zasługuje na dyskusję i argumenty ze strony Ministra, a co najwyżej można go anonimową ręką Urzędnika złajać jako uczniaka, osobę niższej kasty niż Minister. Tę nierównowagę podkreśla kolejne zdanie: 'Decyzje finansowe dotyczące dodatkowych środków dla poszczególnych instytucji nauki są podejmowane przez Ministra Edukacji i Nauki po głębokim namyśle i w sposób odpowiedzialny.’. Której to wypowiedzi od nowego akapitu towarzyszy podkreślenie ogromu zapotrzebowań nauki i doniosłości sposobu ich wydawania. Ergo – z jednej strony fantasta, kłamczuch, Stefek Burczymucha – a z drugiej poważny mąż stanu, rozważający odpowiedzialnie i głęboko ważkie decyzje finansowe. Strony zostały zdefiniowane, nierówność uwypuklona.

Czytaj dalejSpiżowy Minister i karzeł inteligencji – analiza aksjologiczno-logiczna

Łączenie uczelni – tak, ale racjonalnie

Do przygotowania – z oporami – niniejszego wpisu skłonił mnie komunikat wydany przez rzeczniczkę prasową UWr w sprawie raportu przedstawiającego wyniki analizy due diligence w odniesieniu do potencjalnej federalizacji Uniwersytetu Wrocławskiego i Uniwersytetu Medycznego im. Piastów Śląskich we Wrocławiu. Wskazano w nim, że 'Uniwersytet Wrocławski w okresie kadencji JM Rektora prof. dr. hab. P. Wiszewskiego podjął decyzję o przeprowadzeniu szczegółowej analizy w zakresie potencjału badawczego, uwarunkowań prawnych, sytuacji finansowej i modeli możliwych do zastosowania po zakończeniu procesu konsolidacji’. Stosowna uchwała Senatu umożliwiła podpisanie porozumienia między mną i JM Rektorem UMed, prof. Piotrem Ponikowskim w sprawie prac nad przyszłym zacieśnieniem współpracy uczelni. Stosowna aplikacja o środki MEiN na sfinansowanie analiz została wystosowana przez UWr w czasie po moim odwołaniu przez Ministra P. Czarnka, zaś środki przyjął i ich wydatkowanie zatwierdzał nowy rektor, prof. R. Olkiewicz. Wokół raportu rozgorzała, niestety medialna, dyskusja. Koncentruje się ona wokół możliwego wykorzystania programu ChatGPT do przygotowania raportu, co moim zdaniem jest problemem drugorzędnym. Istotniejsze jest, czy przedstawiony dokument daje możliwość podjęcia senatom obu uczelni racjonalnej decyzji o jednoczeniu obu uczelni? Jako zwykły profesor zatrudniony na UWr poznałem jedynie fragmenty raportu, które w całości zostały udostępnione członkom Senatu i miały być przekazane członkom rad wydziałów do zaopiniowania (moja rada jeszcze raportu nie otrzymała, o ile mi wiadomo). Wydaje się, że dyskusja nad pożytkami z federacji wiele zyskałaby z upowszechnienia całego dokumentu wśród pracowników. Jest to jednak decyzja władz uczelni. Skoro zechciały one przywołać mnie jako inicjatora tego procesu, pozwolę sobie zwrócić uwagę na problemy merytoryczne związane ze – znanymi mi – fragmentami opracowania.

Dla oceny tekstu ważne są jego wstępne założenia. W krótkim wstępie autorzy – słusznie – wskazali, że ‘źródło potencjalnych korzyści ze zwiększonej skali działania nie będzie tkwiło w samym fakcie zawiązania federacji, ale w sposobie jej zorganizowania i zarządzania tą relacją zarówno w krótkim, jak i długim okresie’ (s. 4). Mniej jasne jest sformułowanie: ‘W dokumencie zatem przedstawiono argumenty, w świetle których będzie możliwe udzielenie odpowiedzi na pytanie: Jak instytucjonalizacja relacji współdziałania między dwoma uniwersytetami publicznymi (ustanowienie Federacji UWr i UMW) może przyczynić się do osiągnięcia międzyorganizacyjnego efektu synergicznego (podkr. P.W.)? Kilka uwag o podstawach teoretycznych międzyorganizacyjnego efektu synergicznego w perspektywie zarządczej …’ (s. 5, interpunkcja oryginalna). Wnioskować można, że jest to dla Autorów cel ostateczny, zgodny z zamówieniem UWr. Domyślam się, że Autorom chodziło o ustalenie, jakie korzyści dla obu uczelni mogą wynikać z formalizacji dotychczasowego współdziałania obu uczelni? Taki cel może jednak budzić zastrzeżenie, bo sam w sobie zawiera tezę, którą analiza powinna dopiero dowieść – to jest, że połączenie jest korzystne. Wydaje się, że dla podjęcia decyzji o przyszłości współdziałania uczelni ważniejsze byłoby wskazanie, potencjalnych korzyści oraz kłopotów związanych zarówno z przeprowadzeniem, jak i zaniechaniem jednej z form konsolidacji. Paradoksalnie, taki kształt mają wnioski zawarte w zakończeniu dokumentu – które jednak nie wiążą się ściśle z celem dokumentu wskazanym we wstępie. Bardzo ogólne uwagi teoretyczne dotyczące federalizacji i potencjalnego efektu synergii (s. 5-7) nie powiększają zasobu wiedzy o skutkach działań/ich zaniechania. Brak w nich odniesień do skutków funkcjonowania już zawiązanych związków oraz fuzji uczelni, działań na rzecz federacji podejmowanych w innych ośrodkach akademickich. Brak również – poza ogólnikami – precyzyjnego odniesienia do sytuacji obu zainteresowanych uczelni. Co jednak najważniejsze, brak jest we Wstępie przedstawienia metodologii analizy i wytłumaczenia struktury opracowania pod kątem dojścia do wskazanego wyżej celu. Krótki akapit (W4, s. 6) zawiera bardzo ogólnikowy opis celów analizy, pomija jednak metodologię i metodykę badania.

Czytaj dalejŁączenie uczelni – tak, ale racjonalnie

Akademia nie może być obojętna na zło

Moje stanowisko w sprawie wystąpień polityków, w szczególności Premiera i Ministra Edukacji i Nauki, jest jasne i nie może być inne: nasi politycy nie posiadają kompetencji, by toczyć merytoryczną dyskusję z naukowcem z jakiejkolwiek dziedziny, który ma za sobą tyle doświadczeń badawczych i takie uznanie wśród innych badaczy dla efektów prac, jak pani prof. B. Engelking. Natomiast dla celów politycznych mogą sterować emocjami tłumów, kreować 'opinię publiczną’, odbierać 'telefony od Polaków’, stawać w obronie 'godności Polski’. Na pierwszy rzut oka to dwa odrębne światy. Jeśli ich zetknięcie powoduje konflikt, to jest jasne, że strona 'polityczna’ zakrzyczy, zatupie, utopi w powodzi piany słownej każdego badacza. A jeśli chcemy toczyć dyskusję w poetyce Partii, to nie ma wyjścia – nasiąkniemy tym językiem, klimatem walki, w której najważniejsze staje się 'zaoranie’, wyszydzenie, ośmieszenie. A sprowadzeni do ich poziomu stajemy się już nie badaczami, lecz dyskutantami przedstawiającymi 'opinie’, 'poglądy’, podczas gdy wiedzę nagle reprezentują politycy. Zdrowy rozsądek podpowiada więc, by działać zgodnie z mądrością ludową: Anzelmie, nie warto. Z nimi nie wygrasz, oni sprowadzą Cię do swojego poziomu i pokonają doświadczeniem.

Ale zdrowy rozsądek nie zawsze jest najlepszym doradcą.

Czytaj dalejAkademia nie może być obojętna na zło

Czy tylko oportuniści? Polemika z artykułem prof. J.A. Majcherka

W weekendowym wydaniu Gazety Wyborczej ukazał się obszerny artykuł – esej prof. Janusza A. Majcherka opisujący relacje między uczelniami wyższymi oraz ich kadrą a Ministrem P. Czarnkiem i Partią, którą on reprezentuje. Marginalnie dotyka on mnie – do czego odniosę się jednak w zakończeniu wpisu – jednak przede wszystkim przedstawia smutny obraz środowiska akademickiego o przetrąconym kręgosłupie, uległego władzy państwowej i życzeniom Partii, kunktatorskiego i wpisującego się w życzenie Partii – proces wymiany elit społecznych. W niejednym miejscu mogę się zgodzić z Autorem, pisałem na tym blogu nie raz, że fałszywie rozumiany pragmatyzm i apolityczność prowadzą do utraty związku z wartościami akademickimi, że Ministerstwo promując finanse jako podstawową wartość w życiu akademickim mija się z naszymi wartościami o lata świetlne, wreszcie, że w wyniku manipulacji zastosowanych przez Ministra ewaluacja jakości badań naukowych niczego nie mówi o jakości badań. W szczególności o jakości badań nie mówią nic kategorie przyznawane przez Ministra 'ze szczególnych względów społecznych’, jak działo się to na mojej rodzimej uczelni. Zgadzam się też z uwagą, że często niechętnie widziane są w środowisku jakiekolwiek krytyczne uwagi pod adresem władzy – wtedy uważa się je za 'polityczne’ i szkodliwe dla środowiska naukowego. Czy jednak jest to obraz całego środowiska? Czy taka diagnoza pomaga w utrzymaniu związku z naszymi wartościami?

Oczywiście, publikacja pana Profesora ma charakter opinii, opiera się na przykładach szczególnie wymownych. Takie są reguły dzisiejszej komunikacji publicznej. Ale warto się zatrzymać nad tym, co te przykłady przedstawiają? Owszem, niektóre działania rektorów mogą kompromitować ich i taki sposób zarządzania uczelniami, by były jak najbliżej tronu. Nie mam na to uzasadnienia i nie będę się silił, by je wymyślać. Nauka swą siłę i autorytet czerpie ze związku z rzeczywistością, nie z władzą. Tam, gdzie pokornie, a nawet z wyprzedzeniem odpowiadała na potrzeby władzy, tam powstawały pseudonaukowe teorie deprawujące umysły ludzkie. To zachowania w dłuższej perspektywie groźne dla całych społeczeństw, ale w krótkiej – dla tych konkretnych uczelni. Czy jednak setki milionów złotych inwestowanych w katolickie uczelnie zmienią jakość nauczania i badań? Owszem, wzbogacą ich członków, wzmogą poczucie wyjątkowości, pozostawią sporo pięknych budynków, nowych dyrektorów, nieco lśniących nowością aparatów. Ale to zameczki zbudowane na lotnych piaskach, nie stoi za nimi nic, poza chwilowym kaprysem władzy. Collegium Intermarium? Sieć uczelni ministerialnych (bo chyba co drugie ministerstwo powołało swoją uczelnię wyższą)? Akademia Kopernikańska? To nawet nie są wydmuszki. Zwiędną, jeśli tylko nowa władza nie zechce ich wykorzystywać do swoich celów. No i dodajmy, że nie zawsze klucz geograficzny jest słuszny. Nie wszystkie uczelnie Lublina i Wrocławia działają tak samo.

Nie będę bronił in gremio moich koleżanek i kolegów, rektorek i rektorów, i sugerował, że heroicznie walczą o wartości uniwersyteckie. Ale nie uważam, by należało ich in gremio potępiać. Lawirują między potrzebami swoich środowisk i naciskami władzy, część stara się utrzymać margines wolności, część zrezygnowała już z tych marzeń i skupia się na przyszłych wyborach. Nie jest to niczym nowym. Ani w 1968 r., ani w 1970 r., ani w 1981 r. rektorzy polskich uczelni nie stworzyli wspólnoty przeciwstawiającej się zgodnie żądaniom władz. Ci, którzy okazali odwagę i byli wierni wartościom akademickim – stracili stanowiska, część mimo jasnej woli wspólnoty nie zdołała ich nawet objąć. Nasze środowisko nie składało się z aniołów przed 2015 r. i nie składa się z nich teraz. Ale jest w nim wielu ludzi wartościowych, wielu uparcie trzymających się akademickiej tradycji.

Jakie są jednak proporcje między osobami otwarcie i z radością wspierającymi Partie i resztą środowiska? Zacznijmy od Akademickich Klubów Obywatelskich im. Lecha Kaczyńskiego działających w dziewięciu ośrodkach – w Poznaniu, Krakowie, Warszawie, Łodzi, Katowicach, Lublinie, Gdańsku, Olsztynie i Toruniu. Przeglądając ich strony i profile Fb można odnieść wrażenie, że ich aktywność jest, oględnie mówiąc, niewielka. Kilka-kilkanaście postów na stronach Fb, niedziałające strony www. Jedynym wykazującym prężną działalność i publikującym listę członków jest klub poznański. Liczba członków klubu nie poraża – z całej Polski, choć głównie z Poznania – jest ich 276. Ogółem w naszym sektorze zatrudnionych jest 100.000 nauczycieli akademickich. Nawet, gdyby każdy z AKO zrzeszał po 200 członków, a wyraźnie tak nie jest, nie byłoby to więcej niż 1,8% całego środowiska. Trochę mało. Podpisanie przez 58 profesorów medycyny ’deklaracji Półtawskiej’, określającej katolickie podstawy działania lekarzy jako deklaracja wiary sygnatariuszy nie budzi mojego niepokoju. Po pierwsze dlatego, że każdy wykładowca ma prawo do swoich poglądów religijnych i politycznych – byle nie mieszał ich z nauką. Po drugie dlatego, że zgodnie z bazą Ludzie Nauki w Polsce mamy 3454 profesorów deklarujących związek z naukami medycznymi. Zatem wszyscy profesorowie, którzy tę deklaracje podpisali, to niespełna 1,7% ogółu profesorów medycyny. Znów – to niezbyt wiele. I wreszcie wszystkie środki, które rozdaje MEiN, owe słynne czeki. Część z nich to smutna, bo znajdująca wiernych, aktywność propagandowa, kiedy Minister przekazuje miliony na podwyżki jako specjalny bonus, choć tak naprawdę są to pieniądze, które otrzymują wszystkie uczelnie w tej samej skali (7,8% wyjściowej subwencji w tym roku). Część może mieć charakter dodatkowy – ale jaka jest tego skala? Wyłączmy z tego KUL, którego stopnia uprzywilejowania przez Ministra – jego absolwenta – w czasach powszechnej biedy uczelni publicznych po prostu wstyd komentować. Problem w tym, że MEiN nie ujawnia tych danych. Trzymając się jednak słów wiceministra Murdzka, w 2022 r. budżet na szkolnictwo wyższe i naukę wynosił 28 miliardów złotych, z tego ponad 15 miliardów na utrzymanie uczelni. Ogółem na inwestycje wszystkich jednostek – zarówno nauki, jak i szkolnictwa wyższego – niespełna miliard. Jeśli połowę z tego Minister rozdysponowuje kluczem swych uczuć do poszczególnych uczelni, to jest to 3,3% budżetu zasadniczego uczelni. Dużo?

Wracając więc do zasadniczej tezy artykułu prof. Majcherka – tak, zwolennicy Partii i Ministra, ludzie ideowi lub bez kręgosłupa, a z pewnością odlegli od wartości akademickich, są bardzo widoczni w mediach, są też agresywni i nie wahają się przed atakowaniem inaczej myślących. Ale to garstka, niewielka cząstka całego środowiska. Nie oni są problemem, lecz brak odwagi tych, którzy są pośrodku i chcą po prostu spokojnie jako pracownicy nauki realizować swoje zawodowe wybory. Ten brak odwagi ma swoje korzenie – w nieobecności lub słabym głosie w przestrzeni publicznej tych, którym wartości akademickie są bliskie. Uważam, że esej pana Profesora to ważny sygnał, że ci troszczący się o przyszłość nauki, dydaktyki i racjonalnej przyszłości Polski są gotowi bronić swoich wartości. Warto dać im szansę, warto ich wspierać i wzywać do wytrwałości w odwadze.

Nie warto – ale to mój sąd – zrównywać garstki uległych z całym środowiskiem. To za duży zaszczyt dla nich, zbyt surowa kara dla nas.

PS. I już tylko krótko o sobie – Minister odwołał mnie, bo zdaniem jego i przewodniczących niektórych związków zawodowych na uczelni realizowanie projektów badawczych podpisanych przed objęciem urzędu i pobieranie za to wynagrodzenia przewidzianego w tych projektach jest dodatkowym zajęciem zarobkowym rektora, na które nie miałem zgody rady uczelni. Co prawda zgodę miałem na okres całej kadencji rektorskiej przyznaną przez radę, ale w interpretacji prawników MEiN powinienem ją mieć uprzednio (de facto – przed objęciem urzędu?), a nie post factum, czylo po objęciu urzędu – choć tego ustawa nie określa. Nikt nie zarzucił mi nielegalnego zarobkowania w moich własnych projektach – były to przewidziane harmonogramem wynagrodzenia wypłacane zgodnie z prawem i zrealizowanymi umowami. Moja rodzima Konferencja Rektorów Uczelni Wrocławia i Opola nie sprzeciwiła się tej decyzji, zabrakło jedności. Sprzeciw wyraziła Konferencja Rektorów Uniwersytetów Polskich, przewodniczący Konferencji Rektorów Akademickich Szkół Polskich oraz Rada Główna Szkolnictwa Wyższego. I tyle pro domo sua.

Wolność słowa jako wolność myślenia, nie zaś zwolnienie z niego

Anglosaska akademia sporo czasu poświęca w ostatnich miesiącach dyskusji nad definicją wolności słowa, czy może szerzej – wolności ekspresji poglądów. Szczególnie w Anglii powstała interesująca sytuacja – jako żywo przypominająca dyskusje z początków kariery ministerialnej naszego Ministra. Oto rząd chciał bardzo mocno podkreślić wartość wolności ekspresji w środowisku akademicki, włącznie z pozywaniem przed sąd uczelni i związków studenckich, które tę wolność miałyby ograniczać. To rozwiązanie – zdaje się – przepadło, większą popularność ma teza, że same uczelnie powinny wypracowywać standardy wolności ekspresji. Co – paradoksalnie – może rodzić kolejne niepokoje w momencie, gdy różne podmioty różnie tę wolność zinterpretują. Rządy Wielkiej Brytanii i Polski łączy dziś konserwatywna linia polityczna zawierająca przekonanie, że lewackie środowiska pragną wykluczyć z dyskursu publicznego konserwatywny punkt widzenia. O ile w naszym kraju rząd swoją wizję uciemiężenia wolności słowa na uczelniach przeforsował – cóż to za paradoks! – pomimo braku śladowych działań przeciwko najbardziej nawet konserwatywnym i nieracjonalnym wypowiedziom członków akademii (min. Prezydent i nasz Minister), o tyle w Anglii nie udało się to pomimo faktycznych prób wykluczenia z dyskursu uczelnianego osób mających konserwatywne poglądy polityczne. Cancel culture wymazująca osoby za poglądy niezgodne z przekonaniem liczniejszej i/lub silniejszej grupy na kampusie dała o sobie znać ostatnio w Stanford Law School. Na wykładzie konserwatywnej sędzi federalnej, zaproszonej przez jedną z grup studenckich, inna grupa konsekwentnie zakłócała wykład doprowadzając do jego zerwania. W ubiegłym roku podobne sytuacje miały miejsce na uniwersytecie w Yale i kalifornijskim UCLA. MIT w 2021 r. zaprosił, a następnie zrezygnował z wykładu znanego geofizyka, ponieważ część studentów i pracowników zaprotestowała przeciwko jego wypowiedziom nie dość entuzjastycznym wobec akcji afirmatywnych. A to wszystko pomimo podpisania w 2014 r. w Chicago deklaracji uczelni, które zobowiązały się chronić wolność słowa i odmawiały studentom prawa zakłócania wykładów. Wreszcie, w omawianej wcześniej na tym blogu ankiecie dotyczącej poglądów niemieckich akademików pojawił się bardzo mocno lęk przed swobodnym wyrażaniem swoich poglądów,

Nie uważam, żebyśmy obserwowali znaczący problem z rozumieniem wolności słowa w akademii. Wolność słowa jest jednym z kamieni węgielnych europejskiej akademii, ona decydowała o rozwoju myśli i społeczeństw czerpiących z dorobku akademii. To nie wolność słowa jest problemem, to brak chęci do myślenia i przesunięcie akcentu na emocje zbiorowe staje się zagrożeniem. Mój uniwersytet był miejscem smutnego zdarzenia sprzed lat, pierwszego bodaj który powinien skłaniać do namysłu. Podczas wykładu zaproszonego na uczelnię Zygmunta Baumana grupa dziarskich młodych ludzi doprowadziła do zakłócenia spotkania. W rezultacie zamiast intelektualnego wydarzenia powstało wydarzenie polityczno-kulturowe, które zainicjowało nową erę przełamywania barier kulturowych. Z pewnością młodzi ludzie korzystali z wolności słowa, pytanie tylko, czy w sposób mający związek z miejscem, w którym się znaleźli? Komunikacja nie polega przecież na tym, że jednostki wysyłają sygnały bez oglądania się na powszechnie przyjęte reguły komunikowania. Owszem, działanie wbrew nim poszerza horyzonty komunikacji, nie zawsze jednak w zgodzie z celami, jakim służy konkretna sytuacja komunikacyjna. Wolność słowa jest narzędziem dla złamania konwencji komunikacyjnej i – czasami – pogrzebania oryginalnego sensu spotkania pragnących się komunikować ludzi. Wywołanie zamieszania ma też swój cel, przykuwa uwagę, kieruje światło na inicjatorów zamieszania, czasami w odbiorze tej sytuacji wysuwa ich postulaty przed treść oryginalnego spotkania.

Nie uważam, by sensem istnienia uczelni było stanie się 'agorami’ społeczeństw. Bo na agorze nie rządzi rozum, lecz siła głosu, ekspresji, mięśni i umiejętność pobudzania emocji korzystnych dla krzyczących. Duch agory rządzi dyskursem publicznym aż nadto. Sensem akademii było i jest racjonalne rozważanie problemów – wszelkich! – bez względu na stojące za nimi siły, lecz zawsze pod kątem ich zgodności z rzeczywistością, przy pomocy krytycznego rozumu. Krzyk nie sprzyja rozumowi. Pięść nie sprzyja rozumowi. Obelga nie sprzyja rozumowi. Sprzeczne z misją akademii jest zamienianie sal wykładowych na przestrzenie agitacji tej czy innej grupy wyznaniowej czy politycznej. W duchu akademii powinno się jednak dawać przestrzeń na dyskusję z oponentami. Nie razi mnie spotkanie z najbardziej konserwatywnym lub liberalnym politykiem w przestrzeni uczelni. Razi mnie, jeśli studenci i pracownicy nie są w stanie zadawać mądrych pytań i prowadzić dyskusji na odpowiednim poziomie intelektualnym, w tym kwestionując tezy wykładowcy. Wtedy okazuje się, że miejsce, które ma przygotowywać do racjonalnego oglądu rzeczywistości nie daje tej umiejętności. I jest niepotrzebne.

Wolność słowa to fundament akademii. Ale musi ona stać w zgodzie z misją akademii – szerzeniem racjonalnego oglądu świata, wolnego od religijnych i politycznych przesądów i uprzedzeń, zdolnego do łączenia ludzi ponad podziałami siłą logicznego myślenia i obserwacji. Takiej akademii nie zagrozi żadne wymazywanie i żadne odwoływanie się do autorytetów. Taka akademia musi mieć odwagę bronić rozumu przed działaniami motywowanymi destrukcyjnymi emocjami. Taka akademia jest nam dziś paląco potrzebna.