Powoli schodzi napięcie związane z powodzią. Im człowiek starszy, tym strachu i nerwów więcej, bo przecież kumuluje w sobie pamięć tego, co już się wydarzyło. Co dla młodszych może być oczekiwaniem na bohaterskie czyny i wspomnienie formujące pokolenie, dla pamiętających poprzednie powodzie, pożary i inne klęski żywiołowe jest nerwowym napięciem – co jeszcze się może nie udać? Na szczęście tym razem dla Wrocławia wszystko zadziałało – zarówno władze państwowe, jak i samorząd miejski starały się współpracować, reagować i – jeśli oderwiemy się od gazet – wyszło to naprawdę sprawnie. Tego, co wydarzyło się w Kotlinie można było się spodziewać obserwując poprzednie, niemal doroczne powodzie i kompletny, wieloletni brak troski o systemowe działania minimalizujące spływ wód opadowych z gór. Czy to się zmieni? Zobaczymy.
Jednocześnie nie ma co ukrywać – koszty szkód będą ogromne. A budżet państwa, teraz negocjowany i przedstawiany za chwilę w parlamencie, będzie krojony pod potrzeby bezpośrednich korzyści i poczucia bezpieczeństwa jak największych grup obywateli. Chwała, że wśród tych potrzeb dostrzega się zabezpieczenie przed agresją ze strony Rosji (choć o poziomie i możliwości wykorzystania ich przez nasze wojsko można by dużo mówić). Gorzej, że praktyka stałego wzrostu wydatków socjalnych rozwija się w najlepsze. Do czego dojdą teraz koszty rekompensat i odbudowy zalanych terenów. Dlaczego w tym miejscu o tym piszę? Bo przyglądałem się działaniom naszego sektora w czasie powodzi. To przecież będzie argument za tym, by w trudnych dyskusjach budżetowych lobbować za wzrostem nakładów na naukę.
Jako obywatel muszę przyznać, że w ogóle nie widziałem naszego sektora. A może inaczej – nasz sektor troszczył się o siebie i swoich członków. Z różną intensywnością, bo wielu troszczyło się w tym samym czasie, kiedy powódź przechodziła przez południe kraju, o swoje dobre samopoczucie na kongresach i konferencjach. Show must go on. Czy jednak to ma przekonać czułych na nastroje publiczności polityków, że warto zwiększyć deficyt państwa – nie mówić o tym, czy warto zmniejszyć nakłady na pomóc powodzianom, wydatki socjalne lub zbrojeniowe – by dofinansować naukę i szkolnictwo wyższe?
Nie zamierzam narzekać, bo piersi do orderów wypiętych będzie na pewno wiele. Ale może warto by objąć szkoły w zalanych miejscowościach akademickim patronatem? I zorganizować dla dzieci zajęcia w aglomeracjach na czas odnowy ich szkół? Albo stworzyć bazy wolontariuszy studenckich i koordynować pomóc właśnie dla szkół i miejsc kultury? Korzystać z potencjału profesjonalnego wsparcia psychologicznego? Wiedzy i zasobów naszego sektora wspierającego nie tylko swoich członków, ale we właściwy dla siebie sposób poszkodowanych obecnie i z myślą o przyszłości? Pojedyncze inicjatywy są cenne, ale… giną w morzu bezradności uczelniano-akademickiej i jakiegoś marazmu naszego środowiska. A przecież to w naszym interesie jest pokazać, że umiemy pomagać w niekonwencjonalny i przyszłościowy sposób właśnie w obliczu zagrożeń wynikających z kryzysów, o których powinniśmy non stop mówić. Klimat, migracje, nowe technologie… Jeśli w tym nie potrafimy pomagać, to dlaczego ktoś ma nam zwiększać budżety?
Mamy wspaniałych, aktywnych studentów i doktorantów, świeżych absolwentów. Chętnych do wsparcia potrzebujących, samoorganizujących się i wyczulonych na szczerość intencji. Współpraca z nimi, praca wśród nich to czysta przyjemność. To też szansa, by pokazać, jakie pokolenie współformujemy i jak wspieramy je w jego aspiracjach do bycia dobrymi ludźmi.
Jeśli nawet tego nie potrafimy…