Kogo to obchodzi?

W ostatnich dniach ukazały się dwie wypowiedzi dotyczące stanu i przyszłości polskiego środowiska naukowego. Jedna autorstwa prof. Łukasza Komsty (dziedzina nauk farmaceutycznych) z Lubelskiego Uniwersytetu Medycznego, druga prof. Jana Woleńskiego (filozofia, logika) z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Autorów dzieli wiek, specjalizacja naukowa, do pewnego stopnia miejsce pracy, ale łączy ogólny wydźwięk diagnozy: jest źle. To zrozumiałe, bo gdyby było dobrze, to i po co się wypowiadać? Ważniejsze są przecież szczegóły tych diagnoz i pytanie, czy przypadkiem sami nie jesteśmy ich problemem?

Prof. Komsta zwraca uwagę na przemiany kultury pracy polskiego, ale i szerzej – światowego środowiska naukowego. W praktyce wykonywania zawodu dawne wymogi etosu naukowego zostały – jego zdaniem – zastąpione oportunistycznymi zachowaniami dostosowawczymi: mnożeniem przyczynkarskich, wąsko profilowanych prac i inicjatyw, których zadaniem jest budowanie i utrzymywanie widoczności badaczy według narzuconych im instytucjonalnie wymogów. Co powoduje skupienie się na tych ostatnich, bez refleksji nad celem aktywności naukowej rozumianej jako poszukiwanie prawdy. Rezultatem tego rodzaju aktywności jest szum informacyjny. Oderwanie akademii od przemian w zakresie przetwarzania informacji (AI/SI) ma skutkować brakiem przygotowania na szybko nadchodzącą, głęboką zmianę warunków funkcjonowania środowiska. Większość współczesnych badaczy – niezależnie od wieku – przestanie być potrzebna, gdyż proste operacje poznawcze, które wykonują, zostaną zastąpione dużo lepszej jakości produktami AI/SI. Przy okazji Autor zwraca uwagę na słabe przygotowanie młodszego pokolenia badaczy do samodzielnej pracy naukowej. Streszczając tę część jego wypowiedzi: wychowane w oportunistycznym środowisku nie jest w stanie wyjść poza horyzont oportunizmu.

Refleksja prof. Woleńskiego jest bardziej tradycyjna. Wychodzi on od wskazania, że udział polskiej nauki w powszechnie rozpoznawalnym dorobku nauki światowej jest – mówiąc oględnie – skromny. Wspomina, że mogło to wynikać z zaszłości historycznych (rozbiory), warunków kulturowych (język polski), wreszcie dominującej metakonstrukcji światowej akademii (centrum i peryferia). Jednak za główny powód nieadekwatnej rozpoznawalności i kondycji poznawczej polskiej nauki uznaje brak odpowiednich inwestycji w naukę. Nie tylko ze względu na mały wolumen nakładów finansowych, ale też ich niewłaściwe ulokowanie. Akcentuje zarówno ideologizację i upartyjnienie nauki (ministrowie Gowin i Czarnek), jak i nacisk na praktyczny wymiar badań naukowych sięgający jeszcze lat 70. XX w. Autor podkreśla ostatecznie, że kolejne reformy prowadzone bez konsultacji z naukoznawcami i uwzględnienia sprawdzonych wzorców rozwoju badań doprowadzą jedynie do dalszego spadku prestiżu polskiej nauki. Powątpiewa jednak w możliwość takiej radykalnej zmiany podejścia polityków, bowiem nauka nie zajmuje wiele  miejsca w ich programach.

W tych wypowiedziach jak w soczewce skupiają się dwa, niesprzeczne ze sobą nurty krytyki obecnego stanu naszego życia akademickiego. Z jednej strony widać zmęczenie umasowieniem już nie tylko dydaktyki, ale i nauki. Czego rezultatem jest zdominowanie systemu przez mechanizmy kultury oportunizmu jako właściwej dla społeczności skupionych na przetrwaniu w obliczu braku poczucia fundamentalnej, własnej wartości dla otoczenia. Skoro nasz wkład w realizację najważniejszych celów społeczeństwa jest marginalny, skoro może ono istnieć bez nas, to zrobimy wszystko, by dostosować się do najmniej nawet racjonalnych wymogów zewnętrznych. Bo inaczej jesteśmy pewni dotkliwych represji. Z drugiej strony widząc autentyczny brak związku życia społecznego z aktywnością akademicką, której wysoką wartość podkreślamy, gdyż jest to fundament naszego bycia w tym społeczeństwie, domagamy się atencji i przyznania większego udziału wsparcia społecznego. Podkreślając, że tam, gdzie to wsparcie jest większe, życie akademickie ma większe znaczenie dla realizacji celów społecznych. Przy okazji zapominamy, że zależność może być dokładnie odwrotna – tam, gdzie wkład życia akademickiego w realizację celów społecznych był większy, tam i większa była skłonność do inwestowania w naukę.

Te dwie refleksje nie są sprzeczne ze sobą, bo są zakorzenione w obserwacji tego samego środowiska w tym samym układzie. Oba opierają się też na przekonaniu o autotelicznym charakterze nauki, to jest celu samym w sobie, jakim jest poznanie. I nieodzownym zaakceptowaniu wartości poznawania świata przez otoczenie społeczne. I choć mi także to myślenie jest bliskie, to przecież dla naszego otoczenia jest co najmniej dyskusyjne. Refleksja starożytnych Greków, iż to, co oddziela człowieka od reszty natury to jego umiejętność myślenia, w tym zadawania pytań poznawczych, nie cieszy się dziś popularnością. Zgadzam się, że ten kryzys fundamentów europejskiej tożsamości kulturowej i politycznej (człowiek rozumny jako przesłanka budowy wspólnoty demokratycznej, racjonalnej), wymaga pilnej interwencji. Niestety, zwłaszcza w Polsce politycy nie są w stanie tego dostrzec i nie można liczyć, że poprawi się to w najbliższym czasie.

Bo – i tu wracamy do refleksji prof. Komsty – sami członkowie społeczności akademickiej nie przywiązują do tego wagi. Nie mogą, bo dominujący horyzont refleksji zacieśnił możliwość ogarniania przyczyn i skutków w dłuższym horyzoncie czasowym. Nie ma żadnej przesłanki, by pojawienie się SI/AI miało to zmienić. System nauki w Polsce jest dziś przede wszystkim strukturą podtrzymującą pewien metamodel kulturowo-polityczny: kraj 'zachodniej Europy’ musi mieć uczelnie wyższe, środowisko akademickie, kształcić na n-tym poziomie europejskich ram kwalifikacji. Poza tym jednak nauka nie ma szczególnie wyraźnie zaznaczonej funkcji dla życia społecznego. I środowisko akademickie samo nie pali się do wskazania tej funkcji, bo zadomowione w świecie, który był od zawsze, nie widzi korzyści ze zmian, które naruszą status quo.

Bo pamiętajmy – masowa nauka nie składa się z masy geniuszy, ale z większej niż wcześniej liczby osób przeciętnych, sumiennie realizujących wymagania danego etapu politycznego. Dla nich zmiana to zagrożenie tu i teraz z niejasnym zyskiem w przyszłości.

Żadne finanse nie zmienią stanu nauki, jeśli sami członkowie tej grupy nie zgodzą się na zmianę swoich celów. Nie zinternalizują poznania jako wartości wiodącej w ich życiu. Ale jednocześnie w duchu poznania musieliby przyznać, że rezultaty ich prac muszą być istotne dla społeczeństwa. Za aroganckie uważam żądanie finansowania nauki przez społeczeństwo, jeśli środowisko naukowe wyspecjalizowało się w oportunizmie. Zadaniem nauki od starożytności było stawianie pytań, rzucanie wyzwań, rozszerzanie horyzontów i stałe testowanie granic poznania. Odgrywało to ogromną rolę w dynamizowaniu myślenia całej społeczności o świecie. Bez tego czynnika, bez oddziaływania na społeczeństwo w duchu przyszłości, na rzecz racjonalności i odwagi, możemy co najwyżej liczyć na dalsze korumpowanie nauki i jej umasowienie.

Tak, środki na rozwój badań i wsparcie dla najlepszych na każdym etapie i polu (badawczym, społecznym, kulturowym, w małych, średnich i dużych ośrodkach) są niezbędne. Tak, uważam, że w tym kierunku należy reformować nasz system. Ale domagam się też refleksji nad wartością nauki jako systemu oportunistycznego, opartego o grupy nacisku, więzi rodzinne, towarzyskie, generacyjne.

Wiemy, że zmiana nadchodzi. Wiemy, że nasz los jest ważny dla niewielu Polaków. Spróbujmy więc dla odmiany przejąć się losem naszego otoczenia. I wtedy żądajmy od niego więcej.