I po co znów o ewaluacji?

Prawdopodobnie jutro dowiemy się, kto zostanie następcą ministra Dariusza Wieczorka. Mam nadzieję, że będzie miał ambitniejsze cele niż jej/jego poprzednik i zechce spojrzeć dalej w przyszłość. Jest bowiem coś smutnego w tym, że kolejni ministrowie skrobiąc tu i tam system nie są w stanie przepchnąć tej najprostszej idei – że nauka dla Europy jest jedynym źródłem nadziei na zachowanie pokoju i względnego dobrobytu kontynentu. Że odrzucenie racjonalnej refleksji jako wspólnego wszystkim języka oznacza przekreślenie szans na jakiekolwiek działanie ponad granicami narodowych egoizmów i kulturowego braku zrozumienia. Oczywiście, my też się do tego przyczyniamy swoją arogancją i egotyzmem (dla mnie nowym symbolem będzie kupno Lexusa za lekko około 0,7 mlna dla jednego z rektorów niewielkiej, publicznej szkoły technicznej i dumne pojawienie się nim na otwarciu polskiej prezydencji w UE). Ale jednak od polityków wymagałbym czegoś więcej.

Pożyjemy, zobaczymy. Ja zaś tradycyjnie w głowę zachodzę, skąd to uporczywe przywiązanie wszystkich, od dziennikarzy, poprzez polityków do nas samych, do idei kontynuacji ewaluacji jakości badań naukowych w całym sektorze. Procedura realizowana od wielu lat przyniosła kilka skutków – większą obecność polskich autorów w publikacjach zagranicznych różnej jakości; skoncentrowanie wysiłku badaczy na realizowanie kierunkowanych przez Ministerstwo praktyk publikacyjnych, co w humanistyce prowadzi do degradacji szerszych narracji na rzecz rozproszenia i przypadkowości prowadzonych eksperymentów i uzyskiwanych wyników; wydatkowanie środków publicznych na publikowanie w wydawnictwach i redakcjach mających jak najwyższą ocenę według wskaźników Ministerstwa – co nijak się ma jako całość do jakości badań, ich oddziaływania naukowego i społecznego; wreszcie rozwój kultury lobbingu począwszy od redakcji czasopism polskich (których nagły wysp to też wynik promowania czasopism kosztem monografii), przez grupy i poszczególnych rektorów do badaczy mozolnie pracujących nad podwyższeniem punktacji swoich czasopism. Zwolennicy podnoszenia jakości badań obawiają się, że brak ewaluacyjnego bicza spowoduje obsunięcie się nauki w Polsce do jej narodowej niszy i kolejny cykl braku szacunku dla wysiłku tych, którzy jednak mozolnie w naszych warunkach próbują nauką się parać. Zwolennicy nauki jako sztuki w której każdy wysiłek jest równo warty i powinien być równo ceniony obawiają się, że brak ewaluacji spowoduje większy nacisk na ocenę jakości pracy pracowników ramach ich uczelni, czego nie będą mogli zastopować odwołaniem do mechanizmów ogólnopolskich. Rektorzy wydali już sporo pieniędzy i zainwestowali dość czasu, by chcieć zbierać plony swoich wysiłków.

I tylko nikt nie zadaje pytania – a co ma z tej całej, bardzo kosztownej zabawy łożące na nią społeczeństwo? Czy wyniki wieloletniego stosowania tego mechanizmu równoważą koszty – nie tylko finansowe, ale też mentalne i kulturowe zmiany w środowisku badaczy? Kiedyś miałem nadzieję, że nasze środowisko poważnie potraktuje projakościowy kierunek zmian, a ministerstwo będzie pilnować jego rozwoju. Te nadzieje rozwiały się jeszcze za rządów ministra Gowina, a potem był już tylko nieustający zjazd w dół. Jednocześnie w naszym środowisku strategie adaptacyjne wobec aktywności ministerstwa, szczególnie w ostatnich latach ministra Czarnka promującego transakcyjny charakter zarządzania środowiskiem i kult pieniądza jako miernika sensu istnienia sektora nauki, doprowadziły do karykaturalnych przekształceń aktywności naukowej. Liczy się spryt w walce o punkty dla swoich publikacji i swoich czasopism, nakłanianie pracowników do takich działań, które przynoszą per saldo najwyższy zysk punktowy bez doskonalenia jakości badań. Bo podnoszenie jakości badań, budowanie struktur pozwalających przenosić wpływ naszych badań na życie społeczne i naukowe zabiera czas. Duuużo czasu. A punkty można pozyskać już i pochwalić sie nimi tu i tam.

Żadnego znaczenia nie mają kategorie naukowe dyscyplin. Pisałem o tym wiele razy – lobbing skutecznie blokuje nadawanie kategorii niskich, a kategorie wyższe nie oznaczają dla zaangażowanych pracowników żadnej korzyści. Co więcej, człowiek obserwujący z zewnątrz te gry nie wie zupełnie, po co one się toczą? Jeśli dyscyplina X z uczelni Y jest doskonała, to czemu niemal nikt jej nie zna poza Polską? Czemu nikt nie słyszał o jej osiągnięciach dla polskiego społeczeństwa? Po co te wszystkie pozorne działania, skoro niemal nikt nie korzysta z tego mozolnie gromadzonego dorobku 'polskiej nauki’?

Zlikwidujmy ewaluację, pozwólmy na specjalizację uczelni według trzech-czterech celów (naukowy, dydaktyczny, wdrożeniowy, z oceną wydziałów bez oceny uczelni) i oceniajmy surowo, ale według realnych, pragmatycznych kryteriów. Nie bójmy się zmian. Bo kostniejemy i toniemy w biurokratycznym samozachwycie,

Dodaj komentarz