Finanse uczelni – czas apokalipsy?

Finanse publicznych uczelni wyższych w Polsce powinny być przedmiotem wykładanym w Unseen University of Ankh Morpork. Dla osoby patrzącej z boku to istna zagadka. No bo tak – uczelnie publiczne nie mogą prowadzić działalności komercyjnej. Ale mogą sprzedawać usługi, w tym związane ze sprzedażą patentów. Co do zasady nie mogą czerpać żadnych zysków z prowadzonej działalności dydaktycznej, także odpłatnej. Pozyskiwane środki powinny pokrywać koszt prowadzenia zajęć i obsługi studiów – nic więcej. Także koszty pośrednie grantów nie mogą służyć na zabezpieczenie innych kosztów, niż koszty związanych z obsługą projektów. Ma to wszystko sens – uczelnie publiczne są od prowadzenia działalności dydaktycznej i naukowej, nie zaś od generowania zysków, bo to może spowodować odwrócenie uwagi świata uczonych – delikatnego jak dojrzały kwiat mniszka lekarskiego – od jego zasadniczego powołania i zwrócenie uwagi moich koleżanek i kolegów na przyziemne uwarunkowania ekonomiczne. Tak jednak nie jest – powtórzę. Przynajmniej w sferze prawa.

W życiu jednak dzieją się czary. Bo uczelnie powinny się utrzymywać z tzw. subwencji, czyli środków przekazywanych przez rząd. W końcu są jednostkami sektora finansów publicznych, zabezpieczają jedną z istotnych sfer usług publicznych jaką jest bezpłatny (taaaak) dostęp do edukacji dla wszystkich. Jak zatem jest możliwe, że ta subwencja pokrywała w 2021 r. 2/3 kosztów operacyjnych tych przedsiębiorstw państwowych, ale nie spowodowało to ich bankructwa? Ba, niemal wszystkie uczelnie wykazywały się pewnym, z reguły niewielkim, nie przekraczającym 1% wartości subwencji zyskiem? Czary?

Oczywiście, wszystko zależy od kreatywnej księgowości i odpowiednio puszczonego oka kolejnych rządów. Studia 'zaoczne’ nie są przecież powoływane wyłącznie z powodu misji uczelni. Tak, mogą funkcjonować także dla niej, bo w ten sposób zdobywają wykształcenie osoby pracujące i jest to społecznie bardzo cenna możliwość. Ale w praktyce studia służą pozyskiwaniu przez uczelnię dodatkowych środków finansowych. Część uczelni je wesoło zjada, część inwestuje, część stara się po prostu łatać nimi budżet. Nie inaczej jest z środkami pozyskiwanymi w ramach kosztów pośrednich. Część faktycznie kryje koszt prowadzenia projektów – ale konia z rzędem temu, kto posiada 100% ścisłą metodologię obliczania tych kosztów i alokowania środków grantowych na ich pokrycie. Do tych dwóch głównych, cudownych strumieni dochodzą inne środki pozyskiwane pomysłowo – i wcale nie ironizuję!, przeciwnie, cenię sobie tę kreatywność! – przez uczelnie z operacji komercjalizujących aktywności badawcze lub dydaktyczne pracowników.

Co to oznacza? Wyobraźmy sobie, że urząd skarbowy dostaje od państwa 2/3 środków na prowadzenie swojej działalności operacyjnej. Resztę – żeby należycie funkcjonować i wypełniać zadanie powierzone przez państwo – musi pozyskać sam, na zasadach komercyjnych. Ksero? Usługi dodatkowe? Może zwiększona liczba kontroli, od których można wykupić odroczenie? Może darowizny od firm, które czują potrzebę wsparcia urzędu skarbowego w swoim mieście? Lubimy taki obraz? Z podobną do uczelni wyższych półprywatyzacją mamy tez do czynienia w opiece zdrowia. Ale wyobraźmy sobie, że to już nie tylko lepsze plomby w dziurawych zębach, ale 1/3 budżetu operacyjnego szpitali pozyskuje się z kieszeni… zewnętrznych. W sensie – od pacjentów. A może jeszcze inaczej – policja, która 1/3 swojego budżetu operacyjnego pozyskuje z grantów i usług dla ludności. Ciekawy obraz?

Ale stojąc nad finansową przepaścią w sektorze robimy teraz krok do przodu. W 2022 r. prognozuje się, że subwencja pokryje 59% kosztów operacyjnych. Ministerstwo zwiększyło subwencję dla uczelni w 2022 r. o ok. 72 mln zł, tyle, że koszty operacyjne uczelni wzrosły o… 2,8 miliarda złotych. Tak, subwencja – wzrost o 72.000.000 zł, koszty – wzrost o 2.800.000.000 zł. I mówimy tu o kosztach na obecnym poziomie jakości kupowanych usług i towarów, bez ruszania najważniejszej składowej, to jest wynagrodzeń pracowników. Ba, pokrycie wynagrodzeń pracowników uczelni z subwencji wynosiło 90,1% w 2021 r., w tym roku wyniesie 85,1%. I nie wynika to z podwyżek, tylko przesuwania środków na łatanie dziur w budżetach.

Czy uczelnie masowo zbankrutują? O tym, że sytuacja finansowa uczelni będzie krytyczna wiedzieliśmy jako rektorzy i wiedział MEiN w końcówce ubiegłego roku. Z zapowiadanych działań Ministerstwa nic jak dotąd nie ujrzało światła dziennego. Drastyczna podwyżka cen energii i brak elastyczności państwowych koncernów energetycznych w początkach tego roku uświadamiał rektorom, w jakim klinczu jest sektor. Galopująca inflacja, w części zaogniona wojną, dalej rosnące ceny usług, dramatyczna sytuacja pracowników mających niskie płace – wszystko to uświadamia, jak blisko jako sektor jesteśmy katastrofy. Za tym, że jest źle i Ministerstwo odmawia konstruktywnego dialogu przemawia upublicznienie liczb i obaw przez KRASP. To spolegliwa organizacja ludzi mających wiele lęków w relacjach z władzą. Ale od czasu do czasu, w sprawach gardłowych, jej przewodniczący prof. Arkadiusz Mężyk zabiera głos. Nie zawsze bywa on słyszany, ale jest sygnałem, że w sektorze dzieje się coś bardzo złego.

Ale w bankructwa nie wierzę. Uczelnie kreatywnie wykreują przychody. Zbliżają się przecież wybory rektorskie, a rektor, który wykaże się deficytem jest łatwym celem dla przeciwników (a ci się zawsze znajdą, bez złudzeń, panowie i panie), w dodatku może w przypadku powtórzenia manewru być zastąpiony przez komisarza rządowego. Kiepska perspektywa. Zatem zbliża się czas magii nad księgami, tyle, że wobec skali wyzwań może się zdarzyć, że to nie wystarczy. Tak też rozumiem głos KRASP – to ostrzeżenie przed końcem rezerw prostych sektora. Nie ma z czego wyduszać kolejnych milionów i nawet jeśli uda się to w tym roku, to przyszły rok będzie okresem cięć i oszczędzania.

I nie byłoby w tym nic złego, bo przecież zawsze kryzys jest okazją do zmian, oczyszczenia się z naleciałości obciążających organizację, utrudniających jej funkcjonowanie. Tylko, że nasz sektor nie jest zarządzany racjonalnie, nie działa zgodnie z klasycznym rachunkiem ekonomicznym (nie może generować ani zysku, ani straty, tylko pachnące cudnie wiedzy kwiaty) lecz rytmem lokalnych polityk. Czyli wyborów rektorskich. Kto zaś z rektorów zdecyduje się dziś na głębokie zmiany funkcjonowania uczelni w obliczu niechęci do zmian powodowanych lękiem przed przyszłością źle opłacanych pracowników? Wszystko to wygląda bardzo źle. Spodziewam się petryfikacji systemu i jeszcze większego uzależnienia sektora od arbitralnych decyzji ministerialnych. Zaradni rektorzy szukający realnego bilansu finansów będą karani podwójnie – niechęcią pracowników i uśmiechem pobłażania Ministra zsyłającego złoty deszcz na wybranych i miłych sercu władzy. Tak to wyglądało do tej pory, dlaczego miałoby się zmienić?

Uważam, że to kolejny ostatni dzwonek, żeby przemyśleć gruntownie ideę funkcjonowania naszego sektora. Niedofinansowany, czyli rozbudowany ponad realne potrzeby władz (nie deklaratywne, bo tu nosy są długie) i przede wszystkim możliwości naszego kraju nie przysparza nam ani przełomowych odkryć naukowych, ani masy krytycznej kreatywnych obywateli o szerokich horyzontach kulturowych, społecznych i zawodowych. Postępująca prywatyzacja sektora przy utrzymywaniu wszystkich mechanizmów populistycznego kreowania władzy, niejasnych zasad dystrybucji prestiżu i słabej kontroli jakości oferowanych usług jedynie nasili praktyki przystosowawcze, które siłą rzeczy pomijać będą sedno naszego powołania. Bo jeśli w systemie brakuje prawie 3 mld zł, a w przyszłym roku jeszcze więcej, jeśli dołożymy do tego postulaty płacowe (kolejne co najmniej 2 mld), to bez gruntownej reformy nie ma co liczyć na skupienie uwagi zarządzających i pracowników na ich statutowych zadaniach.

Kluczowym zadaniem będzie przetrwać. Że kraj z tego nie będzie wiele miał? Cóż… To nie niepokoiło dotąd Ministerstwa i raczej się nie zmieni. Ale nas powinno. Bo instytucje nierealizujące potrzeb społeczności obumierają.

Nawet religie.

A co dopiero szkoły publiczne…