Minął tydzień od wyborów parlamentarnych, mniej więcej wiadomo, kto utworzy rząd. Wiadomo, że obecny Minister przestanie pełnić swoją funkcję. Jako historyk zastanawiałem się, jak można podsumować – bez złośliwości i emocji – lata sprawowania przez niego funkcji opiekuna szkolnictwa wyższego i nauki? Zakładając, że celem działania takiego ministra jest stworzenie warunków do rozwoju tak edukacji, jak i badań działających na rzecz społeczeństwa polskiego. A ponieważ uważam, że każdy recenzent powinien skupiać się na pozytywach, dopiero w drugiej kolejności wskazywać negatywy, zacznę od tego, co można by wskazać jako dodatni wkład Ministra w naukę.
Bez kategorii
Społeczny pakt dla nauki? Nie, dla nauki w społeczeństwie
Profesor Krzysztof Pawłowski na stronie portalu 'Wszystko co Najważniejsze” opublikował bardzo ciekawy postulat 'paktu dla nauki’, który miałby zobowiązywać siły polityczne w Polsce do zgodnego wspierania, mimo zmian rządów, nauki. Pomysł popieram, wielokrotnie już na tym blogu pisałem, że taka zgoda jest warunkiem niezbędnym i podstawowym dla modernizacji naszego społeczeństwa i zapewnienia bezpiecznej przyszłości kraju nad Wisłą i Odrą.
Diabeł jednak tkwi w szczegółach.
Pan Profesor skupia się na dwóch kwestiach 1) ufundowaniu specjalnych stypendiów dla młodych, wybitnych naukowców, by ściągnąć lub zatrzymać ich w kraju. 8000 zł miesięcznie według wartości pieniądza dziś, dla 1000 osób rocznie; 2) popiera myśl utworzenia i umocnienia uczelni badawczych + postuluje przydzielenie dwóm z nich 10 m mld zł jednorazowego wsparcia jako 'kapitału żelaznego’. Na stworzenie warunków dla zatrzymania młodych i powstania rzetelnych uczelni badawczych potrzebujemy – szacuje Profesor – 20 lat.
Każdy z tych pomysłów jest cenny. Ale czy ich wprowadzenie przybliży nas do celu, jakim jest przekształcenie Polski w kraj otwarty, demokratyczny, bezpieczny, który rozwija się w oparciu o nowe technologie i spójność społeczną? Świadomie łączę formułując ten cel kwestie cywilizacyjne, kulturowe i polityczne. Bo ich rozdzielanie prowadzi nas na manowce wspierania konkretnych środowisk, a nie całego społeczeństwa. A przecież pakt miałby zyskać świadome wsparcie całej społeczności – bez tego zostanie zerwany w trakcie kolejnych wyborów.
Jako praktyk zarządzania i życia w naszym systemie szkolnictwa wyższego uważam, że samo położenie nacisku na kreowania elitarnych ośrodków naukowych nie zyska trwałego wsparcia nie tylko całego społeczeństwa, ale też – co może mniej zrozumiałe z zewnątrz – także naszego środowiska akademickiego. A to skazuje pakt na porażkę. Potrzebujemy działań, które trwale powiążą akademię ze społeczeństwem i społeczeństwu wskażą akademię jako miejsce szczególne, wspierające, rozwijające i poprawiające życie zdecydowanej większości obywateli.
Stąd moim zdaniem taki pakt musi uwzględniać więcej aspektów, ale ze zmian wskazałbym jako najważniejsze:
Czytaj dalejSpołeczny pakt dla nauki? Nie, dla nauki w społeczeństwie
Gaudeamus, nawet jeśli minister nie wie, co mówi
Kolejny początek roku akademickiego. Urzędowy optymizm Ministra sprawia, że ciężko traktować go nadmiernie poważnie. W swoim wystąpieniu w Uniwersytecie Przyrodniczym w Lublinie rzucił ochoczo opisując przyszłoroczne nakłady na oświatę i szkolnictwo wyższe –
subwencja oświatowa w 2024 roku będzie wynosiła blisko 80 mld zł, co daje wzrost o ponad 12 mld zł w stosunku do obecnego roku. – Takie są realia, taka jest rzeczywistość – zaznaczył minister.
Można by powiedzieć, że wzrost imponujący, 15%, ale, zaraz – dla kogo? na co? No więc po kolei – ten wzrost obejmuje subwencję oświatową. A co to jest subwencja oświatowa? Zgodnie z oficjalną definicją budżetu rządu:
Część oświatowa subwencji ogólnej jest ustalana na finansowanie zadań oświatowych realizowanych przez jednostki samorządu terytorialnego, o których mowa w ustawie z dnia 7 września 1991 r. o systemie oświaty (Dz. U. z 2004 r. Nr 256, poz. 2572 z późn. zm.), z wyłączeniem zadań związanych z dowozem uczniów oraz zadań związanych z prowadzeniem przedszkoli ogólnodostępnych i oddziałów ogólnodostępnych w przedszkolach z oddziałami integracyjnymi oraz zadań związanych z prowadzeniem innych form wychowania przedszkolnego.
Krótko mówiąc, są to pieniądze w budżecie państwa zarezerwowane na finansowanie szkolnictwa podstawowego i średniego. Nie ma to nic wspólnego z budżetem nauki i szkolnictwa wyższego. Pytanie zatem – czy Pan Minister nie wiedział, co mówi? A może wiedział i najzwyczajniej w świecie był pewien, że nikt się nie zorientuje, że – jak mawiano za mojego dzieciństwa – robi swoich koleżanki i kolegów z Lubina w balona?
Pan Minister chwalił się w mediach, że załatwił kilka miliardów na naukę na przyszły rok. Kilka to mniej niż 10. Załóżmy, że 5 mld. W 2023 r. subwencja przyznana przez MEiN dla szkolnictwa wyższego i PAN wyniosła 15,6 mld zł. Czy to oznacza, że dostaniemy 30% więcej środków na wynagrodzenia i badania? Manna z nieba? Niekoniecznie. Budżet MEiN na naukę i szkolnictwo wyższe w 2023 r. wyniósł 37,1 mld zł. Zatem zakładając hipotetyczne 5 mld zł więcej, budżet wzrósłby o przyzwoite 13%. Na co jednak zostanie przeznaczony, na jakie programy plus – tego nie wiemy. No i raz jeszcze – w międzyczasie z powodu dwóch lat katastrofalnej inflacji i poprzedzającego ją roku wysokiej inflacji nasze płace straciły na wartości +- 25%. Tyle zaoszczędzono środków dla rządu naszym wspólnym kosztem.
Pisałem już jakiś czas temu, że podstawową wartością MEiN są obecnie pieniądze. Te, które Pan Minister rozdaje w formie kartonowych czeków i papierów wartościowych Skarbu Państwa (czyli długu publicznego). Im mniej zasobów, tym walka o nie bardziej brutalna, wdzięczność poddanych za okruch ze stołu większa.
Ale tak być nie musi. Niekończący się festiwal błagalnych oczu i głosów nie przyniósł naszemu sektorowi niczego dobrego w ciągu ostatnich ośmiu lat. Owszem, są uczelnie prosperujące i zachwalające – jak stwierdził pewien rektor – wartość polityki TKM. Nic mi do tego. Ja zachęcałem zawsze i mogę tylko zrobić to teraz – do odwagi intelektualnej i godności wyprostowanego kręgosłupa. Nawet w czasach totalnego upodlenia i premiowania takich postaw, to daje komfort życia w wolności, zgodnie z wartościami.
Na przekór wszystkiemu będę sobie nucił na obczyźnie – Gaudeamus igitur iuvenes dum sumus, post iucundam iuventutem… nos habebit humus. W nauce jest wiele radości, tak wiele emocji i kreatywności, że zanim odejdziemy, możemy dotknąć przyszłości, stanąć oko w oko z najpiękniejszymi umysłami świata. Być radosnymi w kreatywności.
Tego nie zabierze mi żaden minister. Ani nawet premier. Lub inny prezes.
Idzie nowe, warto je śledzić
Polski dyskurs publiczny upadł tak nisko, że pozwolę sobie trochę o nim pomilczeć. Był taki czas, że z mojej inicjatywy Senat #uniwroc potrafił przeciwstawić się szaleństwu, jakie władza rozpętała wobec migrantów. Trzymam kciuki, że może dziś też się znajdą odważni w akademii. Tym razem, żeby przeciwstawić się przemocy wobec społeczeństwa, kultury i naszej przyszłości. To nie są kwestie polityczne – nazwanie współobywateli świniami przez prezydenta RP było dla mnie szokiem i byłoby także wtedy, gdyby powiedział to każdy inny polityk. Atakowanie walczącej Ukrainy, kalkulowanie co się opłaca, a co nie w kwestii migracyjnej w perspektywie wyborów… Trudno to komentować. I warto, żeby w tej sprawie akademia wykazała więcej odwagi wskazując, że są przestrzenie, które nadal widzą jasno i klarownie wartości i ich rolę w życiu publicznym. I tyle.
Natomiast kilka słów chciałbym poświęcić niepozornemu artykułowi opublikowanemu przez Times Higher Education.
Został on przygotowany przez Carolyn Evans, wicekanclerkę i prezydentke Griffith University w Australii. Dotyczy zmian, jakie w studiowaniu na uczelniach przyniosły czasy kształcenia zdalnego. W zasadzie – w jaki sposób władze uczelni starają się z jednej strony zachęcić studentów do studiowania razem, w ramach kampusów, a przynajmniej w grupach studenckich. Nie jestem przekonany, czy wszystkie zmiany wprowadziła pandemia, ale na pewno ona je wyostrzyła: zatrudnienie studentów w czasie studiów i łączenie kariery zawodowej ze studiami; problem z wysokimi kosztami utrzymania w ośrodkach akademickich; kłopoty z dostępem do kampusów osób mniej zamożnych i mieszkających poza ośrodkami uniwersyteckimi; wreszcie problem wykluczenia w rejonach ubogich, z kiepskim systemem edukacji szkolnej i brakiem możliwości opłacenia edukacji uniwersyteckiej. Większość z tych problemów jest już u nas obecna, część może nie tak ostro jak w rozległej Australii. Nieco zawstydzające jest, że to rząd australijski wspiera mocno działania na rzecz włączenia studentów w studiowanie na kampusie. W przypadku rejonów wykluczonych są to znaczne środki na tworzenie hubów edukacyjnych, które nie tylko zapewniają dostęp do dobrej jakości Internetu, ale też umożliwiają kształcenie zespołowe studentów z okolicy. Do pewnego stopnia przypomina to oddziały zamiejscowe naszych uczelni, tylko celem nie jest zarabianie przez uczelnie dodatkowych środków, lecz rozwój konkretnych grup społecznych. Dla studentów Griffith University istotne jest podejście systemowe do łączenia edukacji na kampusie ze współuczestnictwem w ramach kształcenia w funkcjonowaniu społeczności zewnętrznej. Wreszcie, samo życie na kampusie wymaga zmiany w podejściu uczelni do nowego pokolenia studentów. Stąd troska o stołówki z tanią żywnością, przedszkola, poradnie psychologiczne. Wiele z tych rzeczy wyspowo działa także w naszej akademii.
Dla mnie najciekawsze było zaobserwowanie systemowego podejścia, które – według mnie – wskazuje na rozwiązywanie problemów nie tyle pocovidowych, co generacyjnych. A to oznacza, że one nie znikną wraz z pamięcią o czasach pandemii. Studenci coraz częściej i w większym zakresie będą działać jak pewna studentka, która powiedziała mi, że do pracy musi chodzić, a uczelnia powinna jej to umożliwić, a nie utrudniać. Radykalna zmiana priorytetów – ważniejsza jest praca, studia jako element dodatkowy, umożliwiający pracę – to duże wyzwanie dla naszej świadomości. Tu ciągle przecież tkwimy w świecie ważności profesorsko-doktorskiej, ułudy wyjątkowości i wartości wynikającej z takiego czy innego dyplomu wykładowców. Dobrym miernikiem tego, jak uczelnie zmieniają swoje relacje ze studentami jest obserwacja sposobu układania planów zajęć. Czy są one kreślone pod wymagania wykładowców (’nie mogę mieć zajęć o…, nie będę zmieniał sali…, w tym czasie muszę iść do drugiej pracy), na ile zaś są dostosowywane do potrzeb studentów? W jakim zakresie zmieniło się kształcenie pod kątem metod nauczania i związku z otoczeniem, zawodową przyszłością studentów? Czy różnicujemy ścieżki kształcenia – akademickie i zawodowe? Wreszcie, czy kampusy dostosowują się do potrzeb studenckich?
Z wielkim szacunkiem patrzyłem na rozwój inicjatywy budżetu obywatelskiego na Uniwersytecie Warszawskim, Politechnice Gdańskiej czy Uniwersytecie Jagiellońskim. Gdy wprowadzałem go wzorem UW na #uniwroc planowałem, że będzie się rozwijał. Na szczęście nie zniknął, a to już dużo. Za stosunkowo niewielkie pieniądze powstają miejsca, gdzie studenci mogą odpocząć, ale też inicjatywy społeczne jak oklejanie szyb tak, by ptaki mogły je omijać w budynkach na terenie Ogrodu Botanicznego. Takich rzeczy też chcą studenci. Otwarcie im drogi do współdecydowania o uczelni związane jest z takimi inicjatywami dużo bardziej, niż ze wspieraniem smutnego oblicza zawodowego samorządu studenckiego. Z ogromną radością obserwuje, jak tego rodzaju inicjatywy pączkują w innych ośrodkach – ciekawym przykładem jest Lublin, gdzie ma on charakter międzyuczelniany, choć dość ograniczony. Tym niemniej uczy współpracy w jeszcze większym zakresie, niż klasyczne budżety obywatelskie poszczególnych uczelni.
Pandemia? Chyba bardziej nawyki komunikacyjne, nacisk na osiąganie wysokiego poziomu konsumpcji przy braku uczenia radzenia sobie ze stresem, nowy wymiar kreacji i zmiany w hierarchii potrzeb młodych, w szczególności nowe sposoby budowania kapitału społecznego, prestiżu, powodują, że tradycyjne podejście do uniwersytetu już nie powróci. Warto popytać siebie i w swoim otoczeniu, jak krok za krokiem można zmienić nasze nastawienie do roli uczelni.
Na wielkie reformy raczej szans nie mamy.
RDN – wybory według opinii środowiska
Dziś kilka słów o wyborach – ale nie partyjnych. W naszym światku akademickim też trwa kampania wyborcza, choć skala mniejsza, to przecież ambicje i emocje ogromne. Wybieramy członków Rady Doskonałości Naukowej. Teoretycznie to najważniejsze wybory dla środowiska naukowego. Najważniejsze, bo decydujące o jego kształcie merytorycznym i etycznym. Zacytujmy za ustawą:
RDN działa na rzecz zapewnienia rozwoju kadry naukowej zgodnie z najwyższymi standardami jakości działalności naukowej wymaganymi do uzyskania stopni naukowych, stopni w zakresie sztuki i tytułu profesora.
RDN nie tylko wyznacza recenzentów w przewodach habilitacyjnych i postępowaniu o tytuł profesorski. Kontroluje też poprawność procedur, jest instytucją odwoławczą, może unieważniać uchwały podejmowane przez instytucje nadające stopnie, może odmówić wszczęcia postępowania o tytuł profesora. De facto powinna wyznaczać standardy merytoryczne dla naszego środowiska. Czy tak jest? No cóż, niech sobie każdy sam odpowie w ramach własnej dyscypliny.
Wątpliwości nie rozwiewa procedura i praktyka wyborcza. Wymagania stawiane kandydatom są mniej niż minimalne. W dorobku powinni mieć 1 monografię lub 3 artykułu naukowe. Uświadommy to sobie – osoby decydujące o wyznaczeniu tych, którzy będą oceniali kandydatów do stopnia doktora habilitowanego lub tytułu profesora mogą w całym swoim dorobku mieć 1 monografię lub 3 artykuły naukowe. Nieśmiało zapytałbym się, jak jest przy takim dorobku ich orientacja w bieżącym stanie własnej dyscypliny? W praktyce przecież sytuacja jest – na szczęście i na nieszczęście – bardziej skomplikowana. Kandydatów wybierają senaty uczelni, wcześniej wyłaniają rady wydziałów lub instytutów (ograniczając się do sektora szkolnictwa wyższego). I tu merytoryka odgrywa może jakąś rolę, a może nie? Nie ma w tym zakresie żadnych regulacji, liczy się wewnętrzna kultura organizacyjna. Jaka ona jest, znów, każdy musi spojrzeć na swoją jednostkę.
W zasadzie najważniejszym zadaniem tego ciała jest podejmowanie decyzji dotyczącej kompetencji recenzentów i oceny przebiegu procedury. Poruszenie wywołała niedawna analiza składów komisji w postępowaniach profesorskich wskazująca, że członkowie RDN często, a czasami zdumiewająco często wskazywali siebie do pełnienia płatnych funkcji w komisjach. Nikt tego nie zabrania, ale działania na własną korzyść w ramach ciała administracji centralnej (bo takim jest ustawowo RDN) budzi uzasadnione zastrzeżenia. No tak, ale przecież te osoby zostały zgłoszone i wybrane. Dokładnie w takich samych wyborach, jak te, które obecnie są przeprowadzane. Według takiej samej procedury. Z taką samą wiedzą przekazywaną wyborcom.
No właśnie, jaka ona jest? W zasadzie – bliska zeru. Dostajemy listę nazwisk i możemy sami, na własną rękę, szperać szukając ich dorobku czy przygotowanych przez nich dotychczas recenzji w postępowaniach. Część jest w Internecie, część – nie, mimo wymogu dostępności danych. Konia z rzędem temu, kto w zawikłanych i niejasnych serwisach uniwersyteckich znajdzie pełne informacje o kandydatach. Dla wielu nie można znaleźć nawet pełnej bibliografii, bo serwisy uczelniane ich nie oferują. O doświadczeniu administracyjnym kandydatów – przypomnę, to organ administracyjny szczebla centralnego – nie wspomnę. Co zatem pozostaje? Można próbować, jak zrobiła to Fundacja Science Watch Polska sprawdzić wskaźniki Hirscha dla kandydatów. Trochę tu błędów (z mojej działki- prof. Stanisław Sroka ma H-index 8 w programie PublishorPerish, w tabeli jest b.d., dr hab. Tomasz Gałuszka ma H-index 4, nie zaś 0 itp), ale to się zdarza przy większych analizach. Sęk w tym, że H-index można porównywać tylko w ramach subdyscyplin, o dyscyplinach nie wspominając. Jak porównać H-index biologa i biotechnologa? Fizyka i historyka? A nawet historyka historii najnowszej ze średniowiecznikiem lub nowożytnikiem? Wszystko tu jest ułomne, a przy braku innych, publicznie dostępnych danych łatwo o decyzje niekoniecznie adekwatne do faktycznego wpływu dorobku osoby na jej pole badawcze.
Pozostaje zatem magiczna „opinia środowiska”. Ale jak ona ma się do merytorycznych kryteriów wyboru? No, nijak. Można otrzymać na przykład list zachęcający do głosowania na kandydata, bo 'jest szansa zmienić układ’ i 'ten kandydat nam obiecał, że…’. Jak się to ma do powagi ciała, które ma decydować o losach jakości merytorycznej członków naszej akademii? Czy to znaczy, że wybieramy tych, którzy tworzą z nami nową grupę? I odsuwamy jednych, żeby 'nasi’ teraz powielili mechanizmy poprzedników, tylko – dla nas? Głosujemy na kolegów i koleżanki, czy może jednak powinniśmy na doświadczenie i wiedzę?
Nic w tych wyborach nie jest poważne. Wzajemne popieranie się, umawianie, dogadywanie… Wszystko to jest tak boleśnie charakterystyczne dla naszej demokracji akademickiej, w której kwestie merytoryki znalazły się gdzieś tak głęboko zagrzebane… Czy jest to może jakaś reprezentatywna próba środowiska? Tak? To dlaczego w mojej dyscyplinie – historia – zgłoszono do głosowania 13 osób, w tym tylko 1 kobietę? Naprawdę taki jest stosunek płci wśród zatrudnionych? A może mężczyźni są 12 razy bardziej kompetentni niż kobiety?
I na koniec, RDN ma podejmować decyzje istotne dla środowiska i dla jednostek, kształtować przyszłość polskiej nauki. Nie nauki w ogóle, ale tej tutaj – jak najbardziej. Potrzebna byłaby może minimalna chociaż wiedza o tym, jak wygląda jej funkcjonowanie. A przede wszystkim potrzebna byłaby postawa etyczna, bezstronność i niezależność, potwierdzone praktyką unikanie wspierania partykularyzmu i tworzenia grupek samowspierających się znajomych, potrzebny byłby twardy kręgosłup, zgodność działania z wartościami akademickimi. O czym my jednak rozmawiamy, a czasami dyskutujemy publicznie… Liczy się przecież poparcie i opinia środowiska!
Uważam, że w obecnym kształcie proces wyłaniania RDN jest mało poważnym przedsięwzięciem, bo rozmija się zupełnie z kompetencjami potrzebnymi do pełnienia funkcji członka RDN. Życzę polskiej nauce jak najlepiej i trzymam kciuki, by wybrani okazali się godni okazanego im zaufania. Ale ja w takich wyborach udziału wziąć nie mogę.
Myślę, że najprościej byłoby znieść habilitacje i profesury.
Dwie partie obiecują… czyli ziemniak swojski w bereciku z antenką
Nie. Raczej nie, a właściwie – nie za bardzo. Co bardziej zdesperowani brakiem uwagi naukowcy sami zaczynają pisać plany reform swojego sektora. Każda próba jest ciekawa, może ktoś się z nich czegoś nauczy, coś tam przemknie „ekspertom” i „doradcom” tego czy innego polityka? Ale na dziś – dwie najważniejsze partie na naszej scenie i ich pomysły dla sektora nauki i szkolnictwa wyższego. No dobrze, podkoloryzowałem – ich uwagi dotyczące możliwego dostrzeżenia tego sektora.
Świetnie nasze miejsce w społeczeństwie Polski XXI w., erze przemysłów cyfrowych i kreatywnych, gwałtownych zmian kulturowych i przeobrażeń społeczno-ideowych ukazuje program 100 konkretów na 100 dni Koalicji Obywatelskiej. Mieścimy się pod koniec siedmiu propozycji dla sektora edukacji, ale to nie jest tak źle! Dwa na siedem, 28,57% uwagi. Jest moc! To nawet więcej, niż nam się procentowo należało – przypominam, że nauczycieli w szkołach podstawowych i średnich jest około 512.000, zaś nas, nauczycieli akademickich – 100.000 (swoją drogą tak wielka liczba ciągle mnie zadziwia). Wypadałoby więc, żebyśmy dostali 20% zbioru jednostkoobietnic, a dostaliśmy 28,5%. Jest moc.
Czytaj dalejDwie partie obiecują… czyli ziemniak swojski w bereciku z antenką
Wizje szkolnictwa? Smutno szary krajobraz
Wytrwale szukam pomysłów największej partii opozycyjnej na zmiany w sektorze nauki i szkolnictwa wyższego. Nigdzie ich nie znalazłem. Coraz bardziej obawiam się, że KO chce przekazać zagadnienia edukacji jednej z partii koalicyjnych, stąd nie stara się nawet zaproponować jakiegoś konkretu. Tu duży błąd w perspektywie cywilizacyjnego i kulturowego rozwoju kraju, bo podkreśla drugorzędne znaczenie nauki i szkolnictwa dla zarządzających polskim społeczeństwem. Trudno.
W zamian mogłem przyjrzeć się wypowiedziom polityków opozycji prezentujących projekty ich partii dla szkolnictwa podstawowego i średniego. Jest to niezmiernie pouczająca lektura, która każe mocno myśleć o przyszłości. Zdaniem Lewicy należy przede wszystkim podnieść wynagrodzenia nauczycieli i przenieść finansowanie szkół wyłącznie do budżetu rządowego, bez uczestnictwa w tym samorządów. Ponadto nauka w szkole ma się opierać na wiedzy – rozumiem, że jest to zapowiedź odpolitycznienia edukacji i usunięcia z niej religii. Jednocześnie Lewica obiecuje wprowadzenie szerokiej autonomii szkół – przy nadzorze ze strony rządowej instytucji mającej wspierać edukację, aby zachować spójność społeczną. Mocno to karkołomne, ale wyobrażalne. Dalej – autonomia, autonomią, a zawód nauczyciela trzeba jeszcze bardziej uregulować, w tym rozciągnąć Kartę Nauczyciela na szkoły prywatne. Które docelowo mają utracić dofinansowanie z kasy państwa/samorządu. Lewica pożąda również zmian w programach nauczania (to zapewne a propos autonomii szkół i nauczania wiedzy):
Mniej historii, więcej teraźniejszości. Edukacji seksualnej, uczącej, jak budować dojrzałe, pełne szacunku relacje. Edukacji pracowniczej, bo to szkoła powinna przekazać młodym ludziom – niekoniecznie na osobnym przedmiocie – jak chronić się przed wyzyskiem. No i nauczyć języków obcych, bo ich znajomość waży na przyszłej karierze
Pięć filarów, czyli to samo, tylko mocniej?
Ponieważ narzekałem swego czasu, że politycy opozycji nie interesują się zbytnio szkolnictwem wyższym i nauką, muszę się uderzyć w pierś – im bliżej wyborów, tym częściej pojawiają się intrygujące impulsy. Program Lewicy omówiłem w ubiegłym tygodniu, dziś rzut oka na „Piątkę dla nauki czyli pięć filarów reformy państwowych uczelni wyższych„. Pod tak zatytułowanym tekstem podpisali się senator Kazimierz Michał Ujazdowski reprezentujący dziś PSL, oraz dr ekonomii Hubert Cichocki z SGH i prof. Tomasz Sikorski, historyk z Uniwersytetu Szczecińskiego oraz prof. Jacek Wojnicki, politolog z UW. Trudno powiedzieć, czy jest to wyraz poglądów jakiejś grupy polityków opozycyjnych, ale z pewnością można w nim zidentyfikować elementy miłe sercu przedstawicieli naszego środowiska. Pytanie tylko, do czego miałyby te 'filary’ nas zaprowadzić?
Rankingi, obietnice i deficyty – czego chcieć więcej w wakacje?
Mimo wakacji całkiem ciekawe rzeczy dzieją się w akademickim świecie. Może mniej w Polsce, ale także. Tradycyjnie, ogłoszenie dorocznych wyników tzw. rankingu szanghajskiego przyniosło zaklęcia, że rankingi nie mają znaczenia. W dwóch ciekawych analizach prof.prof. Leszek Pacholski i Andrzej Jajszczyk wskazują na bardziej skomplikowane uwarunkowania różnych rankingów. Wskazując, że problemem nie jest osiągnięcie pozycji w konkretnym rankingu, tylko określenie warunków, które pomogą rozwijać się uczelni bądź całemu systemowi. Prof. Jajszczyk wskazuje – co powtarzam wciąż i do znudzenia – że uczelnie powinny specjalizować się w takiej współpracy z otoczeniem, w której mają odpowiednie zasoby. Nie ma sensu walczyć, by 30 polskich uczelni było w jakimkolwiek rankingu. Zdecydowanie lepiej, żeby rozwijały one te formy pracy, na które jest zapotrzebowanie w ich otoczeniu i w których są mocne – dla dobra swojego i całego otoczenia. Truizmy? Naprawdę? To zajrzyjmy, jakie recepty na rozwój sektora mają nasi politycy.
Czytaj dalejRankingi, obietnice i deficyty – czego chcieć więcej w wakacje?
Biblioteki i wynagrodzenia – czy nauka warta jest ubóstwa?
Dwa krótkie, kompletnie nie polityczne!, tematy, ściśle jednak ze sobą związane. Otóż pracując w jednej z największych bibliotek naukowych w Anglii dręczy mnie pytanie: dlaczego po ponad 30 latach od wielkiego przełomu politycznego nie byliśmy w stanie zorganizować w Polsce jednej biblioteki naukowej o zasobach chociażby porównywalnych z tymi, które widzę tutaj? Jednocześnie dzięki pośrednictwu Veroniki Capskiej miałem okazję przeczytać interesujący wpis amerykańskiej historyczki pracującej w Czechach – i zmagającej się z warunkami materialnymi. Co łączy te problemy?
Narzekanie na zasoby naszych bibliotek trwa odkąd sięgam pamięcią. W różnych instytucjach bywa lepiej lub gorzej, część ma bardziej wyspecjalizowane zbiory, część mniej. Jednak jeśli ktoś chce się zajmować nieco szerszym spektrum wiedzy, niż ta wytwarzana w Polsce, w pewnym momencie zderza się z prostą konkluzją – realnego dyskursu naukowego nie da się prowadzić w oparciu o nasze biblioteki. Siłą rzeczy sięga się wówczas po serwisy, z których korzystanie przypomina mi wczesne lata 90. XX w. i zakupy kaset magnetofonowych firmy 'Takt’ wprost ze „szczęk” pana Władzia rozłożonych na pobliskim placu targowym. Z jednej strony uczucie sentymentalne, z drugiej niepokojące – nic się nie zmieniło?
Czytaj dalejBiblioteki i wynagrodzenia – czy nauka warta jest ubóstwa?