Ponieważ narzekałem swego czasu, że politycy opozycji nie interesują się zbytnio szkolnictwem wyższym i nauką, muszę się uderzyć w pierś – im bliżej wyborów, tym częściej pojawiają się intrygujące impulsy. Program Lewicy omówiłem w ubiegłym tygodniu, dziś rzut oka na „Piątkę dla nauki czyli pięć filarów reformy państwowych uczelni wyższych„. Pod tak zatytułowanym tekstem podpisali się senator Kazimierz Michał Ujazdowski reprezentujący dziś PSL, oraz dr ekonomii Hubert Cichocki z SGH i prof. Tomasz Sikorski, historyk z Uniwersytetu Szczecińskiego oraz prof. Jacek Wojnicki, politolog z UW. Trudno powiedzieć, czy jest to wyraz poglądów jakiejś grupy polityków opozycyjnych, ale z pewnością można w nim zidentyfikować elementy miłe sercu przedstawicieli naszego środowiska. Pytanie tylko, do czego miałyby te 'filary’ nas zaprowadzić?
Bez kategorii
Rankingi, obietnice i deficyty – czego chcieć więcej w wakacje?
Mimo wakacji całkiem ciekawe rzeczy dzieją się w akademickim świecie. Może mniej w Polsce, ale także. Tradycyjnie, ogłoszenie dorocznych wyników tzw. rankingu szanghajskiego przyniosło zaklęcia, że rankingi nie mają znaczenia. W dwóch ciekawych analizach prof.prof. Leszek Pacholski i Andrzej Jajszczyk wskazują na bardziej skomplikowane uwarunkowania różnych rankingów. Wskazując, że problemem nie jest osiągnięcie pozycji w konkretnym rankingu, tylko określenie warunków, które pomogą rozwijać się uczelni bądź całemu systemowi. Prof. Jajszczyk wskazuje – co powtarzam wciąż i do znudzenia – że uczelnie powinny specjalizować się w takiej współpracy z otoczeniem, w której mają odpowiednie zasoby. Nie ma sensu walczyć, by 30 polskich uczelni było w jakimkolwiek rankingu. Zdecydowanie lepiej, żeby rozwijały one te formy pracy, na które jest zapotrzebowanie w ich otoczeniu i w których są mocne – dla dobra swojego i całego otoczenia. Truizmy? Naprawdę? To zajrzyjmy, jakie recepty na rozwój sektora mają nasi politycy.
Czytaj dalejRankingi, obietnice i deficyty – czego chcieć więcej w wakacje?
Biblioteki i wynagrodzenia – czy nauka warta jest ubóstwa?
Dwa krótkie, kompletnie nie polityczne!, tematy, ściśle jednak ze sobą związane. Otóż pracując w jednej z największych bibliotek naukowych w Anglii dręczy mnie pytanie: dlaczego po ponad 30 latach od wielkiego przełomu politycznego nie byliśmy w stanie zorganizować w Polsce jednej biblioteki naukowej o zasobach chociażby porównywalnych z tymi, które widzę tutaj? Jednocześnie dzięki pośrednictwu Veroniki Capskiej miałem okazję przeczytać interesujący wpis amerykańskiej historyczki pracującej w Czechach – i zmagającej się z warunkami materialnymi. Co łączy te problemy?
Narzekanie na zasoby naszych bibliotek trwa odkąd sięgam pamięcią. W różnych instytucjach bywa lepiej lub gorzej, część ma bardziej wyspecjalizowane zbiory, część mniej. Jednak jeśli ktoś chce się zajmować nieco szerszym spektrum wiedzy, niż ta wytwarzana w Polsce, w pewnym momencie zderza się z prostą konkluzją – realnego dyskursu naukowego nie da się prowadzić w oparciu o nasze biblioteki. Siłą rzeczy sięga się wówczas po serwisy, z których korzystanie przypomina mi wczesne lata 90. XX w. i zakupy kaset magnetofonowych firmy 'Takt’ wprost ze „szczęk” pana Władzia rozłożonych na pobliskim placu targowym. Z jednej strony uczucie sentymentalne, z drugiej niepokojące – nic się nie zmieniło?
Czytaj dalejBiblioteki i wynagrodzenia – czy nauka warta jest ubóstwa?
Czy czeka nas historia tożsamościowa?
Trudno mi polubić twórczość prof. Wojciecha Roszkowskiego z ostatnich latach. Jego wypowiedzi medialne, ale też te zawarte w wydawanych publikacjach zawierają tak silnie akcentowany element wartościowania w odniesieniu do zdarzeń z przeszłości, że ciężko mi traktować je jako wypowiedzi naukowe. Pierwszy tom podręcznika autorstwa Profesora z tego też powodu wzbudził wiele kontrowersji, choć dla mnie nie było w nim już niczego, czego Autor nie powiedział wcześniej. Zła jakość edytorska i tragiczny poziom metodologiczny podręcznika wzbudziły mój niepokój o poziom zajęć, które w oparciu o ten podręcznik mogłyby być realizowane. Z dużą obawą sięgnąłem więc po drugi tom tego podręcznika. Uderzyło mnie przekonanie Autora, że nauka to kwestia tożsamościowa. Twierdzenie, które chyba samemu Autorowi wydałoby się obce – ale które sam wyraźnie podkreśla.
Nauka to nie NCN, nie MEiN i nie metrpolitalność/regionalność
Przedwyborcze wakacje oraz dalsze ingerencje Ministra w funkcjonowanie ekosystemu nauki pobudziły w przestrzeni publicznej do nikłej, ale jednak ogólniejszej dyskusji nad funkcjonowaniem środowiska naukowego w Polsce. I bardzo dobrze! Gorzej, że dyskusja ta kręci się zazwyczaj wokół pieniędzy jako najważniejszej wartości wypromowanej przez Ministra dla naszego środowiska. Nieco mniej uwagi, bo temat delikatniejszy, poświęca się narzędziom władzy/kontroli funkcjonowania naszego środowiska. Obu tych tematów dotyczył opublikowany w Gazecie Wyborczej artykuł pod clickbaitowym tytułem 'Czy na Uniwersytecie Opolskim uprawiamy gorszą lub lepszą naukę niż na Warszawskim lub Jagiellońskim?’.
Znajdziemy w nim tradycyjną sugestię, że NCN faworyzuje większe ośrodki i wymaga z tego tytułu zmian (ale jakich?). W połączeniu z ogólnym wskazaniem, że warto dbać o regionalne ośrodki sektora, w domyśle – także odpowiednio przekierowując środki NCN – wygenerowało to falę już mocno tradycyjnych sporów o to, czy instytucja jest zdrowa, chora, a może tylko niedomaga? Tymczasem warto odnotować inne wątki tego artykułu – sugestię, że oczywistą jest płaskopragmatyczna wizja nauki jako kolejnego narzędzia do utwierdzania dominacji i zarządzania społecznościami, a jej związek z poszukiwaniem prawdy jest rodzajem naiwności. A także niejasność w definiowaniu 'uczelni regionalnej’ i jej zadań przeciwstawionych (domyślnie!) bliżej nieokreślonym zadaniom metropolitalnych/centralnych ośrodków.
Czytaj dalejNauka to nie NCN, nie MEiN i nie metrpolitalność/regionalność
Lista Ministra – zwierciadło nas samych
Decyzja Ministra o ogłoszeniu nowej punktacji za publikacje w czasopismach zelektryzowała sporą część naszego środowiska. W związku z sytuacją polityczną magiczne punkty media próbowały nawet przybliżyć czytelnikom dzienników. Treść postów i komentarzy w mediach społecznościowych (głównie) i w dyskusjach mniej lub bardziej prywatnych nie odbiega od tych, jakie czytaliśmy już wielokrotnie, bo też decyzje Ministra w zasadzie nie zaskakują. Jeśli już coś, to zaskoczył mnie szeroki zakres lobbingu i związanych z tym zmian w czasopismach związanych z science i praktycznymi dziedzinami technicznymi. Największe skoki, o 180 punktów, odnotowały bowiem nie czasopisma humanistyczno-społeczne, lecz inżynieryjne, biologiczne i chemiczne. Poza tym jeszcze więcej tego, co już znaliśmy – dowartościowanie czasopism polskich, bez korelacji z jakimikolwiek obiektywnymi wyznacznikami, wzmacnianie czasopism wydawanych w mniejszych ośrodkach, zwłaszcza prawobrzeżnych, teologia, KUL itp., itd.
Warto więc o tym pisać? Jak najbardziej! By odpowiedzieć sobie na pytanie o konsekwencje tego trwającego już 3 lata, bo rozpoczętego jeszcze w czasach ministra Gowina, zamieszania.
Letnie lekceważenie wiedzy i rozumu
Wakacje, wyjazdy i upał nie sprzyjają aktywności publicystycznej. Ale wokół dzieje się dużo rzeczy dziwnych, wartych odnotowania, związanych z działalnością akademicką – choć nie zawsze rozumnie i racjonalnie…
- W skali ogólnokrajowej mamy dwa intrygujące wydarzenia. Jeden z nich odbił się echem szerokim w środowisku archeologów, ale i historyków. Sejm głosami Partii przegłosował zmianę ustawy o ochronie zabytków i zagwarantował detektorystom prawo do prowadzenia wykopalisk w zasadzie bez jakiejkolwiek kontroli, jedynie poprzez zdalne zawiadomienie w aplikacji. Co ciekawsze, odnaleziono artefakty muzea będą musiały od detektorystów odkupić, jeśli nie zgodzą się przyjąć dyplomu. Argumentacja wnioskodawców jest załamująca, ale słowa ministra Sellina, że skoro 29 tys osób łamie prawo, to należy je tak skonstruować, żeby nie zmieniając swej działalności już więcej go nie łamali, jest absolutnie twórczym wkładem Partii w doktrynę prawa. Nie wątpię, że jest sporo amatorów tego typu działalności, którzy starają się zachować pewne minimum poprawności w zakresie badań i troski o miejsce znaleziska. Ale nie ma co się łudzić – amatorzy zabytków z brązu rozkopując miejsce deponowania artefaktu niszczą cały kontekst kulturowy, nie wykonują żadnej lub szczątkową dokumentacją i cieszą się jedynie faktem odnalezienia konkretnego zabytku. I to prawda, że odnajdują ich sporo, może nawet więcej niż właściwi archeolodzy – ale takie znaleziska mają niewielki walor badawczy. Rozkopane stanowiska nigdy już nie zapewnią nam wiedzy o kontekście kulturowym, a nawet chronologicznym znaleziska. Wraz ze stratygrafią, ale przecież także mniej „okazałymi” szczątkami organicznymi, niejasnymi dla kopiących jamami przepada całe bogactwo kultury, które dokumentują archeolodzy. Wstrząsające jest to, że w ogóle nad tego typu prawem zastanawiamy się w momencie, gdy świat dąży – słusznie – do rozwijania nieinwazyjnych metod archeologicznych. Bo każde rozkopane lub odkryte stanowiska staje się stracone poznawczo dla przyszłych pokoleń. Od sumienności i dokładności badaczy – a przecież nawet wśród archeologów różnie z tym bywało i bywa, gdy inwestor ponagla – zależało, jak wiele dowiemy się o przeszłości, jak wiele bezpowrotnie stracimy. Lobbistyczny charakter naszego ustawodawstwa nabiera przerażającego charakteru.
- Drugą ciekawostką jest podział środków w ramach Rządowego Funduszu Odbudowy Zabytków. Środki jak zawsze skromne, ale czasami mogące pomóc zrealizować podstawowe prace – od 150 tys. do 3,5 mln. I okazuje się, że zabytkiem najlepiej, żeby był kościół lub cmentarz. Na 4807 nagrodzonych wniosków około 3000 dotyczy kościołów a 300 kaplic. Bez dwóch zdań – architektura sakralna to ważny element dziedzictwa kulturowego Polski. Ale stanowi tylko jego część! Bulwersuje to zwłaszcza tu, na Dolnym Śląsku, ale podobnie jest na Górnym Śląsku czy Pomorzu, gdzie setki dworów i pałaców, obiektów architektury przemysłowej, zabytkowych rezydencji mieszczańskich marnieje i podupada, a czasami rozsypuje się w wyniku dekad lekceważenia przez państwo polskie. Nie dziwi rozżalenie samorządowców, którzy wskazują, że fundusz stał się w zasadzie funduszem na rzecz Kościoła. Najwyraźniej trudne czasy wyborów raz jeszcze obudziły wśród naszych rządzących potrzebę kupienia sobie kolejnych głosów. Kolejne wielkie tablice głoszące sławę Ministra i zasłaniające fronty zabytków, kolejne poczciwe twarze lokalnych posłów błyskające nienagannym uzębieniem i bielą czeków, za które nie oni przecież płacą. I kolejne smutne wyjazdy poza największe miasta, by odnotowywać co z lokalnych zabytków już przepadło, zapadło się, zniknęło i nie wróci. Ale Kościół trwa w sojuszu. A głosu historyków sztuki konserwatorów zabytków nie słychać w tej kwestii…
- No i ciekawostka lokalna – arcybiskupa wrocławskiego i proboszcza katedry starania, by wybić nowe drzwi wejściowe do barokowej kaplicy kościoła katedralnego. I proszę czytać uważnie – nie chodzi o odsłonięcie zamurowanego otworu wejściowego lub poszerzenie otworu okiennego. Nie, panowie wspierani przez modlitwy na Jasnej Górze chcą wybić zupełnie nowy otwór wejściowy. Idą dalej – chcą do niego specjalnej dobudówki z konstrukcji metalowo-szklanej, która będzie osłaniać wejście. To, że przy okazji niszczą barokową formę kaplicy i oszpecają katedrę? O to mniejsza. Argument podstawowy – wierni chcą całodobowej adoracji Sakramentu w katedrze. Dlaczego zatem nie udostępnić im odpowiedniej przestrzeni w katedrze z dojściem z wejście głównego lub bocznego? Ba!, dlaczego nie przeprowadzać tej adoracji w odległym o 150-200 m kościele św. Idziego lub dolnym kościele kolegiaty św. Krzyża, praktycznie nieużywanym? Nie, bo nie, bo zabytek to tylko kamienie, a jeśli dostojnik Kościoła chce, to tak ma być. Ale najgorsze i najsmutniejsze, że wspierają go w tym nasi koledzy, w tym historyk sztuki baroku, prof. Piotr Oszczanowski. Ja wiem, że od lat jest on głównie dyrektorem Muzeum Narodowego we Wrocławiu (to funkcja w sposób oczywisty wyczerpująca) i być może dąży wyżej, tak wysoko, jak nisko kłania się swojemu Ministrowi bywając w Warszawie. Ale czy naprawdę warto za te kilka chwil w garniturze i na rządowych dywanach, to biurko i widok z okna dać z siebie robić poręczne narzędzie do niszczenia zabytków? Naprawdę, ciężko mi w to wszystko uwierzyć i uważam, że trzeba w tej sprawie być aktywnym. Znów – warto, żeby zwłaszcza środowisko historyków sztuki ożywiło się w tej kwestii.
Wszystkie te sprawy łączy jedno – absolutne lekceważenie rozumu i wiedzy przez władze polityczne (przedstawiciele Partii w Sejmie), ale i zwolenników kariery przy Partii z grona samej Akademii. Wola polityczna, doraźne korzyści, horyzonty wąskie jak ucho igielne i stałe hamletyzowanie – jak nie ja, to ktoś inny, gorszy będzie to opiniował, wspierał, kierował… No właśnie, że nie. Jak nie my, to jednak nikt swojego nazwiska jako ekspert naukowiec pod te polityczne działania nie podłoży. Tylko nasza słabość i skłonność do wątpliwych interesów daje siłę bezwzględnie pragmatycznym politykom.
Polityczny klientaryzm czy szukanie prawdy i transfer wiedzy? Nie NCN, to my wymagamy zmian!
Dyskusja o roli i przyszłości Narodowego Centrum Nauki trwa już od jakiegoś czasu i chyba trudno liczyć na głosy przekonujące już przekonanych zwolenników lub przeciwników tej instytucji. Tym bardziej, że dyskusja nie toczy się w kręgu osób akceptujących wspólne założenie: jaki jest cel publicznych badań naukowych? Gdybyśmy tu uzyskali zgodność, sama dyskusja nabrałaby ciekawszego charakteru. Bliższe zdecydowanie są mi argumenty prof. Macieja Żylicza, który na łamach Gazety Wyborczej w polemice z Bartoszem Rydlińskim raz jeszcze przytaczał na rzecz NCN argumenty oczywiste dla badaczy wspierających projakościowy, otwarty, powszechny model akademickiej kultury pracy. Tak, nauka nie rozwija się poprzez rozdział zasobów według przynależności klasowej lub geograficznej, lecz wtedy, gdy wspiera się badania zgodnie z kryterium doskonałości, to jest oryginalności i warsztatowej sprawności dotychczasowych i planowanych badań. Tak, ocena peer review jest ułomna, ale nic lepszego nie wynaleziono. Nie oznacza to, że jestem bezkrytycznym fanem NCN, ba, nie jestem też beneficjentem tej instytucji i mam ogromne zastrzeżenia do jakości recenzji, a po ostatnim konkursie Maestro skala niezrozumienia czym są nauki humanistyczne nie przestaje mnie zdumiewać. I, co trzeba wziąć pod uwagę, w związku z ograniczeniem zasobów walka o nie – także w panelach NCN – będzie coraz bardziej brutalna i pewnie nie zawsze transparentna i uczciwa. Ale nie zmienia to mojego zdania – jeśli zgadzamy się, że środki publiczne powinny wspierać doskonalenie się nauki w Polsce, jej ścisłe powiązanie ze światem w celu transferu najnowszego stanu wiedzy, kultury i technologii na rzecz społeczeństwa polskiego – NCN jest jedyną dziś instytucją, której procedury i pamięć instytucjonalna dają szansę na powolne realizowanie tego celu.
Sęk w tym, że katastrofalne zmiany, jakie zaszły w ciągu rządów Partii, a zwłaszcza ostatniego Ministra, zdemolowały wszystko, co dawało nadzieję na racjonalne zmiany w sektorze nauki i szkolnictwa wyższego.
Zacznijmy od prostego stwierdzenia – cały, roczny budżet NCN to niespełna 10% ogółu podstawowego budżetu subwencyjnego polskich uczelni i instytutów PAN. Jak niewiele i wiele jednocześnie znaczy 10% budżetu przekonały się uczelnie z programu IDUB. Za nic w świecie nie da się za to stworzyć uczelni na poziomie światowym, ale odpowiednio rozdzielając te środki można albo wzmocnić silne strony uczelni i projakościową kulturę pracy, albo rozproszyć środki, zyskać chwilę politycznego uznania własnych wspólnot i pogrzebać w zamian jakiekolwiek szanse na rozwój. Podobna jest rola NCN – może służyć wzmacnianiu kultury pracy akademickiej skupionej na doskonałości naukowej. Ale może też rozdawać zasoby według kwot geograficznych, klasowych lub polityczno-wyznaniowych i wspierać klientarny model funkcjonowania społeczeństwa promowany przez Partię, Ministra i sporą część wierzących w dobroczynny wpływ na społeczeństwo omnipotencji władzy. W tym drugim przypadku jest oczywiste, że celem rozwoju sektora nauki i szkolnictwa wyższego przestaje być współuczestniczenia w nauce jako dziedzictwie ludzkości, a staje się realizowanie celów politycznych jednej z grup akurat będących u władzy. Dla mnie nie ma to nic wspólnego z wartościami życia akademickiego, które gwarantują wartość nauki we współczesnym świecie – poszukiwanie prawdy jest w tym modelu zastępowane wspieraniem grup społecznych miłych władzy. Jest to też zabójcze dla przyszłości społeczeństwa, które odrzucając prawdę osuwa się na mieliznę niekończących sporów: która grupa jest ważniejsza?
Nie jest winą NCN, że polscy naukowcy pozyskują mało grantów ERC i nie są koordynatorami międzynarodowych sieci zespołów w ramach programu Horyzont. Bo głęboki kryzys naszego sektora nie ma punktowego charakteru. Tak, jest on niedofinansowany, bez dwóch zdań. Tak, jesteśmy zmęczeni ciągłymi reformami, zmianami polegającymi na mieszaniu łyżeczką w gorzkiej herbacie. Ale jednocześnie nasz sektor stał się szalenie konserwatywny, roszczeniowy, labidzący i przejął retorykę Partii: niech ktoś nam da złoty róg, niech popłynie do nas rzeka tłustego mleka i słodkiego miodu, a wtedy, ho, ho!, co to nie my! Ale tak przecież nie będzie. Budowane w oparciu o koleżeńskie klepanie po plecach przeciętne naukowo zespoły nie staną się innowacyjne i kreatywne na skalę światową w ciągu roku lub dwóch. Niewydolna, zachowawcza biurokracja, które nie jest w stanie zapewnić wsparcia aplikującym o granty, nie przepoczwarzy się za machnięciem różdżki w wydajną, racjonalną, przyjazną administrację wspierającą projakościowy charakter środowiska naukowego. Uzależnieni od emocji swoich wyborców i od presji Ministra rektorzy nie staną się reformatorami mając przed oczami wizję rychłego zrzucenia z rektorskiego stolca przez słuszny gniew ludu i Ministra. Ale nade wszystko – warto to powtarzać do bólu – nic się nie zmieni, jeśli nie zgodzimy się, że sensem naszego istnienie jest nie jęczenie i żebranie u wrót alei Szucha, ale praca na rzecz prawdy, racjonalnego budowania wizji świata w zgodzie z naukową światową.
I pewnie tylko część jednostek jest gotowa prowadzić badania i dydaktykę zorientowaną na badania, kreować transfer nauki, kultury i technologii. Część jednostek gotowa jest kształcić na wysokim poziomie na rzecz gospodarki i społeczeństwa czerpiąc z kapitału wypracowanego przez uczelnie skupione na badaniach. A wszyscy na jednakowych warunkach mogą szukać wsparcia w konkursach ocenianych pod kątem doskonałości naukowej. Nie zgadzam się, że dotychczasowy model wspierania nauki się załamał, nie przyniósł efektów. Widzę, ile udało się osiągnąć przez trzy dekady, ile się zmieniło i że ci, którzy podjęli wyzwanie, weszli w krąg nauki światowej. Coś, czego w latach 90. XX w. w ogóle nie oczekiwałem, z zachwytem słuchając nielicznych „profesorów z Zachodu” chcących podzielić się z lekko dzikim światem zza żelaznej kurtyny nowymi badaniami. A zwłaszcza, że nasi studenci są do tego gotowi i tego od nas wymagają – horyzontów szerokich, badań na najwyższym poziomie, pomysłów ciekawych i nowatorskich. No i znając Polskę poza metropoliami mogę powiedzieć – jest tam ogień! Są tam ludzie niesłychanie kochający swoje wspólnoty, gotowi o nie walczyć i je rozwijać. Ba, jeśli chodzi o kapitał instytucjonalny – są miejsca zarówno kapitalnie aktywne, gorące i są smutne mury pełne źle wydanych pieniędzy. Jak w metropoliach – to zależy. Ale nie jest rolą NCN, by za 1,3 mld zł dokonać cudu społecznego. Tego możemy wymagać od tych, którzy głosują, kontrolują polityków, którzy powinni zdecentralizować system zarządzania naszym krajem, albo kreują polityki i środowiska lokalne. Ale to już inna opowieść.
Jeśli chcemy rozwoju naszego sektora, musimy uzgodnić – czym ma być jego cel. Musimy się też zgodzić, że jesteśmy dla społeczeństwa, nie ono dla nas. Damy radę – ale musimy chcieć i nie bać się zerwać więzi klienckie.
Nie tyle popularyzacja, ile naukowa wizja świata
Moja przygoda z popularyzacją nauki zaczęła się ponad 20 lat temu, kiedy wspólnie z kolegą przygotowywaliśmy zeszyty tworzące pierwszy po 1989 r. obszerny Poczet książąt i królów Polski. No tak, nikt też nie dawał nam za te publikacje punktów, nie wykazywaliśmy ich w naszych oficjalnych bibliografiach. Nikogo w akademii to specjalnie nie interesowało. Kolejne publikacje i aktywności popularnonaukowe stały się częścią mojej normalnej aktywności zawodowej. Nie ma co ukrywać, nie były to działania oparte o etos siłaczki. Po prostu nie było szansy na utrzymanie się z etatu adiunkta, potem adiunkta z habilitacją na jednym z największych uniwersytetów polskich. Wybierając między drugim i trzecim etatem a prowadzeniem badań i próbą ich komercjalizacji, wybrałem tę drugą drogę.
I nikomu tego dziś nie polecę. W przeciwieństwie do wyczerpujących, ale stabilnych materialnie dodatkowych etatów, praca popularyzatorska daje poczucie rozwoju zawodowego, masę satysfakcji z relacji z ludźmi, z realizacji swoich pasji. Ale od około dekady drastycznie maleje zainteresowanie otoczenia współpracą w produkcji profesjonalnych treści popularnonaukowych. Tradycją stało się już retoryczne wygłaszanie przez ludzi akademii: nie uczestniczymy w popularyzacji, bo choć ważna, nie daje nam punktów, nie jest doceniana w ocenach pracowniczych. Dajcie nam punkty, będziemy popularyzować!
Czytaj dalejNie tyle popularyzacja, ile naukowa wizja świata
Gdzie jest nauka i szkolnictwo wyższe przed wyborami?
Tytułowa refleksja naszła mnie po prześledzeniu artykułów podsumowujących ostatnie wypowiedzi programowe wszystkich ważniejszych sił politycznych szykujących się do jesiennych wyborów. Mieli oni dużo do powiedzenia o świetlanej przyszłości Polski pod ich rządami i katastrofalnej pod rządami wszystkich pozostałych. Kwestie nauki w zasadzie się nie pojawiały. Trudno się temu dziwić, bo i w dyskusjach publicznych mimo naprawdę ciężkiej pracy Ministra nad ożywieniem zainteresowania tym zagadnieniem – nauka i naukowcy pojawiają się rzadko. Jako broń przeciwko wrażym grupom politycznym bywamy przydatni, ale jest to broń krótkiego i niezbyt głębokiego rażenia. Ostatecznie wszystko sprowadza się – z pełną zgoda naszego środowiska i jego liderów – do pieniędzy. Uważam za niezwykle symptomatyczną reakcję środowiska na sprawę profesor Engelking. Gdy zagrożona była wolność badań naukowych i dobre imię uznanej w świecie badaczki, to w świetle deklaracji środowiskowych najważniejsza okazała się groźba ograniczenia finansowania poszczególnych jednostek. Do tej części narracji ministerialnej odniosły się nasze ciała samorządowe i większość deklaracji poszczególnych instytucji, tak też został skanalizowany temat w mediach. To świetny przykład, że wolność myślenia jest zbyt trudnym tematem dla dyskursu publicznego i środowiskowego. A przecież jest to kluczowa wartość europejskiej kultury. Czegóż więc oczekiwać od polityków?
Czytaj dalejGdzie jest nauka i szkolnictwo wyższe przed wyborami?