„Więcej polityki historycznej!”, „Falą polityki historycznej zalejmy Polskę!”, „Bo hańbią imię Polski!”, „Folksdojcze niegodni bycia Polakami!”. Brzmi znajomo? Nie trzeba sięgać do hejterskich komentarzy w mediach społecznościowych, by tak streścić wypowiedzi krążące w przestrzeni publicznej. Politycy, dziennikarze i zwykli obywatele powszechnie pożądają „polityki historycznej” (w wersji soft „polityki pamięci”). Oczywiście słusznej i godnej. Jeśli jakiś historyk upomina się o zwykłą popularyzację historii, to mięczak i naiwniak lub wprost zdrajca. Rzeczownik dobiera się w zależności od temperamentu, opcji lub społecznej potrzeby odczuwanej przez polemistę.
Pani ministra kultury i dziedzictwa narodowego Marta Cienkowska udzieliła opublikowanego właśnie wywiadu dziennikowi „Rzeczpospolita”. Pomijam jej bałamutne sugestie na temat Instytutu Pileckiego w czasie kierowania nim przez prof. Krzysztofa Ruchniewicza. To przeszłość, a przygotowanych przez służby prasowe wypowiedzi nie zamierzam omawiać. Prawda, zwłaszcza ta dotycząca zwolnień i odwołań w oddziale berlińskim Instytutu, niech obciąży sumienie pani Ministry. Uderzyła mnie jednak wypowiedź dotycząca przyszłości Instytutu. Bo jest ona bardzo charakterystyczna dla bieżącej polityki całego, oficjalnie demokratycznego, rządu.
Oto pani Ministra mówi w ‘Rzeczpospolitej’, a jej służby prasowe to akceptują: ‘Instytut Pileckiego powinien odpowiadać za politykę międzynarodową w kontekście polityki pamięci i polityki historycznej. Ten instytut miał i nadal ma przed sobą bardzo trudną misję ukazywania prawdy i walki z dezinformacją w kontekście międzynarodowym’.
Pomijam, że w tych słowach pani Ministra mija się z Ustawą o Instytucie Pileckiego, która jasno mówi o prowadzeniu badań historycznych, gromadzeniu świadectw świadków historii i trosce o upamiętnienia ofiar i osób walczących z totalitaryzmami (art. 3, pkty 1-3). Nie ma tam słowa o polityce zagranicznej, polityce historycznej lub polityce pamięci. Ale to prawda, taki był przekaz PiS i całej prawicy od momentu jego powołania, a związanych z nią dziennikarzy TV Republika, dziennika Rzeczpospolita czy portalu Wirtualna Polska w czasie nagonki na profesora Ruchniewicza, ale także dziś. Polityka historyczna. Czyli co?
Polityka jaka jest, każdy widzi – to sposób przekonywania społeczności do swoich racji. Można używać racjonalnego argumentowania, można demagogicznego odwołania do emocji. Ale zawsze celem tej aktywności jest sprawienie, by inni zrobili to, czego chce prowadzący działania polityczne. „Polityka historyczna”, pojęcie brzmiące elegancko, to po prostu wykorzystywanie informacji nazywanych „faktami historycznymi” do manipulowania społecznością w celach bliskich politykowi. Innymi słowy, jest to propaganda, która korzysta z opowieści uznawanych za „historię”.
Celowo używam cudzysłowu. Twórca prowadzący politykę historyczną chowa się za autorytet nauki. Manipuluje odbiorcą, by uwierzył w jego opowieść, bo ta oparta jest o twierdzenia nieodparcie prawdziwe. Cóż bowiem prawdziwszego niż to, co już się wydarzyło i czego nikt zmienić nie może? Jeśli więc jako argument w dyskusji politycznej zastosujemy naukę, jaką wciąż jest historia, to jest on istotny, przekonujący. Nie da się go obalić inaczej, niż dowodząc nieprawdziwości użytego faktu historycznego.
Ale jakoś tak jest, że historia to nauka o różnorodności. O różnych punktach widzenia, o wielokolorowych społecznościach i wyborach trudnych oraz niejednoznacznych. Dla propagandy politycznej to źle. Bo propaganda musi być prosta i jasna. Hasła chwytliwe. Przyśpiewki rymowane. „Polacy nigdy nie byli antysemitami”. „W Polsce nie było Quislingów”. „Niemiec zawsze był wrogiem Polaka”. Można też i tak: „Kościół zawsze niszczył wolną myśl”. „Szlachta zawsze niewoliła klasę ludową”. Wszystko to bujdy na resorach, jeśli ktoś zna różnorodność historii. Ale czyż nie brzmi to pięknie i przekonująco? Czyż nie można wychodząc od tych „faktów historycznych” budować tożsamości grupowej?
Przeraża mnie upadek racjonalnego myślenia, płytkość i hipokryzja rządząca dyskursem publicznym. I nie, proszę państwa dziennikarstwa, to nie my nie rozumiemy, po co powstał Instytut Pileckiego w czasach PiS. To Państwo i państwo nie rozumiecie, jakie szkody wyrządzacie społeczeństwu hołubiąc bożka 'polityki historycznej’. Bo na półprawdach i całkowitych kłamstwach nie da się zbudować trwałej, odpornej na kryzysy wspólnoty. Nie da się budować ‘pozytywnego obrazu Polski zagranicą’ i zwalczać dezinformacji – dezinformacją.
Bo rzeczywistość ma to do siebie, że zawsze powraca i ostatecznie zwycięża każdą propagandę. Między mądrą popularyzacją nauki a polityką historyczną jest przepaść. Polityka historyczna jest świadomie wybiórcza, wyrwane z konteksty strzępy faktów traktuje jako narzędzia walki politycznej. Niszczy w ten sposób zaufanie do nauki i kradnie nam wspólnotę kultury. Zwolennicy polityki historycznej chcą jej treści takiej, jak dyktują im ich poglądy polityczne. Proszę bardzo, ale miejmy świadomość, z jaką trucizną obcujemy.
Polityka historyczna nie ma nic lub niewiele wspólnego z nauką. Jest narzędziem partyjnej socjotechniki. Oczywiście, że wszędzie i od tysiącleci można ją śledzić, bo argument oparty o przeszłość jest jakże przekonujący. Ale wielkim osiągnięciem naszej, europejskiej kultury było podjęcie próby oczyszczenia opowieści o przeszłości z politycznych kłamstw i przeinaczeń. Historiografia krytyczna dała nam w XIX w. narzędzia demaskowania manipulacji władzy i demagogów. Dzięki temu zbudowano w naszej, europejskiej kulturze fundamenty racjonalnego prowadzenia sporów. W ten sposób zbudowaliśmy most, który w 2 połowie XX w. nas, Europejczyków, połączył. Bo polityka jak religia – zawsze dzieli, chce nas zmanipulować do bycia wyznawcami. A rzetelna nauka zawsze łączy, bo odwołuje się do wspólnej nam rzeczywistości.
Mówiłem o tym nie raz, nie dwa. Ale to, co dzieje się od lat, a kulminuje dziś w Polsce, budzi moją grozę. Już nie tylko demagodzy, ale cała klasa polityczna i większość „liderów opinii” głoszą wielkość i doniosłość „polityki historycznej”. Czarę goryczy przelał zmasowany atak na mojego przyjaciela, prof. Krzysztofa Ruchniewicza. Tak, on śmiał chcieć być historykiem zamiast propagandzistą jako dyrektor Instytutu Pileckiego. Dyrektor instytutu badawczego chciał, żeby podległa mu jednostka prowadziła badania naukowe i propagowała ich wyniki. Od prawa do lewa rozległ się krzyk – skandal!
Nie, nie chcę tłumaczyć, dlaczego prof. Ruchniewicz nie jest wielbłądem, tylko rzetelnym historykiem. Kolejny raz powtarzać, że nigdy nie chciał organizować żadnego seminarium o zwrocie dóbr kultury. Że bohaterka mediów zmanipulowała rzekome dowody. W tej dyskusji nikogo nie przekonam. Ważna jest odpowiedź na pytanie, czy chcemy Polski jako wspólnoty rozumu, czy partyjnych religii? Polski, która jest w stanie bronić się przed demagogami z prawa, lewa i zagranicy? Czy takiej, która co kilka lat od jednej wiary przeskakuje do drugiej z myślą o zniszczeniu wyznawców innych bożków?
Historia jest nauką. Polityka historyczna jest propagandą. Historyk nie jest urzędnikiem ministerstwa propagandy. Jeśli chce zajmować się polityką historyczną, przestaje być historykiem, staje się partyjnym działaczem. Nie powinien używać stopni i tytułów naukowych w tej aktywności. Bo oszukuje swoich współobywateli.
I kiedy już redaktorzy i politycy historyczni chwycą kolejny raz za klawiatury by bić w głowy rodaków przeszłością, wspomnijmy: bijące serce Partii już było. I jak się to skończyło?
To mogą powiedzieć tylko historycy.