Od ogłoszenia wyników kolejnej edycji tzw. rankingu szanghajskiego (Academic Ranking of World Universities – ARWU) minęła już chwila. Jak co roku, rytualnie jedni ogłosili sukces – bo jednak kilka naszych uczelni mieści się w ogóle w rankingu, a inni klęskę – bo jedna uczelnia odpadła, a reszta przy niewielkich ruchach tkwi tam, gdzie los (dlaczego nie ludzie, o tym za chwilę) wyznaczył im miejsce. Najciekawszy komentarz przedstawił jednak nie naukowiec lub urzędnik ministerialny, lecz nauczyciel i felietonista, Dariusz Chętkowski w 'Polityce’. Można się nie zgadzać – tak jak ja – z jego kasandrycznymi przepowiedniami, ale uważam, że trafił w sedno sensu tego rankingu: on określa edukacyjną przyszłość naszego szkolnictwa wyższego. O ile się ono nie zmieni.
Przypomnijmy, że ranking ARWU ustala rangi uczelni poprzez zestawienie dwóch najważniejszych czynników: renomy mierzonej wywodzącymi się z nich i zatrudnionymi laureatami najważniejszych nagród naukowych na świecie, a także udziałem w elitarnych nurtach światowego dyskursu naukowego z zakresu science. Fakt, że zazwyczaj w rankingach oceniane osobno dyscypliny naukowe (subjects) wypadają lepiej, niż uczelnie, wynika z prostej różnicy – w przypadku rankingów by subject renoma nie odgrywa wielkiej, lub w ogóle nie odgrywa roli. I w rezultacie można stwierdzić, że polscy naukowcy w zakresie science radzą sobie lepiej w dyskursie naukowym, niż ich uczelnie w przestrzeni prestiżu. No cóż, los i natura polskich rządów nie dały szans na zatrudnienie laureatów nagród, a warunki pracy same stwarzają szklane sufity także tym, którzy może w innych okolicznościach po emigracji do wiodących ośrodków zostaliby laureatami Nobla czy Medalu Fieldsa?
Ale jakie ma to znaczenie dla funkcjonowania nauki oraz uczelni w naszym kraju? Może trzeba, jak chce spora część naukowców, zwłaszcza humanistów, zbić ten termometr i wycofać uczelnie z wyścigu?
Pisałem już wcześniej, że na to mogą sobie pozwolić najlepsze uczelnie, których renoma mówi wszystko otoczeniu bez jakiegokolwiek rankingu. Reszta musi się starać, jeśli… No właśnie, o co? Otóż – i tu ma rację pan Chętkowski – na rankingi patrzą przyszli studenci. Ale rzadko polscy. Ci jeszcze przez długi okres czasu będą kierować się realiami ekonomicznymi i kulturowymi. Tak, najlepsi powoli od nas odchodzą i będą to robić nadal ze względu na wagę naszych dyplomów, ale też jakość nauczania na uczelniach i udział w globalnym networkingu pracodawców. Dla nich, ale przede wszystkim dla studentów zagranicznych, ranking szanghajski, tak jak inne rankingi, jest przewodnikiem określającym możliwości zwrotu inwestycji, jaką jest studiowanie w Europie, USA, Kanadzie czy Australii. Podobnie patrzą pracodawcy – które uczelnie reprezentują cutting edge w science, czyli skąd można zrekrutować obiecujących najszybszy rozwój, bo startujących z najbardziej aktualnego punktu wiedzy, pracowników? Wreszcie, rankingi studiują najlepsi badacze w wieku wciąż gwarantującym rozwój, szukający nowych miejsce pracy. Dla nich zatrudnienie to nie jest jeszcze głównie kwestia finansów, ale rozwoju i udziału w światowej sieci elit naukowych. Być może dla części to droga, by w przyszłości otrzymać odpowiednio lukratywne tenure w Chinach lub Arabii Saudyjskiej. Ale na razie to kwestia rozwoju.
Wszystkie te czynniki są kluczowe dla rozwoju nie tylko poszczególnych uczelni, ale gospodarek i kultury krajów, które są w stanie przyciągać elity studenckie i naukowe. Dzięki temu mogą mieć nadzieje na rozwijanie nowoczesnych, kreatywnych gospodarek i kształcenie otwartego społeczeństwa. Tej gotowości nie widzę w Polsce. Uczelniom nie zależy na najlepszych studentach zagranicznych, ale na zrekrutowaniu ich możliwie przyzwoitej liczby. Walczymy nie tyle jakością edukacji i nauki, ile wysokością czesnego i atrakcyjnością aglomeracji. Nie znam uczelni, która prowadziłaby szeroki, długofalowy program rekrutacji obiecujących lub już dobrze rozwijających się na światowym poziomie uczonych. Tkwimy w lokalnych środowiskach ze względów ekonomicznych – ale też mentalnych. Skoro nie potrafimy zaakceptować, że nawet nasi koleżanki i koledzy mogą być lepszymi od nas naukowcami i lepiej od nas z tego tytułu zarabiać, to co dopiero powiedzieć o 'obcych’ zarabiających kilkukrotnie lepiej? Wreszcie, o pracodawców dla studentów starają się raczej poszczególni mistrzowie, zespoły badawcze, rzadziej instytuty, uczelnie – wirtualnie. Z tego wszystkiego wynika generalne poczucie, że światowe rankingi są może nieco wstydliwą stroną naszego sektora, ale w gruncie rzeczy miejsce w nich nie ma żadnego poza prestiżowym znaczenia. A i ten prestiż… Skoro w skali świata jest on iluzoryczny, a w kraju jest raczej przedmiotem złośliwych komentarzy, to jaka jest jego wartość?
Pomysł wiceministra Gduli, by zainwestować w jedną uczelnię – tu tylko UW ma odpowiednią pozycję, nie łudźmy się – by stała się flagowym okrętem rankingów, jest okrutnie kompromitujący. Bo pokazuje, jak mało ministerstwo zastanawia się nad światem, w którym ma pełnić rolę lokalnego regulatora. Bo jedna uczelnia w pierwszej setce rankingów podniesie samopoczucie ministrowi, ale nie zmieni sytuacji kraju i sektora. Natomiast poważna refleksja nad rolą nauki i uczelni dla teraźniejszości i przyszłości kraju może zaowocować stopniowymi inwestycjami i wzrostem miejsc w rankingach. Ale do tego trzeba wizji dla racjonalnej, reality oriented polityki, która zwiąże się z nauką. Jak na razie żadna, dosłownie żadna, wśród partii politycznych o to nie dba.
Rankingi są termometrem, którego nie wolno zbić. Ale nie tyle mierzą jakość naszego sektora, choć wskazują jego specyficzne cechy. Są dobitnym miernikiem zaściankowości naszych polityków.