Perspektywa zmiany władzy poruszyła serca i pióra wielu akademików. I bardzo dobrze, nowe pomysły mogą pomóc nowym władzom zaproponować nowe rozwiązania nienowych problemów. Jeden element systemu zarządzania szkolnictwem wyższym i nauką wraca we wszystkich znanych mi wypowiedziach: należy poprawić system ewaluacji jakości badań naukowych. Zazwyczaj uwaga skupia się na punktach przyznawanych za publikacje. Postuluje się wprowadzenie sprawiedliwego, odpolitycznionego sposobu punktowania publikacji. Ja postawiłbym jednak tezę, że nie ma możliwości zbudowania sprawiedliwego i niepolitycznego sytemu punktowego w tym schemacie ewaluacji. Tego, czego nam potrzeba, jest zlikwidowanie ewaluacji opartej o jeden cel dla wszystkich jednostek naszego sektora.
Wyobraźmy sobie nauczyciela w szkole. Raz na cztery lata ma dokonać oceny uczniów. Nic innego z minionych czterech lat nie ma znaczenia. Na tej podstawie będą się decydowały losy uczniów. Że tak wygląda matura? Otóż nie, bo rodzaj szkoły i decyzję o przystąpieniu do matury młodzi ludzie podejmują sami. Źle się stało, że matura stała się opresyjnym narzędziem narzucanym ogromnej rzeszy młodych. Ale mimo wszystko – to nie to samo. Bo w tej metaforze nauczyciel jest jeden, a kasa liczy kilkaset osób (w chwili obecnej działa w Polsce ponad 350 uczelni wyższych, około 50 jest państwowymi uczelniami akademickimi). I do oceny tej klasy stosuje się jedno kryterium – doskonałość badań naukowych. Niezależnie od tego, czy uczeń chce być dobrym stolarzem czy świetnym astronomem, każdy musi najpierw przejść ocenę doskonałości badań naukowych. Od tego zależy jego być, czy nie być.
A przynajmniej tak myślą rektorzy, administratorzy i za nimi spora część pracowników sektora. I jest oczywiste, że nie wszyscy mogą osiągnąć poziom badań odpowiadający przeciętnemu poziomowi europejskiemu. O wyższym poziomie mogą marzyć nieliczni. Niedofinansowanie trwające dekady nie poprawiło zapaści infrastruktury badawczej. Nawet, jeśli tu i ówdzie powstały piękne budynki. Zatrudnianie nie zmieniło swojego charakteru od 1989 r. Jeśli gdzieś kultura pracy naukowej była wysoka, tam i kadra jest świetna naukowo. Ale jeśli kultura naukowa była alternatywna, to i jakość może być tylko taka.
Alternatywna, bo z założenia nie wszystkie szkoły powstawały dla światowej jakości badań. Boom edukacyjny przełomu stuleci promował kształcenie dużej liczby studentów. I wówczas też o przyszłości uczelni decydowało jedno kryterium – liczba studentów. Co doprowadziło do skrajnego zubożenia dydaktyki, a z jej deprecjacją – konsekwencją dewaluacji jakości kształcenia – mierzymy się do dziś.
I ten sam proces obserwujemy teraz w odniesieniu do nauki. Aktywność naukowa wymuszana na uczelniach i pracownikach doprowadziła do dewaluacji zaangażowania naukowego. Rektorzy i całe środowiska przystosowały się – w końcu jesteśmy dość inteligentnymi ludźmi – do wymogów im narzuconych. Gdzie było można – obniżono wymagania pozostawiając pięknie brzmiące etykiety (uniwersytety, akademie…). Skupiono się na zmianie skali narzędzi pomiarowych mało przejmując się tym, co one miały tak naprawdę mierzyć. Wreszcie zdewaluowano formalne wyznaczniki jakości osobistej – hierarchię stanowisk, stopnie i tytuły naukowe.
Po stronie dodatniej – ukazało się bardzo dużo publikacji w językach kongresowych. Nie żartuję – dzięki temu polskie środowisko naukowe stało się bardziej rozpoznawalne. Jest to jakaś korzyść, ale w perspektywie średnio- i długoterminowej przeważają negatywne skutki takich działań dla rozwoju sektora. Nauką w Polsce sterują sztywne, narzucone i podatne na lobbing narzędzia, które budzą resentyment i negatywne emocje zatrudnionych do… nauki. Spójrzmy na postulaty zmian – zaostrzyć kryteria oceny, 'lepiej’ – według postulujących – dostroić narzędzia pomiarowe. Dostroić do jakiej wizji doskonałości? Czyjej? Przecież to właśnie jest polityka!
I przede wszystkim – naprawdę wierzymy, że 350 ośrodków w Polsce, a niechby nawet i 50 akademickich i setki uczelnio-dyscyplin jest w stanie osiągnąć poziom europejski? Czy może chcemy po prostu pokazać, że nasza dyscyplina w naszej uczelni jest świetna, a w uczelni obok lub gdzieś na drugim krańcu Polski jest paskudna, a tylko świetną udaje? Zmierzymy się nową miarką, ustalimy nowe hierarchie i… co nam, a zwłaszcza społeczeństwu, które nas żywi, z tego przyjdzie?
Nie namawiam do porzucenia pomiarów i wytyczania standardów – Boże broń! Ale namawiam do różnicowania misji uczelni i do cedowania odpowiedzialności za decyzje na wspólnoty uczelniane. Rząd musi ustalić swoje priorytety. Uczelnie przyjąć, w jakim zakresie je realizują. I dopiero wówczas można rozpocząć pomiary w odniesieniu do wybranej misji. Jeśli rząd chce świadomego i kreatywnego społeczeństwa, nowoczesnej gospodarki i otwartych, prodemokratycznych obywateli, to w tym zakresie uczelnie powinny realizować swoje misje. Są uczelnie typowo wdrożeniowe, są naukowo-dydaktyczne, są też dydaktyczne. Są takie, które mogą nawiązać dialog ze światem i są takie, które mogą być nieocenione jako centra kultury i innowacji dla regionu. W każdym zakresie można dążyć do doskonałości.
I w każdej uczelni są zespoły, które będą chciały pójść inną drogą, niż ich uczelnie. Nie zmienią szybko miejsc pracy, bo Polska nie jest krajem wspierającym mobilność zawodową. Dla nich powinien istnieć system grantowy pozwalający rozwijać wybitne badania także na uczelniach dydaktycznych lub nowatorską dydaktykę na uczelniach badawczych.
Ale rozliczać całe środowisko za to, że chce dobrze kształcić młodych ludzi dla swojego otoczenia, a nie ma zasobów, by być wybitne naukowe? Przecież to nonsens!
Jestem gorącym zwolennikiem zlikwidowania ewaluacji jakości badań naukowych dla wszystkich dyscyplin na wszystkich uczelniach. Przyniosła nam nieco korzyści i wiele strat. Zastąpmy ją oceną zdywersyfikowaną, powiązaną z długofalowymi celami państwa i misją uczelni. To wymaga pracy, ale obiecuje więcej korzyści, niż szybkie i proste manipulacje skalami pomiarowymi.